Błękitni/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I

Roznoszono właśnie wety. Służba w liberji białej z żółtem, kapiącej od złota i haftów, fantazyjnego kroju, z zapiętemi na plecach wierzchniemi rękawami, podawała je na złoconych tacach, tak poważna i skupiona, jakby spełniała obrządek religijnego kultu.
Z tac wyzierały złociste ananasy, pomarańcze, świeże figi, daktyle, owoce dalekiego Południa, na stole szampan pienił się w krysztale. Tymczasem zachodzące słońce, czerwone, zaglądało przez wąskie, gotyckie okna do tej sali sklepionej, wyłożonej dębem, rżniętym misternie, ślizgało się po ścianach, obwieszonych trofeami łowów, muskało gdańskie, rzeźbione kredensy i szafy, lubowało się zbytkiem zastawy stołu, strojów służby, zazierało też bardzo niedyskretnie i ciekawie w oczy dziewięciu biesiadników. Poczciwe słońce, które dzień cały złociło łany zbóż rodzimych, ogarniało życiodajnym uściskiem białe brzozy, czarne olchy i dęby, grzało lotki jaskółek, bocianów, szarych wróbli, opalało na bronz twarze smagłego ludu, od potu szklące, a radosne w znoju, — teraz pod wieczór, ukośnie, przez cieniste parki i złocone sztachety, wdarło się aż tutaj, na kamienny dziedziniec, zabawiało się z fontanną i wpadło aż do środka pysznego, samotnego gmachu.
Zdziwione było słońce. Owoce na stole nie ono wypieściło; napój złocisty nie jego był dziełem; twarzy tych ludzi, goszczących u biesiady, nie pomalowało złocistym oblaskiem. Były białe i różowe, jak kwiaty fantastycznych begonij, zdobiących stół jadalny, — kwiaty, które słońce widziało niekiedy przez tęczowe szkła przepysznych cieplarni.
Więc słońce, śmiałe i pewne swego czaru, poczęło tych ludzi dotykać po czole i policzkach, muskać po włosach. Nie widywało takich w swoich wędrówkach po polach szerokich, po dolinach cichych, po gwarnych osadach przydrożnych.
Na czołach tych nie było potu; policzki pokrywał puder lub bladość papierowa.
Znalazło przecie młode lica i poswywolić chciało. Poczęło więc je całować ognistemi pocałunkami, łechtać drżącemi promieniami; poczęło pieścić i głaskać.
Takie pieszczoty i swawole miewało zwykle dla ludzi, którzy znosili jego skwar całodzienny, a ludzie owi płacili mu uśmiechem i, zaczepieni, podnosili w stronę jego tarczy łagodnej, purpurowej, oczy wdzięczne i wesołe.
Ale u tego stołu inni byli ludzie. Młode lice uchyliło się od pieszczot i całusów, usunęło się niechętnie, — i twarz młodej, bardzo pięknej damy zachmurzyła się widocznie.
— Ach! to obrzydliwe słońce! Obiadujemy przy chłopskiej iluminacji! — sarknęła odrzucając wachlarz.
Towarzysz jej, mężczyzna blady i mizerny, podniósł oczy ku oknu i łuna zachodu stanęła w jego źrenicach siwych, przyćmionych i jakby bardzo smutnych.
— Ktoś ty? — spytało go słońce. — Nie widziałem nigdy ani ciebie, ani takiego smutku, jak w twoich oczach. Czyś nieszczęśliwy? Czyś chory? Chodź ze mną!…
Zamigotało całem bogactwem swych barw.
— Chcesz złota i purpury? Patrz ile ich mam!
Źrenice pozostały mgławe i zimne. Mężczyzna, nie spuszczając powiek, rzekł bardzo dźwięcznym, cichym głosem:
— Siła! zapuść firankę!
Biało-złocisty sługa, stojący za jego krzesłem, jak na warcie, poskoczył żywo ku oknu.
I nagle pomiędzy słońcem, a tym obrazkiem obcym a ciekawym, stanęła gęsta, gładka zapora z ciemnego jedwabiu.
Słońce skupiło się… i uderzyło w nią, zdziwione i uparte. Nie zdołało przebić, chciało spalić. Rozgorzało, jak łuna, gniewne i mściwe.
Jedwab przyjął cios, rozpalił się i łapczywie wciągnął w siebie promienie. Wszystkie zagarnął, do środka dostało się tylko światło łagodne, rozpraszające dobroczynnie mrok komnaty.
Słońce wygnane i pogardzone, odbiegło. Jeszcze chwilę obejrzało ściany z szarego kamienia, łupkowy dach, zajrzało na wysoko zatkniętą biało-złocistą chorągiew herbową na szczycie wieży, pogroziło pysznym murom i, musnąwszy wierzchołki drzew parku — znikło.
Do sali jadalnej służba wniosła setki świec zapalonych, podawała kawę i likiery.
— Nie lubisz słońca Idaljo? — zawołała panienka, siedząca naprzeciw pięknej damy. — A ja bardzo lubię! Przypomina mi bengalskie ognie. Chętnie zmieniłabym z tobą miejsce.
— Czy i kawalerów? — spytała dama, mrużąc oczy i pokazując z za ust karminowych — zanadto nawet karminowych, — dwa rzędy małych, ładnych ząbków.
Panienka oblała się delikatnym rumieńcem.
— Wątpię, czy księżna wygrałaby co na zamianie! — rzekł sąsiad młodej osoby, wysoki młodzieniec o rudawych faworytach. — Niestety, pieczętujemy się właśnie Słońcem.
— Jakto? Nie jakimkolwiek Koniem?
— Niestety! Centaura i sąsiedztwo księżny zagarnął mi książę Leon — najniesłuszniej.
— Jedno i drugie dostało mi się najzupełniej przypadkowo — odparł młodzieniec o smutnych oczach, który przed chwilą wygnał słońce z komnaty.
— Może nawet wbrew chęci! — rzuciła mu ciszej piękna pani, wyłącznie dla niego tylko.
— Co do Centaura, niezawodnie — rzekł spokojnie.
— A co do sąsiedztwa? — badała uparcie.
— Sąsiedztwo księżny zawdzięczam dzisiaj tak ciężkim okolicznościom, że istotnie w takich warunkach uznaję je za przeciwne mym chęciom. Przy tym stole zajmuję miejsce nie dla mnie przeznaczone, a to, księżno, nie osładza biesiady.
— Z tyrady tej widzę, że książę studjował w…
— Mylisz się księżno. Żadne studja nie potrafiłyby uczynić ze mnie hipokryty.
— Ach, więc jesteś zawsze szczerym.
— Zawsze, dla tej prostej przyczyny, że nad nieszczerością trzeba przemyśliwać, układać ją i ciągle o niej pamiętać, a ja księżno, lenię się myśleć.
— To mnie bardzo martwi. Człowiek szczery jest więcej niż nudny — jest trywialny. Książę więc nie potrafi mówić nawet komplementów. O zgrozo!
— Uważam po tonie, że księżna, wyegzaminowawszy moje zdolności towarzyskie, radaby co prędzej zamienić z moją siostrą miejsce i kawalera, au risque opalenia się przy słońcu hrabiów Maszkowskich.
— Przeciwnie, kontrast pociąga! Zostaję na miejscu, narzuconem nam przez obowiązek i postanawiam zająć się wychowaniem księcia w tem, w czem nawet jezuici nie dali rady.
— Jestem zawsze na rozkazy — rzekł młodzian, chyląc ufryzowaną, jasnowłosą głowę w stronę zalotnej damy.
Uderzyła go zlekka wachlarzem po ramieniu.
— Tiens! — zawołała wesoło, — książę jesteś chwilami zupełnie ładnym chłopcem! Dziś, gdym cię zobaczyła, vous m’avez paru horrible!
— Widocznie zyskuję przy bliższem poznaniu.
— Tem lepiej.
— Nie byłem przecie zupełnie obcym księżnie, przed pięciu laty drużbowałem bratu.
— Ach! wtedy! Był to dzień taki obrzydliwy. Miałam na sobie haniebnie skrojony stanik i byłam zła na szwaczkę — ale zła, jak furja. A przytem — w białem mi nie do twarzy, — nie chciałam atłasu, wszystko było nie wedle mej woli. Ach, mon Dieu! w taki dzień źle wyglądać dla dogodzenia barbarzyńskiej tradycji! No, a przytem ten Amadeusz, tak mi dokuczył swemi drwinami! Ten człowiek mi zawsze żółć porusza! Książę mi nie dokuczył — więc go wcale wtedy nie zauważyłam. Nieprawdaż, że mi żałoba do twarzy?
