Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Księżna matka doszedłszy w swej perorze do punktu, skąd wyjść chciała, pochyliła się trochę, i łagodząc ostry głos, mówiła dalej:
— Jesteś ostatnim męskim przedstawicielem swego rodu. To wkłada na ciebie wielkie i ważne obowiązki. Wierzę, że im sprostać potrafisz.
Książę nie zmieniając pozycji i nie przestając gładzenia wąsów, potakująco skinął głową.
— Wierzę w to również — potwierdził ze słabym odbłyskiem dumy w głosie.
— To tylko miałam ci dzisiaj powiedzieć. Jutro pomówimy obszerniej. Tymczasem dłużej cię zatrzymywać nie będę. Masz gości. Możesz odejść. Przyślij mi tutaj Izę.
Wyciągnęła do niego rękę, ruchem biskupa, gdy do ust wiernych podaje swój pasterski ametyst.
Książę pochylony głęboko, dłoń tę ucałował. Audjencja była skończona.
Sala tymczasem zaludniła się. Baron Amadeusz, pomimo pogardy dla marnego posagu księżniczki Izy, rozmawiał z nią żywo, modyfikując grymasy twarzy i swawolę języka. Maszkowski, kiwając się na cienkich i pałąkowatych nogach, zabawiał piękną Idalję genealogją swych ulubionych koni — naturalnie po angielsku.
Wuj Proński i panna Lawinja Holszańska oglądali marmurową grupę Amora i Psyche, komentując, dowcipkując, rzucając sobie na przemian francuskie kalambury.
— Jesteś! — zawołała stara panna, klepiąc synowca poufale po ramieniu. — Wiesz co? Wyjdźmy trochę na świeże powietrze. Bardzo tu ciasno w tej sali.