Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podał jej ramię i wyprowadził na taras. Reszta towarzystwa podążyła za nimi.
Na tarasie biła fontanna, obryzgując mgłą wonne pomarańcze w kwieciu i masę cieplarnianych roślin. Rozpoczęto przechadzkę po żwirowanej ścieżce.
— Papierosa mi nie ofiarujesz? — zawołała księżniczka Lawinja i obracając się, dodała: — Messieurs on fume ici!
Panowie spiesznie skorzystali z pozwolenia; tylko książę Lew podał ciotce swą papierośnicę i sam nie zapalił.
— Nie żenuj się. Mama nie widzi, a ja — wiesz, tyle dbam o wasze ceremonje, co o stary pantofel.
— Dziękuję, ciotko. Nawyknienia pewne form są silniejsze, niż nałóg. Nie zwykłem palić przy damach.
— Więc i tyś Chińczyk z parawanu! W takim razie pakuję się i zmykam. Chciałam u was zabawić do września, ale cóż będę robiła?
— Każda chęć ciotki będzie spełnioną.
— Ja niemam chęci, mój drogi, tylko fantazje.
— Będą zatem spełnione ciotki fantazje.
— A więc przedewszystkiem zapal papierosa.
— To już nie fantazja, ciotko, ale przywodzenie bliźniego do grzechu.
— Phi, phi! Jakiś ty święty! Przypomnij-no sobie, czy nie masz na sumieniu ani jednego grzechu przeciw tradycjom książęcych form i zabobonów?
Utkwiła weń żywe, drwiące oczy, oczy łobuza na twarzy czterdziestoletniej kobiety.
Na lice księcia wybiegł nieznaczny rumieniec, i ów skurcz dojmującego bólu.