Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie zauważył dopalających się świec u stołu grających; nie zauważyli ich też gracze. Dopiero gdy połowa zgasła, panna Lawinja, zdziwiona pomroką, spojrzała w okno.
— Wszak to już dzień! — zawołała. — Zmykajmy księżno! Do czego będziemy dzisiaj podobne po takiej nocy!
— Et, pobielą się panie — zauważył Maszkowski
Ale książę Leon złożył karty, a baron zgarnął pieniądze. Otrzeźwili się widokiem perłowego świtu. Zaczęto się żegnać. Gospodarz podał ramię bratowej i podprowadził do progu jej apartamentów.
Panowie pod eskortą służby zmierzali do swych pokojów; w tureckim gabinecie gaszono resztki świateł i sprzątano ślady szulerki.
Książę Leon pozostał sam, dopełniwszy sumiennie obowiązków, i skierował się ku lewemu skrzydłu pałacu, gdzie na długim korytarzu miał mieszkanie.
Był bardzo blady i wyczerpany. Maska salonowa nagle znikła, ustępując teraz miejsca śmiertelnej nudzie i martwocie. Zdawało się, że to trup zagalwanizowany kroczy automatycznie za złocistym sługą, świecącym mu na ciemnych przejściach.
Gdy wszedł do sypialni, zbliżył się do okna i otworzył je. Kłąb balsamicznego powietrza ogarnął go i orzeźwił. Pozostał oparty o ramę, patrząc zamglonem okiem przed siebie na dziedziniec.
Dniało coraz wyraźniej.
Z przeciwległego skrzydła wyszedł właśnie profesor. Spojrzał na niebo i uśmiechnął się dobrotliwie, jakby za światło i ranek dziękował.