— Żałoba księżny jest przepysznie… skrojoną — odparł, spoglądając na jej toczone kształty.
— Znajduje książę? O, nie jesteś wybredny. To worek tylko zastosowany do okoliczności. Tradycja w postaci waszej matki zabrania stanowczo wyciętych staników.
— Tradycja krzywdzi nas niemiłosiernie!
— Ah, flatteur! — trąciła go znowu wachlarzem.
— Za co cię karzą, Leonie? — zagadnął przez stół hrabia Maszkowski.
— Za prawdę! — odparł młodzieniec.
— Księżniczka Iza przed chwilą obiecała mię za coś podobnego sowicie wynagrodzić!
— Obiecuj Izo, obiecuj! — zaśmiała się księżna Idalja. — Możesz obiecać nawet nagrodę, a discrétion. Ja ręczę, że płacić nie będziesz nigdy!
— Czy hrabia jest uczniem księżny? — zagadnął jej towarzysz.
W tej chwili, gdy trochę pochylony ku niej oczekiwał odpowiedzi, ktoś dotknął jego ramienia.
Obejrzał się żywo.
Siedzący z drugiej strony biesiadnik dotąd się wcale nie odzywał.
Starzec to był, zupełnie łysy, niedbale ubrany z wielką, spadającą na piersi brodą.
Nie wtrącał się do rozmowy, a cała jego postać i zachowanie odbijały jaskrawo od eleganckich fraków mężczyzn, od zbytkownych strojów kobiet.
Nie miał towarzyszki. Siedział ostatni u stołu i obojętny na otoczenie; jadł prędko, popijał wodą, a w przerwie między jednem daniem a drugiem, zaglądał do otwartej przed sobą książki.
Przy wetach wziął cały ananas z kosza, rozciął go wzdłuż i wszerz i nie jadł, tylko mu się przyglądał. Książę, trochę zdziwiony, spojrzał nań, ale wnet, jakby przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, zapytał:
— Co rozkażesz, profesorze?
— Nic nie rozkażę — odparł starzec. — Czy nie masz, kolego, przy sobie lupy?
Wszyscy umilkli. Rozmawiano ciągle po francusku, a profesor przemówił najtrywialniej w świecie po polsku.
Towarzystwo wzdrygnęło się, jakby wśród koncertu pies zaszczekał; a książę Lew, wyrwany nagle z toku rozmowy, przez sekundę nie rozumiał, co do niego mówiono.
— Czem ci mogę służyć, profesorze? — zagadnął.
— No, lupą, lupą, szkłem powiększającem.
— Ach, tak! Przepraszam. Nie mam żądanego przedmiotu, ale w tej chwili podać każę. Siła, zawołaj mi Bernarda.
Sługa skoczył do drzwi.
— Kogo z nas profesor chce mieć w powiększeniu? — zawołała z góry stołu kobieta już nie młoda, ubrana bardzo ekscentrycznie, a gadająca bez przerwy z młodym, bardzo wysokim i cienkim mężczyzną, o twarzy psotnej małpy, czy złośliwego satyra.
— Znalazłem pasorzyta w ananasie! — odparł profesor spokojnie, skalpując końcem noża owoc.
— Fi donc! — oburzyła się ciekawa dama. — I myśmy to jedli!
— Nic nie szkodzi — uspokoił profesor — jest to rodzaj mikroskopijnego pędraka gąsienicy, który się ugotuje w żołądku.
— Smakowita sztuka mięsa!
W tej chwili służący wrócił za krzesło pana, i chyląc się wpół zaraportował:
— Miłościwy kniaziu nasz, Francuz siedzi w wannie, ale zaraz stanie przed wami.
Panowie zagryźli usta, panie zasłoniły się wachlarzami. Gdyby nie byli książętami i hrabiami, śmieliby się homerycznie, ale regulamin dystynkcji nakazywał zawsze się uśmiechać, nigdy nie śmiać.
Nikt się nie odezwał prócz gadatliwej damy:
— Tiens, to jakiś muzułmanin ten Bernard! Odbywa wieczorne ablucje! Któż to?
— Mój kamerdyner, ciotko — odparł książę Leon.
— Turek?
— Nie, ciotko, Francuz.
— Zazdroszczę ci. Nie potrzebujesz łamać języka.
— Mogę go ciotce odstąpić.
— Kamerdynera, fi donc! Ustąp mi raczej jaką fertyczną subretkę.
— Niestety, ciotko, nie rozporządzam płcią nadobną.
— Doprawdy? — spytała szyderczo księżna Idalja.
— Niezawodnie — odparł z uśmiechem, który miał być lekkim, a był smutnym i bladym.
Gentelman, ubrany bez zarzutu, z twarzą starannie wygoloną, ukazał się we drzwiach i przystąpił do krzesła księcia.
— Książę mię potrzebował? — rzekł po francusku.
— Podaj mi lupę, Bernardzie.
Kamerdyner skłonił się i wyszedł.
— Co do służby, najlepsi są Anglicy — ozwał się hrabia Maszkowski. — Nie używam też innej.
— A ja wolę Niemców — rzekł mężczyzna z twarzą satyra.
— Gdyby baron poznał naszych ludzi, poznałby doskonałość — wtrąciła księżniczka Iza.
— Nie wierzę, by państwo sami nawet znali ich wszystkich. Za pierwszej bytności w Holszy chciałem ich policzyć i dałem prędko za wygraną. Nie pojmuję dotąd, kto i jakim sposobem utrzymuje w karbach to całe wojsko. Na nas, ludziach z Zachodu, robią oni wrażenie hordy średniowiecznej. Całą ich zasługą jest wygląd wysoce fantastyczny.
— Są też uosobieniem wierności, posłuszeństwa i sprawności.
— To dowód ich małej inteligencji, sądzę.
Bernard ukazał się znowu z żądanem szkłem, a jednocześnie siwowłosa, majestatyczna matrona, królująca u góry stołu, dała znak zakończenia biesiady.
Powstali wszyscy, oprócz profesora, i parami opuścili komnatę, przez której szeroko otwarte podwoje ukazał się długi ciąg przepysznych salonów.
Towarzystwo minęło ich kilka, nim stanęło w sali, zajmującej cały środek pałacu, z jednem wyjściem na taras ogrodowy, a z drugiem na pałacowy dziedziniec. Oświetlona rzęsiście, sala ta sprawiała wrażenie czarujące.
Ściany, malowane al fresco, zapełnione były wieńcami z amorków, bukietami z nimf i bachantek, po niszach i framugach bielały smukłe marmurowe posągi, w środku od kopuły spuszczał się kryształowy pająk, jarzący się tysiącem świateł.
Towarzystwo zatrzymało się w salonie.
Matrona w żałobie usiadła na pewnego rodzaju tronie, zajmującym środek bocznej ściany. Pary przedefilowały przed nią, nisko pochylając głowy; kawalerowie umieścili swe damy na fotelach i kanapach; zamieniono ukłony, zakończono rozmowy. Ceremonia obiadowa była spełnioną.
Księżna Idalja położyła się prawie na kanapie i zdawała się drzemać, wachlując się zlekka. Księżniczka Iza ulokowała się w pobliżu drzwi prowadzących na taras i pożądliwie wyzierała w stronę ogrodu, skąd płynął zapach róż i kwiatów pomarańczowych. Dama w cudacznej sukni, wbrew etykiecie, chodziła po sali, podśpiewując pod nosem. Mężczyźni wysunęli się nieznacznie na cygara.
Dwóch lokajów nieruchomych jak karjatydy, oczekiwało u drzwi na skinienia i rozkazy.
Z czterech kobiet pozostawionych sobie, matrona na podwyższeniu wyglądała jak bożyszcze, syte ofiar; panienka, jak ptak w klatce zrodzony i wyrosły, który ze swego naturalnego kultu swobody zachował tylko nieokreślone marzenia i bierną tęsknotę; dama ekscentryczna robiła wrażenie burczącej frygi, puszczonej dłonią złośliwego chochlika na posadzkę kościoła; a księżna Idalja, zda się, była jedną z malowanych syren czy nimf, która znudzona zaklętą na ścianie pozycją, zstąpiła między żyjących, ubrała się modnie i rozłożyła rozkosznie, z mocnem postanowieniem zamiany swej roli widza na daleko dla niej stosowniejszą — aktora.
