Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Fi donc! — oburzyła się ciekawa dama. — I myśmy to jedli!
— Nic nie szkodzi — uspokoił profesor — jest to rodzaj mikroskopijnego pędraka gąsienicy, który się ugotuje w żołądku.
— Smakowita sztuka mięsa!
W tej chwili służący wrócił za krzesło pana, i chyląc się wpół zaraportował:
— Miłościwy kniaziu nasz, Francuz siedzi w wannie, ale zaraz stanie przed wami.
Panowie zagryźli usta, panie zasłoniły się wachlarzami. Gdyby nie byli książętami i hrabiami, śmieliby się homerycznie, ale regulamin dystynkcji nakazywał zawsze się uśmiechać, nigdy nie śmiać.
Nikt się nie odezwał prócz gadatliwej damy:
— Tiens, to jakiś muzułmanin ten Bernard! Odbywa wieczorne ablucje! Któż to?
— Mój kamerdyner, ciotko — odparł książę Leon.
— Turek?
— Nie, ciotko, Francuz.
— Zazdroszczę ci. Nie potrzebujesz łamać języka.
— Mogę go ciotce odstąpić.
— Kamerdynera, fi donc! Ustąp mi raczej jaką fertyczną subretkę.
— Niestety, ciotko, nie rozporządzam płcią nadobną.
— Doprawdy? — spytała szyderczo księżna Idalja.
— Niezawodnie — odparł z uśmiechem, który miał być lekkim, a był smutnym i bladym.
Gentelman, ubrany bez zarzutu, z twarzą sta-