Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rannie wygoloną, ukazał się we drzwiach i przystąpił do krzesła księcia.
— Książę mię potrzebował? — rzekł po francusku.
— Podaj mi lupę, Bernardzie.
Kamerdyner skłonił się i wyszedł.
— Co do służby, najlepsi są Anglicy — ozwał się hrabia Maszkowski. — Nie używam też innej.
— A ja wolę Niemców — rzekł mężczyzna z twarzą satyra.
— Gdyby baron poznał naszych ludzi, poznałby doskonałość — wtrąciła księżniczka Iza.
— Nie wierzę, by państwo sami nawet znali ich wszystkich. Za pierwszej bytności w Holszy chciałem ich policzyć i dałem prędko za wygraną. Nie pojmuję dotąd, kto i jakim sposobem utrzymuje w karbach to całe wojsko. Na nas, ludziach z Zachodu, robią oni wrażenie hordy średniowiecznej. Całą ich zasługą jest wygląd wysoce fantastyczny.
— Są też uosobieniem wierności, posłuszeństwa i sprawności.
— To dowód ich małej inteligencji, sądzę.
Bernard ukazał się znowu z żądanem szkłem, a jednocześnie siwowłosa, majestatyczna matrona, królująca u góry stołu, dała znak zakończenia biesiady.
Powstali wszyscy, oprócz profesora, i parami opuścili komnatę, przez której szeroko otwarte podwoje ukazał się długi ciąg przepysznych salonów.
Towarzystwo minęło ich kilka, nim stanęło w sali, zajmującej cały środek pałacu, z jednem wyjściem na taras ogrodowy, a z drugiem na pałacowy dzie-