Panowie się spóźniali.
W gabinecie tureckim, wśród dymu wirginji i odurzających wonnych cygaret, zrzucili też na krótką chwilkę przymus towarzyski, zdjęli maski słodkiej galanterji i o ile umieli — byli sobą.
Najstarszy towarzysz przy obiedzie matrony — jej brat, a wuj księcia Lwa — mężczyzna jeszcze piękny, pomimo siwiejących włosów (były wyśmienicie uczernione) i okazały pomimo sztywnego chodu i nóg ociężałych, rozparł się w fotelu, i usadowiwszy obok siebie siostrzeńca, ściągał z niego kawalerski egzamin.
Baron Amadeusz, brat księżny Idalji, założywszy monokl w oko, z rękoma w kieszeniach spodni, słuchał rozmowy, dorzucając niekiedy pieprzny dwuznacznik.
Hrabia Maszkowski usiadł konno na krześle, łokieć wsparł na poręczy i ściskając kolanami drewnianego wierzchowca, używał sportowej «iluzji», pokrzykując czasem po angielsku.
Kilku nieodzownych lokajów czatowało u drzwi.
Oczy ich bystre spoczywały ciągle na delikatnej i szczupłej postaci księcia Lwa, który narkotyzując się nadzwyczaj aromatycznym, damskim papierosem, wytrzymywał szermierkę z wujem, ze zwykłą sobie, trochę smutną powagą.
Przed pięciu laty, po dziale z bratem opuścił był kraj rodzinny.
Z odpowiedzi, które teraz dawał, łatwy był wniosek, że czasu nie tracił, użył wszelkich rozkoszy, doznał wszystkich wrażeń, skosztował wszelkich zakazanych owoców. Miał miljonowe środki i używał życia szalenie.
Wuj nerwowym, niespokojnym ruchem zacierał ręce, doznawał zda się opowiadanych rozkoszy, przypominał je w dobrze zachowanej pamięci podstarzałego sybaryty. I stanowczo z tych dwóch ludzi on wyglądał młodszym. Ożywiony, z rumieńcem podniecenia na gładkiej twarzy, stanowił dziwaczną anomalję z siostrzeńcem, którego blade, kobieco delikatne oblicze, zaostrzone i zmizerowane wszelakiem nadużyciem, nie miało na sobie ani śladu życia, zajęcia, jakiegokolwiek wrażenia.
Przeżyty był zapewne, ale to przeżycie było tak wielkie, że nawet cynizm po niem nie pozostał — nic zgoła.
Byłaby trupią ta twarz, byłaby okropną moralną nicością, gdyby nie ów smutek szczególny, który czasem jak odrętwienie wyzierał ze zmęczonych oczu i gdyby nie bardzo wprawdzie rzadkie, ale wyraźne zmarszczenie czoła w rys dojmującej boleści.
Wówczas znać było, że w tym człowieku coś czuje, a raczej że go coś boli — i w takich chwilach dziwnie bywał wyszlachetniony.
— Gdzież dogoniła księcia wieść o katastrofie Alfreda? — zagadnął go nagle baron Amadeusz, przerywając bardzo drastyczną anegdotę, której wątek, cedzony powoli i obojętnie, pożerał wuj książę łakomie.
— Dogoniła, zdaje mi się, w Palermo.
— I przeraziła zapewne?
— Przerazić, nie; ale był to cios tak nagły, żem przez chwilę sądził się ofiarą zmory. Ostatni list od brata był pełen dobrego humoru, otrzymałem go na tydzień przed wypadkiem.
— Ba! Jam go widział dniem przedtem na tej szelmie kobyle, i byłem pewien, że się źle skończy! — zawołał Maszkowski, zaprzestając na chwilę sportowych skoków na krześle. — Potrójny wyciąg głupstwa! Wyobraź sobie, klacz bez kropli krwi szlachetnej, bez tresury, bez tradycji! Szlachcianka wyhodowana samopas na zaścianku, apetyczna, nie przeczę, felowna bestja, ale pod holszańskiego masztalerza, a nie pod pana. Alfred się w niej zakochał.
— Wyobraź sobie: kniaź w szlachciance! — wtrącił ze śmiechem wuj, zapominając w ferworze, o czem była mowa.
Oczy księcia Lwa, utkwione w hrabiego, przeniosły się na wuja, a ów szczególny skurcz brwi i szczęk przemknął po obliczu. Nie rzekł nic, a Maszkowski perorował dalej, gestykulując gwałtownie:
— Zakochał się i kupił! Klacz, przyprowadzona do Holszy, tratowała i gryzła ludzi, nie dała nikomu do siebie przystąpić, nie chciała jeść i pić, rżała bezustanku dzikim głosem — szatan w kobylej skórze. Jabym jej za te fochy i chimery w łeb wypalił.
— Chimery i fochy mają bardzo cenny, drażniący wdzięk — zaśmiał się wuj dwuznacznie.
— Hrabia widocznie lubi potulne owieczki — dodał baron.
— Wcale nie, ale tresura, moi panowie, to grunt, to pierwsze i ostatnie przykazanie. Kto tego nie posiada, do stada z nim — na matkę. W krzyżowaniu wadyby zginęły powoli, a naturalne przymioty nabrałyby rzeczywistej wartości. Czy książę dotąd tej klaczy nie zastrzelił? — zwrócił się do wuja, który widocznie nudził się i ziewał.
— Nie, hrabio. Zostawiłem tę sprawę w zawieszeniu do woli Lwa.
— Szczególna cierpliwość! Ale przyszło mi do głowy, że jabym ją kupił — przed egzekucją naturalnie.
— Szlachciankę… bez tresury! — zaśmiał się baron.
— Do stada tylko, do krzyżowania.
Książę Holszański poruszył się na krześle.
— Myślałem, że opowiesz mi, hrabio, przebieg owej tragicznej katastrofy — rzekł z cicha.
— Właśnie to czynię. Byłem obecny przy początku. Alfredowi zamarzyło się pojechać na klaczy tej do waszego Czartomla. Masztalerz przejechał parę razy na niej; dla poskromienia wparto ją w bagna za Holszą i spienioną, z dymiącemi bokami przyprowadzono przed ganek.
— Człowieku — krzyczę, — żaden dżokej Anglik na niej nie siedział i ty chcesz jej dosiadać?
Ale Alfred był jak pijany.
— Nie widziałeś nigdy żywcem Holszańskiego Centaura — powiada, — no, to patrz! — i skoczył na siodło.
Zakryłem oczy ze zgrozy! Jaką ta klacz miała złą manierę, moi panowie, to nie koń ale zwierzę.
— Więc zabiła go? — spytał książę Lew głucho.
— Zmiażdżyła formalnie — rzekł wuj, krzywiąc się ze wstrętem. — Masztalerz widział wypadek. Za groblą koło znajomych ci z tradycji dwóch krzyżów, u zawrotu, uniosła biednego Alfreda w stronę równie ci dobrze znanej enklawy szlachcica Sumoroka. Enfin — cela vous porte malheur, ce nom! Alfred spadł z klaczy i wlókł się za nią, nie mogąc wydobyć nogi ze strzemienia. Gdy go wyratowano, literalnie nie miał głowy, tylko korpus skrwawiony.
Książę Lew bardzo nisko pochylił głowę i milczał. Pozostali nie przerywali ciszy i dopiero po długiem milczeniu baron Amadeusz drwiąco się uśmiechnął i powstając, złożył przed nowym dziedzicem głęboki ukłon.
— Enfin — le roi est mort, vive le roi — rzekł.
To powiedziawszy, skierował się do drzwi.
Damy w salonie nie zmieniły pozycji. Księżna matka siedząca na tronie, zatopiona w kontemplacji bronzowego Centaura w przeciwległej niszy, zdawała się upajać chwałą swego rodu i stanowiska. Księżna Idalja szarpała koronki wachlarza. Księżniczka Iza zaplótłszy na kolanach liljowe rączki, wyzierała na taras. Księżniczka ciotka podziwiała z najzimniejszą krwią najmniej odzianą grupę nimf na ścianie.
Baron Amadeusz jednym rzutem oka objął kobiety i ślizgając się bez szelestu po szklistej posadzce, dotarł kanapki zajętej przez siostrę i usiadł obok niej.
