Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziniec. Oświetlona rzęsiście, sala ta sprawiała wrażenie czarujące.
Ściany, malowane al fresco, zapełnione były wieńcami z amorków, bukietami z nimf i bachantek, po niszach i framugach bielały smukłe marmurowe posągi, w środku od kopuły spuszczał się kryształowy pająk, jarzący się tysiącem świateł.
Towarzystwo zatrzymało się w salonie.
Matrona w żałobie usiadła na pewnego rodzaju tronie, zajmującym środek bocznej ściany. Pary przedefilowały przed nią, nisko pochylając głowy; kawalerowie umieścili swe damy na fotelach i kanapach; zamieniono ukłony, zakończono rozmowy. Ceremonia obiadowa była spełnioną.
Księżna Idalja położyła się prawie na kanapie i zdawała się drzemać, wachlując się zlekka. Księżniczka Iza ulokowała się w pobliżu drzwi prowadzących na taras i pożądliwie wyzierała w stronę ogrodu, skąd płynął zapach róż i kwiatów pomarańczowych. Dama w cudacznej sukni, wbrew etykiecie, chodziła po sali, podśpiewując pod nosem. Mężczyźni wysunęli się nieznacznie na cygara.
Dwóch lokajów nieruchomych jak karjatydy, oczekiwało u drzwi na skinienia i rozkazy.
Z czterech kobiet pozostawionych sobie, matrona na podwyższeniu wyglądała jak bożyszcze, syte ofiar; panienka, jak ptak w klatce zrodzony i wyrosły, który ze swego naturalnego kultu swobody zachował tylko nieokreślone marzenia i bierną tęsknotę; dama ekscentryczna robiła wrażenie burczącej frygi, puszczonej dłonią złośliwego chochlika na posadzkę kościoła; a księżna Idalja, zda się, była jedną z malowanych