Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miał na sobie wyszarzany surdut i rude buty, na łysej głowie dziwaczną czapkę, a w ręku trzymał puszkę zieloną, rydelek, parę starych ksiąg i dzbanek gliniany.
Zbliżył się do trytona, który w środku dziedzińca bezustannie zionął wodą, napełnił dzbanek, i tak obładowany wyruszył za bramę.
Widział go jeszcze książę, jak u domku odźwiernego dziecko małe pogładził po głowie i coś do niego z uśmiechem przemówił; potem utonął w zieleni wysady. Książę rękę przesunął po czole i usiadł ciężko na fotelu. Dopiero wtedy spostrzegł Siłę.
— Zawołaj mi Bernarda! — rozkazał. — Ciebie w tej chwili nie potrzebuję.
Po dość długiem oczekiwaniu, kamerdyner się ukazał i zabrał się w milczeniu do rozbierania pana.
Książę ziewał nerwowo, a chwilami dreszcz nim wstrząsał. Kamerdyner zapuścił firanki i podał wody sodowej z szampanem, ale książę zaledwie umoczywszy usta, odsunął szklankę. Położył się nareszcie i zdawał się drzemać, blady, z zamkniętemi oczyma, bez śladu życia na twarzy.
Po chwili skrzywił się i poruszył.
— Daj mi Bernardzie, chloralu — rzekł z cicha. — Zapomniałeś!
— Nie, książę panie, ale myślałem, że po dzisiejszem zmęczeniu…
— Myślałeś, że wyzdrowieję i zasnę normalnie. Byłaby to osobliwość nieznana od trzech lat.
— Dlaczego książę pan nie spróbuje morfiny? — zagadnął sługa z cicha.