— Więc? — spytała go żywo.
— Więc? — powtórzył.
— Proszę cię nie dowcipkuj! Wiesz, o co mi chodzi! — rzuciła niecierpliwie.
Barona niecierpliwość ta podniecała do złośliwego wyskoku.
— Ani trochę — odparł obojętnie, skubiąc swój mizerny, nieokreślonego koloru zarost.
— Wybadałeś księcia Leona?
— Względem czego?
— No, względem jego zamiarów co do mnie.
— Czyli — kiedy cię myśli pojąć za żonę?… Moja piękna pani siostro — niepotrzebny trud. Holszańscy tak wiele mają na sobie pleśni nazbieranej przez wieki, że w podobnych kwestjach nie kierują się swoją wolą. — Potem wycedził powoli: — W statutach ich państwa i dynastji są zapewne wymienione rody, z któremi im wolno się łączyć. Przywdziej żałobę. Dostąpiłaś raz tego szczęścia — i musisz na tem poprzestać. Na Lwa czeka inna księżniczka.
— Mais je veux l’avoir — te dis-je! — syknęła.
— Aby ci przypominał tego idjotę Alfreda?
— Jakiś ty teraz dowcipny! Obywałeś się bez przymiotników, gdyś u tego idjoty czerpał pełną garścią dla swoich metres.
— Bardzo byłem i jestem logicznym — jak widzisz. Teraz, gdy mi się sprzykrzyły kobiety, a Alfred się zabił, mogę o jednych i drugim wyrazić swój sąd. Wiesz przecie, że nekrologi piszą się po śmierci.
— Frère, point de plaisanterie! Pytam cię stanowczo, co będzie ze mną teraz?
— Z tobą? Zrobisz, co ci się podoba. Ponieważ zaś uważam, że ci mocno podobał się Lew, będziesz się z nim bałamuciła. Ostrzegam cię tylko przed argusowym wzrokiem regentki księżny. Jak uważałem z rozmowy przy cygarach, twój brat mężowski zna się na galanterji i użył wielkiej wprawy. Potrafi grę urozmaicać i to ci rozpędzi forsowne nudy żałoby.
— Tu es imbécile! — syknęła tupiąc nóżką. — Ja chcę go za męża, a nie dla zabawy. — Ja chcę — rozumiesz?
— Że chcesz go za męża, bardzo wierzę i zgadzam się w zupełności, a raczej nic mi na tem nie zależy i moje błogosławieństwo daję ci z góry! Staraj się tylko, aby w konieczność twej chęci uwierzył Lew — co łatwiej — i księżna matka — co będzie, jak sądzę, trudniej.
Księżna Idalja zagryzła wargi i zdawała się chwilę namyślać.
— Chcę przedewszystkiem wyjechać stąd — powtórzyła powoli. — Mnie ta Holsza zabija — mnie potrzeba naszego świata i powietrza — wiesz, Amadée — Wiednia, salonów, dworu!
— «Kladderadatsch!» — zaśmiał się baron.
— Ach ten Alfred! Pomieszał mi wszystkie szyki. Było rzeczą postanowioną, że przeniesiemy się do dóbr galicyjskich. Mieliśmy zimować w Wiedniu i Paryżu naprzemian. Ach, że ten człowiek nawet w porę umrzeć nie potrafił! A teraz trzeba znów cierpieć.
— Per aspera ad astra! — rzekł sentencjonalnie baron. — Właściwie dotąd nie rozumiem, poco mnie sprowadziłaś tutaj i poco trzymasz tak długo?
— Czemu się nie starasz o Izę? — szepnęła niecierpliwie.
— Czemuż mi tego wcześniej nie powiedziałaś! Ileż ona ma posagu, ta nimfa holszańska?
— Dwakroć!
— Phi — cette misére! Moja droga, mam czterykroć lichwiarskich długów — nie licząc przyjacielskich.
— Co ty robisz z pieniędzmi?
— To samo, co ty, ma belle! Rzucam je w błoto. Na nieszczęście, idjota Alfred nie dawał mi dziesiątej części tego, co tobie! Hm!… kosztowałaś go pewnie z parę miljonów. No i proszę! Powiadają, że kochanki rujnują!
— To nie ma nic do rzeczy! Robisz się wprost niemożliwym ze swym cynizmem. Siedzisz tu trzy tygodnie i nie wyrozumiałeś, co myśli księżna i wuj Proński!
— Owszem, wyrozumiałem. Regentka myśli o trzech rzeczach: o swym kapelanie, który haniebnie się starzeje, o niebotycznej chwale swej dynastji, i o zjedzonym obiedzie. A wuj Proński także o trzech: o sposobie dostrojenia swych starych sił do młodych chęci, o wypchnięciu za umitrowanych paniczów swych starzejących się cór i o jaknajszerszej sławie jego czortowieckiej obory.
— Imbécile! Pytam o mnie!
— O tobie, moja piękna siostro — nikt nie myśli. Odegrałaś już w Holszy swoją rolę.
Tu baron pochylił się do ucha siostry i bardzo cicho zaśpiewał:

Ôtez vos habits roses et vos jolis souliers,
Monsieur Malbrouck est mort, est mort et enterrée.

— Zastosuj się do tej rady — dodał. — Ładnie ci w żałobie, dostrój do niej twarz i fryzurę. Za parę lat tron regentki śmierć dla ciebie opróżni. Czy ten tron cię nie nęci? Bardzo będziesz efektownie wyglądała!
Księżna wstała gwałtownie, odrzuciła tren żałobnej sukni i majestatyczna, rozdrażniona, skierowała się w stronę tarasu.
W tejże chwili stara księżna skinęła na pokojowca.
— Poproś tu księcia! — rzekła.
Jakiego — nie dodała, a sługa nie spytał. W Holszy był jeden tylko książę dla całego dworu.
Po chwili wezwany się ukazał i przystąpił do tronu matki, pozdrawiając ją bardzo etykietalnym i głębokim ukłonem.
Niktby nie zgadł, że ten młodszy syn, lubo z winy swego spóźnionego urodzenia mało uważany w rodzinie, od sześciu lat, po raz pierwszy dzisiaj, wracał pod dach ojcowskiego domu, przed kilku godzinami zaledwie powitał matkę, dotkniętą okropną stratą.
Nie przemówili do siebie ani jednego serdecznego i poufnego słowa, nie dali znać po sobie, czy cierpią, czy się cieszą z widoku najbliższych. Byli księstwem na Holszy i Czartomlu — nie matką i synem.
Księżna skinęła nań by się zbliżył i wskazała miejsce obok siebie, na małym taburecie, gdzie zwykle siadywała jej lektorka.
— Zapominasz, się Leonie — rzekła sucho.
— W czem, księżna matko? — zapytał spokojnie.
— W formach, mój drogi. Od godziny nie widzę cię na sali.
— Proszę darować. Istotnie zapomniałem.
— Książę na Holszy powinien zawsze o swem stanowisku pamiętać.
— Tak niedawno otrzymałem tytuł, że moje roztargnienie dziś proszę wybaczyć. Jutro będę na swojem miejscu.
— To konieczne i liczę, że choć nie masz rutyny, tradycja z krwią odziedziczona zastąpi ci brak wprawy. Jutro też goście się rozjadą i pomówię z tobą o ważnych sprawach. Dziś chcę się tylko spytać, czy spotykały cię po drodze deputacje?
— Tak. Na przeprzęgach prezentowała mi się nasza służba i urzędnicy, a przed miasteczkiem przyjmowałem delegację mieszczan, żydów i chłopów.
— Z mowami?
— Tak. Mówił burmistrz i rabin.
— Ufam, żeś im nie odpowiadał.
— Nie, zmęczony byłem drogą, zresztą to mnie nudzi.
— Bardzo słusznie zrobiłeś. Zapewne zanosili do ciebie skargi i prośby?
— Doprawdy nie wiem. Nie słuchałem.
— Rozumiem cię doskonale. Dzień taki, jak dziś, każdy nowy kniaź Holszański razy kilka w życiu odbyć musi. Okoliczności potemu są, gdy zjeżdża tak, jak ty dzisiaj do Holszy, lub gdy przywozi sobie żonę. Dawniej witano go podobnież, gdy wracał z dalekiej podróży, ale obecnie podobne wypadki zbyt spospolitowały się. Zatem ty odbyłeś ów ważny dzień jeden. Zostaje ci tylko do odbycia jeszcze drugi — ostatni. Mam nadzieję, że prędko nastąpi.
Książę milczał nieporuszony. Maska apatji i chłodu nie zdradzała najmniejszego wrażenia. Siedział wyprostowany, elegancki i ręką, kobieco białą o arystokratycznych kształtach gładził delikatne, płowe wąsiki.
Księżna matka doszedłszy w swej perorze do punktu, skąd wyjść chciała, pochyliła się trochę, i łagodząc ostry głos, mówiła dalej:
— Jesteś ostatnim męskim przedstawicielem swego rodu. To wkłada na ciebie wielkie i ważne obowiązki. Wierzę, że im sprostać potrafisz.
Książę nie zmieniając pozycji i nie przestając gładzenia wąsów, potakująco skinął głową.
— Wierzę w to również — potwierdził ze słabym odbłyskiem dumy w głosie.
— To tylko miałam ci dzisiaj powiedzieć. Jutro pomówimy obszerniej. Tymczasem dłużej cię zatrzymywać nie będę. Masz gości. Możesz odejść. Przyślij mi tutaj Izę.
Wyciągnęła do niego rękę, ruchem biskupa, gdy do ust wiernych podaje swój pasterski ametyst.
Książę pochylony głęboko, dłoń tę ucałował. Audjencja była skończona.
Sala tymczasem zaludniła się. Baron Amadeusz, pomimo pogardy dla marnego posagu księżniczki Izy, rozmawiał z nią żywo, modyfikując grymasy twarzy i swawolę języka. Maszkowski, kiwając się na cienkich i pałąkowatych nogach, zabawiał piękną Idalję genealogją swych ulubionych koni — naturalnie po angielsku.
Wuj Proński i panna Lawinja Holszańska oglądali marmurową grupę Amora i Psyche, komentując, dowcipkując, rzucając sobie na przemian francuskie kalambury.
— Jesteś! — zawołała stara panna, klepiąc synowca poufale po ramieniu. — Wiesz co? Wyjdźmy trochę na świeże powietrze. Bardzo tu ciasno w tej sali.
Podał jej ramię i wyprowadził na taras. Reszta towarzystwa podążyła za nimi.
Na tarasie biła fontanna, obryzgując mgłą wonne pomarańcze w kwieciu i masę cieplarnianych roślin. Rozpoczęto przechadzkę po żwirowanej ścieżce.
— Papierosa mi nie ofiarujesz? — zawołała księżniczka Lawinja i obracając się, dodała: — Messieurs on fume ici!
Panowie spiesznie skorzystali z pozwolenia; tylko książę Lew podał ciotce swą papierośnicę i sam nie zapalił.
— Nie żenuj się. Mama nie widzi, a ja — wiesz, tyle dbam o wasze ceremonje, co o stary pantofel.
— Dziękuję, ciotko. Nawyknienia pewne form są silniejsze, niż nałóg. Nie zwykłem palić przy damach.
— Więc i tyś Chińczyk z parawanu! W takim razie pakuję się i zmykam. Chciałam u was zabawić do września, ale cóż będę robiła?
— Każda chęć ciotki będzie spełnioną.
— Ja niemam chęci, mój drogi, tylko fantazje.
— Będą zatem spełnione ciotki fantazje.
— A więc przedewszystkiem zapal papierosa.
— To już nie fantazja, ciotko, ale przywodzenie bliźniego do grzechu.
— Phi, phi! Jakiś ty święty! Przypomnij-no sobie, czy nie masz na sumieniu ani jednego grzechu przeciw tradycjom książęcych form i zabobonów?
Utkwiła weń żywe, drwiące oczy, oczy łobuza na twarzy czterdziestoletniej kobiety.
Na lice księcia wybiegł nieznaczny rumieniec, i ów skurcz dojmującego bólu.
— Nie podaję się za świętego tej religji, ale za wyznawcę o tyle, o ile sumiennego — odparł.
— Brawo, odpowiedź ściśle salonowa. Lwie Holszański, podobasz mi się. Jesteś ładny chłopiec, elegancki kawaler i masz coś pociągającego dla kobiet. Padaj na kolana — pasuję cię na mego rycerza!
Spełnił rozkaz z całą galanterją, a stara panna uderzyła go parasolką po ramieniu i przypięła do ramienia odjętą od stanika ciemną kokardę.
— C’est fait! Bądź mi wierny, bo trzeba ci wiedzieć, żem zazdrosna, jak tygrysica.
— Dziękuję za ostrzeżenie — odparł swobodnie — będę odtąd niewierności popełniał tylko za ciotki plecami.
— Ach ty cyniku! Mówię ci, zemsta moja będzie okrutną.
— A miłość jaką? — zagadnął.
— Co, co, miłość? — zawołał książę Proński, podbiegając.
— Jakto! Książę nie wie, co to miłość? — zaśmiała się stara panna.
— Czekam od pani objaśnienia.
— A zatem po kolei. Niech każdy powie swe zdanie.
Tu księżniczka Lawinja wskoczyła bardzo zręcznie na ławkę i stentorowym głosem oznajmiła:
— Panowie i panie! Ogłasza się konkurs na najdokładniejsze określenie miłości w dziesięciu najwyżej, a w trzech najmniej słowach. Nagroda, kwiat pomarańczy — sąd na głosy, większość rozstrzyga. Namysł nie dłuższy od trzech minut. Skończyłam.
W tej chwili książę Lew poczuł, że ktoś mu wsuwa rękę pod ramię. Obejrzał się i spotkał utkwione w siebie oczy siostry z wyrazem nieśmiałego błagania.
Zdziwiony pochylił się do niej i spytał:
— Czem ci mogę służyć, Izo?
— Daruj, że cię utrudzam. Wracam właśnie od matki. Chcę cię prosić o coś.
— I owszem, Izo, ale nie w tej chwili przecie! Mamy gości, nie rozporządzamy swym czasem — upominał z cicha.
Księżniczka opamiętała się widocznie. Cofnęła się nieco i dziwnie roztargniona odpowiadała na zapytania Maszkowskiego.
Panna Lawinja, nie schodząc ze swej trybuny perorowała dalej:
— Panowie i panie, termin namysłu upłynął. Książę Proński jest proszony o głos.
Wuj zatarł ręce i, składając półokrągły ukłon całemu towarzystwu, wygłosił:
— «Miłość jest to wieczna młodość i piękno!»
— Komunał! — mruknęła księżniczka Lawinja.
— Proszę o głos! — zawołała księżna Idalja. — «Miłość to największa pamięć i największe zapomnienie!» — wymówiły karminowe usta, gdy wzrok szukał uparcie oczu Leona.
Czy to wskutek magnetycznego wpływu, czy wypowiedzianego aforyzmu, książę spojrzał na bratową.
— Księżna będzie miała mój głos przy sądzie — rzekł z uśmiechem przymuszonym.
— Hrabia Edwin Zymbram Maszkowski, herbu Słońce — wolała, zupełnie swą rolą przejęta panna Lawinja.
— Co takiego? — odparł zagadnięty, przerywając półgłosem prowadzoną rozmowę z Izą.
— Co jest miłość? pytam pana.
— Miłość, słowo daję — nie wiem. Tak mnie to nagle zaskoczyło.
— Uczucie, czy zapytanie? — wtrącił baron domyślnie.
— Wszystko, słowo daję. No cóż… «Miłość to dobra rzecz» — dodał po namyśle.
— Mogę panu zaręczyć, że za to określenie nie dostaniesz pan pomarańczowego kwiatu. Baronie, słuchamy!
Baron to nawijał, to rozwijał sznurek od szkiełka na palec. Przymrużył oczy i kołysząc się wdzięcznie, rzekł ze zwykłym, złośliwym uśmiechem:
— «Miłość jest to szyld sklepu, w którym sprzedają cnotę na grosze, zasady na fenigi, honor na szelągi.»
— Należysz pan widocznie w tym sklepie do stałych kundmanów! — zaśmiała się stara panna. — Księżniczko Izo, proszę o słówko w tej kwestji. Znasz miłość przecie, w twoim wieku kochałam na zabój.
Dziewczyna cofnęła się wylękła.
— Ach, nie, ciotko, nic nie wiem i nic powiedzieć nie potrafię.
— Niezawodnie — wtrącił książę Lew — wolimy posłyszeć zdanie samej projektodawczyni.
— Właśnie, właśnie! — zawołano chórem.
— Chcecie, słuchajcie — strojąc komiczny grymas odparła zagadnięta. — «Miłość to wodewil, który mógłby robić furorę, gdyby nie posiadał czwartego aktu». Znam trzy i oklaskuję i zachęcam was, młodzi państwo: idźcie na to widowisko, wystawiajcie tę sztukę na wszystkich amatorskich scenach — ale tylko — tylko trzy akty!
— Ciotko — zaśmiał się dyskretnie książę Lew — czy ten wstręt i odradzanie, nie jest czasem natury żółciowej?
— Co? Jak to rozumiesz?
— Czy ciotka sama w tej chwili nie bierze na siebie roli owego legendowego lisa i…
— Kwaśnych winogron? Ba, ba, ba! Jesteś nielada impertynent i monstrualnie naiwny. Czwartego aktu nie widziałam dla tego tylko, żem za wiele słyszała o nim od mężatek. N’est ce pas, księżno Idaljo?
— Głos mój już dałam w obecnym konkursie — odparła piękna pani. — Odbiegamy od przedmiotu.
— Bardzo dobrze, ma belle, odpowiedziałaś mi. Mowa o małżeństwie jest odbieganiem od przedmiotu miłości. — Oto masz, Lwie Holszański, oto masz zdanie jedynej mężatki w naszem gronie. Czyś przekonany?
— Najzupełniej — ja! — odparł za księcia baron, zakładając monokl w oko.
— O pana mi bynajmniej nie chodzi.
— Ale ja ginę z niecierpliwości otrzymania od pani pomarańczowego kwiecia. Głosy zebrane. Ja głosuję za sobą.
— Nikt pana o zdanie nie pyta. Cierpliwości. Nie słyszeliśmy jeszcze jednego głosu. Lwie Centaurze Holszański, prosimy o twe prześwietne, bogate doświadczeniem zdanie.
— Czy mam odpowiadać, jako lew, czy jako centaur, ciotko? — zagadnął książę żartobliwie.
— Wybierz sobie stosownie do upodobań i gustu.
— Dziękuję — mam w takim razie odpowiedź gotową, bez utrudzania myśli: Jako Centaur nazywam miłość «palącą szatą Dejaniry».
— Nieznośny! — zaburczała ciotka, która jego zdania właśnie czekała ciekawie. — Poczekaj, odpłacę ci za ten zawód. A teraz panie i panowie, prędko, piszcie na kartce imię autora najlepszego wedle was określenia i składajcie wota w moje ręce. Papieru, służba!
Kartki welinowe znalazły się po chwili w pogotowiu.
Śmiejąc się, dowcipkując, rozbawione grono poczęło gryzmolić na nich. Przed kniaziem swoim kozak Siła przyklęknął, na jego szerokich plecach oparł Leon swą kartkę i bez namysłu nakreślił imię bratowej.
Księżniczka Lawinja czytała powoli zdania, śmiejąc się, jak szalona.
— Raz, dwa, trzy, cztery — rachowała ubawiona.
— Czekamy wyroku! — wołano.
— Słuchajcie: Jeden głos ma Iza, która nic nie powiedziała, cha, cha, cha! Jeden głos ma księżna Idalja. Jeden głos mam ja — bardzo dobrze! Małoletnia Iza nikogo nie wybrała — ślicznie, a trzy, trzy całe głosy ma…
Tu panna Lawinja zeskoczyła nader zwinnie ze swojej trybuny, zerwała cały pęk pomarańczowych kwiatów i ostentancyjnie podała je na wachlarzu, najmniej się tego honoru spodziewającemu hrabiemu Maszkowskiemu.
— What’s? — wrzasnął tenże, nagle zaskoczony, głosem, jakim chyba musztrował swoich dżokejów.
— That’s! — odparła, naśladując jak mogła jego ton księżniczka Lawinja.
— Słowo daję, awantura! — wołał laureat, biorąc wonną nagrodę i oglądając się wkoło, jakby pytał o radę, co ma z tym fantem zrobić? — Moją siwą hunterkę nazwę na pamiątkę: «Fleur d’orange». Słowo daję!
— Ten wyrok się nazywa: Honneur à la simplicité! — wtrącił baron w ucho Lwa.
Panna Lawinja bawiła się wyśmienicie.
— Cóż pan teraz zrobisz ze swym bukietem? Czy także dostanie się klaczy?
Hrabia oprzytomniał, zamrugał oczyma i począł składać porządnie kwiaty.
Miał już cel dla swego fantu, wyglądał uszczęśliwiony.
Noc tymczasem otuliła mrokiem gąszcze parku, puszyste murawy, a fontannę przeczuć tylko można było po monotonnym srebrnym szeleście.
Pałac i taras, gdzie się bawiło świetne grono, królowały nad łagodnemi stokami góry. W dzień roztaczał się stąd bardzo daleki widok; teraz mrok wszystko pokrył i tylko na tle owem szarem występowała od niejakiego czasu dziwna jasność, zabarwiając wysoko niebiosa.
Księżniczka Iza pierwsza ją spostrzegła.
— O jak pięknie księżyc wschodzi! — zawołała.
— Ach, prawda! — potwierdziła księżna Idalja. — Votre bras, książę Leonie. Nudzi mię to długie stanie. Przejdziemy się trochę i przyjrzymy tej nowej dekoracji.
— Kiedym była raz ostatni w Hiszpanji… — zaczęła panna Lawinja.
Nagle potknęła się o kogoś i urwała.
Był to kozak Siła. Pochylony naprzód, ręką przysłaniając oczy, wpatrywał się w tę jasność okiem rozszerzonem bezmierną trwogą i zgrozą. Był, jak pijany i na nic nie pomny. Z cienia i ubocza, gdzie stał dotąd, wyglądając rozkazów pańskich, wyszedł aż na środek tarasu, a trącony przez pannę Lawinję, ani się poruszył, ani usunął, ani opamiętał.
Szczególnie bo też wschodził dziś księżyc.
Jasność owa stała wysoko nad ziemią i zalewała szybko cały widnokrąg. Pod nią było jeszcze bardzo ciemno, ciemniej niżeli gdzieindziej.
Panna Lawinja spojrzała na pokojowca, i zwracając się do idącego za nią barona Amadeusza, zauważyła:
— Ten człowiek cierpi widocznie na lunatyzm. Patrz pan, ani słyszy, ani rozumie.
Baron końcem laseczki dotknął ramienia pokojowca.
— Cóż, drabie, może dasz nam przejście! — zawołał.
Siła, zwykle tak żywy i uprzejmy, teraz zaledwie o krok się usunął i nie zmienił postawy.
W tejże chwili zatrzymał się książę Leon.
— Zdaje mi się, żeśmy się zawiedli — rzekł. — To widowisko przechodzi w coś niecodziennego. To pożar!
— Pożar! tem lepiej! — zawołano chórem. — Ce sera plus grand rose!
— Ale co się pali, Lwie? — zawołała księżniczka Iza.
— Tego nie wiem, ale możemy posłać na zwiady, jeśli cię to zajmuje. Siła!
Kozak na dźwięk głosu pana oprzytomniał.
Zbliżył się, lecz ani giął się w ukłonie, ani w oczy patrzył. W jasność tę wbił wzrok i myśl.
— To pożar? — zagadnął Lew.
— Pożar — odparł głucho.
— Gdzie?
— W Krasnych Sadybach, miłościwy kniaziu.
— Skądże wiesz?
— Bo tam moja chata.
— Więc to wieś?
— Wieś, miłościwy kniaziu; wieś wasza, na drodze do Czartomla.
— Nie będziemy zatem mieli żadnego osobliwego widoku — zauważyła księżna Idalja. — Te lepianki ich palą się prędko i nisko.
— Wieś się pali! — zawołał baron. — Jabym je wszystkie popalił, bo są szpetne, brudne i psują najpiękniejszy krajobraz.
— Masz słuszność, baronie. Chłopi zresztą tak przywykli do życia na powietrzu, że im strata tych dymnych nor wyjdzie chyba na pożytek — dodała panna Lawinja.
— To tak poetycznie być musi zasypiać pod cieniem drzew, przy śpiewie słowików — rzekła księżniczka Iza.
— Czy pani raczy przyjąć odemnie ten bukiecik? — szepnął jej Maszkowski podając wiązankę pomarańczowych kwiatów. — Niech pani mnie uszczęśliwi.
Panna zarumieniła się nieco i zawahała.
— Nie chcę pana pozbawiać konkursowej nagrody.
— Słowo daję, nic mi ona nie znaczy — zawołał.
— Ach, w takim razie mogę uwolnić pana od niepotrzebnego fantu — odparta z uśmiechem.
— Palnąłem głupstwo, co? Bardzo być może! Daruje pani. Chciałem powiedzieć, że teraz te kwiaty nic nie są warte, ale skoro je pani weźmie, staną się naprawdę cenne. Słowo daję.
— Ale ciotka Lawinja nie rada będzie, widząc swój dar w drugiem już ręku.
— Obrazi się? Et, co tam! Przecie księżniczka Lawinja nie może myśleć, że się z nią ożenię! Co?…
— Chut! — szepnęła Iza — któż mówi podobne rzeczy?
— Znowu palnąłem głupstwo. Tam do djaska! A prawda, tak mi się wypsnęło. Ale panna Lawinja nie słyszała. Głupstwo!
— Nie słyszała, ale widząc kwiaty u mnie pewnieby się obraziła. Zachowaj więc je pan.
— Doprawdy? Szkoda! Ułożyłem sobie, że je pani ofiaruję. Hm, teraz doprawdy nie wiem co robić.
— Przyłączyć się do reszty towarzystwa i admirować pożar.
— Kiedyż ja pani powiem pewną rzecz… — westchnął zakłopotany.
— Może jutro? — szepnęła z przymusem.
— Ba! Jutro rano muszę wyjeżdżać, bo widzi pani, miałem depeszę właśnie co do wyścigów wrześniowych. Biegać będą trzy moje konie: kary wałach «Ring of poetry», gniada klacz po «Michiganie» i «Red Maid» — «Simple», mój faworyt i największa nadzieja, ogier trzyletni po «Röder-Fife» i «Gypsy», «Kasztelan Maszkowski…» To ja sam go tak nazwałem — czy dobrze?
— Bardzo dobrze — odparła księżniczka machinalnie.
— Doprawdy? Dziękuję pani! Hurtle, mój dżokej, krzywi się na tę nazwę, bo nie angielska, ale ja przeprowadziłem «Kasztelana». To wprawdzie trochę «commun», ale zrzadka — bywa oryginalne. Słowo daję.
— Zapewne — potwierdziła Iza zapatrzona w łunę.
Złączyli się z towarzystwem.
Pożar ogarnął już niebo i ziemię. Z dymu potworzyły się bure obłoki i wzbijały słupami nad pogodny horyzont. Na ziemi ogień, jak morze spienione, rzucał wściekłe bałwany, fale, bicze płomieni.
Książęcy goście uzbroili się w lornetki i zabawiali przepyszną grą światła i cieni, dowcipkując po francusku.
— Królewski fajerwerk!
— Na cześć nowego pana!
— Wolałbym inne zakończenie dnia — wtrącił baron, tłumiąc ziewanie.
— Naprzykład? — wtrąciła szyderczo księżniczka Lawinja.
— Z kim? — dopowiedział książę Proński.
— Et, pewnie z aktorkami — objaśnił Maszkowski.
Damy zakryły uśmiechnięte usta wachlarzami, zgorszone. Proński zaklaskał w dłonie, uszczęśliwiony, Maszkowski rad z konceptu, śmiał się głośno.
Leon wzdrygnął się i oczy pełne przerażenia i zgrozy podniósł na sportsmena.
On, człowiek form wyrafinowanych, wyznawca konwenansów i manier wielkoświatowych, wyskok Maszkowskiego odczuł, jak policzek.
Poczerwieniał i zbladł, ręką powiódł po czole i zająknął się w gładkim frazesie skierowanym do bratowej.
— Mylisz się, hrabio — odparł baron. — Resztę wieczoru chciałbym spędzić na zielonej łące, w towarzystwie czterech królów, ich małżonek i paziów.
— Baccarat! Niech żyje! Miewasz kapitalne projekta, baronie! — krzyknęła panna Lawinja. — Izo, idź zobacz, czy księżna już odeszła do swych apartamentów. Siła, stoły i karty! Książę, proszę o ramię. Będziemy grali do białego dnia. To mi przypomni Wiesbaden i Homburg.
— All right! — dodał Maszkowski.
— A księżna zechce nam towarzyszyć? — spytał Leon bratowej.
— Jeżeli jako partenaire dla pana, to i owszem.
— Księżna jest uosobieniem łaskawości.
Panna Lawinja, upewniona przez siostrzenicę, że pani domu oddawna udała się na spoczynek, objęła energicznie komendę.
Ujrzawszy karty w wielkiej sali, oburzyła się na służbę.
— Do tureckiego gabinetu z tem! — rozkazała.
Leon poskoczył przerażony.
— Ciotko — szepnął — w gabinecie męskim? Niepodobna.
— Dlaczego, proszę?
— Ależ ciotko, przecież damy nie mogą tam być! Przy kartach. Chyba ciotka nie zna Maszkowskiego i wuja gdy się rozbawią?
— Cha, cha! Jakiś ty naiwny! Właśnie to mnie nęci. Znam takie noce przy kartach. Mężczyźni są wyśmienici, gdy zaczną bredzić. Cóż to, nie grywałeś tak w baccarata za granicą?
— Owszem, ale nie było tam ani mojej ciotki, ani bratowej, ani siostry.
— Ale były ciotki i bratowe innych. Zresztą Izę wyprawimy spać. Milcz Lwie i słuchaj mojej dobrej rady.
Zostawiła go na środku sali i pobiegła.
— Stoczyłem napróżno walkę z ciotką o miejsce turnieju — wytłumaczył bratowej zakłopotany. — Lękam się, żeby paniom nie było przykro w otoczeniu rozbawionych panów.
— Pozostaje nam przecie swoboda opuszczenia zabawy — uśmiechnęła się księżna Idalja — a ponieważ nie lubię samotności, zabiorę z sobą księcia na przechadzkę.
— Lwie, Lwie! — wołała zdaleka panna Lawinja. — Czeka na ciebie krzesło prezydującego. Ciągnij!
Posłuszny, nie zdradzając żadnego wyrazu i chęci, książę zajął miejsce i gra się rozpoczęła.
Okazale stosy złota i asygnat zjawiły się na stole.
Leon i księżna grali najobojętniej, panna Lawinja i Maszkowski hałaśliwie; książę kłócił się z losem i wykonywał mnóstwo zabobonnych formułek; baron po kwandransie miał na policzkach wypieki, a w oczach nieprzyjemny blask namiętnego gracza. Szczęście, dość nierówno, ale sprzyjało wszystkim. Leon tylko co chwila sięgał do kieszeni.
Po godzinie zabrakło mu pieniędzy.
Sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął pugilares. Gdy wyjmował zeń zwitek banknotów, wysunął się przypadkiem błyszczący przedmiot i potoczył się pod stopy księżniczki Lawinji.
Schylił się po niego szybko, ale ciotka go ubiegła i triumfująco podniosła do światła nowiutki, srebrny, czarno emaljowany medaljonik.
— Co to takiego? Spowiadaj się zaraz! — wołała.
— Jest to, ciotko, moja własność — odparł wyciągając rękę.
— Z powodu której przegrywasz tak haniebnie. Życzę ci dobrze, więc dlatego zatrzymam go u siebie. Lubię takie żałobne breloki. Naturalnie darujesz mi go.
— I owszem. Nic nie mam ciotce do odmówienia. Tylko, ponieważ mamy gust w tym razie wspólny, pozwoli mi ciotka ten drobiazg na dni parę, abym mógł kazać dla siebie zrobić podobny.
— Dowcipnyś! Zatrzymam go od dziś na zawsze, razem z tem, co zawiera… boć pewnie coś tam jest w środku. Chyba mi powiesz, skąd pochodzi?
— Od jubilera, ciotko.
— Przecie nie wmówisz we mnie, że od jubilera przeszedł wprost do ciebie. Książę Holszański nie kupuje podobnych rzeczy. Dostałeś to od kogoś.
— Księżniczko! — zawołał baron Amadeusz — nim książę opowie nam, gdzie i jak doszedł do posiadania tej blaszki, stracimy dużo drogiego czasu.
Leon podniósł oczy na mówiącego.
— Mylisz się, baronie — odparł — ja opowiadać nic nie będę.
— Zdaje mi się, że się ośmielasz mnie opierać — zawołała panna Lawinja. — Ustąpisz, gdy zajrzę do środka tej pamiątki.
Książę już usiadł napowrót. Gruby pęk asygnat położył przed sobą i pochylając głowę, przeprosił towarzystwo za zwłokę.
Na ostatnią zaczepkę ciotki podniósł oczy.
Pomimo panowania nad sobą, w źrenicach jego błysnęło złowieszcze światełko, chociaż ton i odpowiedź były niezachwianie uprzejme.
— Daruje ciotka, ale nie mam nic do opowiedzenia, tem mniej pod naciskiem groźby, której ciotka nie spełni.
— Dlaczego?
— Bo ciotka nie potrafi popełnić niedyskrecji.
— Radzę ci zbytnio w to nie wierzyć. Jestem kobietą. No, pełń swój obowiązek. Grajmy o medaljon.
— Gdy mi zabraknie pieniędzy to i owszem.
Rzucał spokojnie karty. Ale siedząca obok niego księżna Idalja widziała, jak przez maskę światowej uprzejmości i swobody, delikatne jego rysy kurczyły się i drgały. Przegrywał ciągle.
— On vous adore! — zaśmiała się zalotnie.
— Żałuję, że nie wiem kto — odparł.
— Dama z medaljonem, naturalnie.
— Mała pociecha.
— Dlaczego? Książę przecie musi ją kochać.
— Ja, księżno, kocham wszystkie kobiety — zakończył, skłaniając się ku niej.
Pannę Lawinję gra pochłonęła zupełnie. Na stole przed nią ubożuchny klejnocik żałobny dziwnie odbijał od pogiętych kart, kreślonych kredą rachunków, resztek papierosów i damskich rękawiczek.
Nie otworzyła go pomimo groźby. Malutki i skromny, krył w sobie może kwiat pierwszego szczęścia dwojga serc, a może ostatnie ogniwko dawno potarganego łańcucha uczuć. Szczelnie był zamknięty, brzydki i niemy. Cały świat mógł nań patrzeć i nic nie zobaczyć i nic nie posłyszeć. I tylko z całego świata dwojgu ludziom powiedziałby: czem był, co zawiera, co znaczy i jakim sposobem dostał się — tak ubogi — do wytwornego pugilaresa miljonowego pana.
Zapomniano o nim. Pannie Lawinji zaczęło szczęście nie dopisywać; książę ani razu nie spojrzał w jej stronę; świece się dopalały w kandelabrach; księżna elektryzując sąsiada spojrzeniami i przyciszonym głosem, wiodła go na śliskie ścieżki salonowej kokieterji; Maszkowski klął po angielsku; baron uśmiechał się spazmatycznie, ilekroć przegrał.
Na stole stosy papierów i srebra rosły a rosły, przechodząc z rąk do rąk. Lecz przed panną Lawinją zapas malał.
Ostatnią sumę postawiła i — przegrała.
Wówczas oczy jej napotkały medaljon — samotny.
Trąciła go wachlarzem, aż się potoczył w stronę księcia.
— Cette horreur! — zawołała. — Zabierz go sobie. Jestem pewna, że to mi nieszczęście przyniosło. Za nic nie dotknęłabym go teraz!
Leon Holszański wyciągnął dłoń i własność swą szybko wsadził do kieszeni kamizelki.
— Ach, jakże księciu ręka zadrżała! — zaśmiała się szyderczo bratowa. — Chodzi wam bardzo o tę blaszkę!
— Istotnie, księżno. Należę do ludzi, którzy o mało co się starają i dbają, ale raz czegoś zapragnąwszy lub posiadłszy — zachowują…
— Czy książę sentymentalny?
— Jestem takim, jakim mnie księżna zechce mieć…
Nad zielonemi gąszczami parków poczynało ostrzej i wyraźniej rysować się niebo.
Pożar przy tem oświetleniu budzącego się poranku bladł i opadał — może strawił już wszystko. Pokojowiec Siła sam jeden tylko przyglądał mu się jeszcze, rozgorączkowany i ponury.
Gdy panowie siedli do kart, on poskoczył do marszałka dworu, a swego zwierzchnika i prosił, by go uwolniono na parę godzin; ale marszałek spojrzał na niego, jak na warjata.
— A nie wiesz ty, że książę ciebie jednego zapamiętał z dawnych czasów, a gdy woła, to tylko ciebie? Ani mi się ruszaj od progu!
Siła został, ale niepokój wyganiał go co chwila na krużganek, skąd ku tej łunie biegły jego myśli, jego trwoga i głuche stękanie.
Nie zauważył dopalających się świec u stołu grających; nie zauważyli ich też gracze. Dopiero gdy połowa zgasła, panna Lawinja, zdziwiona pomroką, spojrzała w okno.
— Wszak to już dzień! — zawołała. — Zmykajmy księżno! Do czego będziemy dzisiaj podobne po takiej nocy!
— Et, pobielą się panie — zauważył Maszkowski.
Ale książę Leon złożył karty, a baron zgarnął pieniądze. Otrzeźwili się widokiem perłowego świtu. Zaczęto się żegnać. Gospodarz podał ramię bratowej i podprowadził do progu jej apartamentów.
Panowie pod eskortą służby zmierzali do swych pokojów; w tureckim gabinecie gaszono resztki świateł i sprzątano ślady szulerki.
Książę Leon pozostał sam, dopełniwszy sumiennie obowiązków, i skierował się ku lewemu skrzydłu pałacu, gdzie na długim korytarzu miał mieszkanie.
Był bardzo blady i wyczerpany. Maska salonowa nagle znikła, ustępując teraz miejsca śmiertelnej nudzie i martwocie. Zdawało się, że to trup zagalwanizowany kroczy automatycznie za złocistym sługą, świecącym mu na ciemnych przejściach.
Gdy wszedł do sypialni, zbliżył się do okna i otworzył je. Kłąb balsamicznego powietrza ogarnął go i orzeźwił. Pozostał oparty o ramę, patrząc zamglonem okiem przed siebie na dziedziniec.
Dniało coraz wyraźniej.
Z przeciwległego skrzydła wyszedł właśnie profesor. Spojrzał na niebo i uśmiechnął się dobrotliwie, jakby za światło i ranek dziękował.
Miał na sobie wyszarzany surdut i rude buty, na łysej głowie dziwaczną czapkę, a w ręku trzymał puszkę zieloną, rydelek, parę starych ksiąg i dzbanek gliniany.
Zbliżył się do trytona, który w środku dziedzińca bezustannie zionął wodą, napełnił dzbanek, i tak obładowany wyruszył za bramę.
Widział go jeszcze książę, jak u domku odźwiernego dziecko małe pogładził po głowie i coś do niego z uśmiechem przemówił; potem utonął w zieleni wysady. Książę rękę przesunął po czole i usiadł ciężko na fotelu. Dopiero wtedy spostrzegł Siłę.
— Zawołaj mi Bernarda! — rozkazał. — Ciebie w tej chwili nie potrzebuję.
Po dość długiem oczekiwaniu, kamerdyner się ukazał i zabrał się w milczeniu do rozbierania pana.
Książę ziewał nerwowo, a chwilami dreszcz nim wstrząsał. Kamerdyner zapuścił firanki i podał wody sodowej z szampanem, ale książę zaledwie umoczywszy usta, odsunął szklankę. Położył się nareszcie i zdawał się drzemać, blady, z zamkniętemi oczyma, bez śladu życia na twarzy.
Po chwili skrzywił się i poruszył.
— Daj mi Bernardzie, chloralu — rzekł z cicha. — Zapomniałeś!
— Nie, książę panie, ale myślałem, że po dzisiejszem zmęczeniu…
— Myślałeś, że wyzdrowieję i zasnę normalnie. Byłaby to osobliwość nieznana od trzech lat.
— Dlaczego książę pan nie spróbuje morfiny? — zagadnął sługa z cicha.
— Może kiedyś… potem, — odparł, biorąc z rąk lokaja przyrządzony proszek.
Cisza zaległa sypialnię.
Słońce podniosło się zupełnie i obejrzało ciekawie pałac. Głuchy był, niemy i jakby zaklęty. Okna pozasłaniane, dziedziniec pusty, spało wszystko, ani troszcząc się o boży dzień.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.