Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i obojętny na otoczenie; jadł prędko, popijał wodą, a w przerwie między jednem daniem a drugiem, zaglądał do otwartej przed sobą książki.
Przy wetach wziął cały ananas z kosza, rozciął go wzdłuż i wszerz i nie jadł, tylko mu się przyglądał. Książę, trochę zdziwiony, spojrzał nań, ale wnet, jakby przypomniał sobie, z kim ma do czynienia, zapytał:
— Co rozkażesz, profesorze?
— Nic nie rozkażę — odparł starzec. — Czy nie masz, kolego, przy sobie lupy?
Wszyscy umilkli. Rozmawiano ciągle po francusku, a profesor przemówił najtrywialniej w świecie po polsku.
Towarzystwo wzdrygnęło się, jakby wśród koncertu pies zaszczekał; a książę Lew, wyrwany nagle z toku rozmowy, przez sekundę nie rozumiał, co do niego mówiono.
— Czem ci mogę służyć, profesorze? — zagadnął.
— No, lupą, lupą, szkłem powiększającem.
— Ach, tak! Przepraszam. Nie mam żądanego przedmiotu, ale w tej chwili podać każę. Siła, zawołaj mi Bernarda.
Sługa skoczył do drzwi.
— Kogo z nas profesor chce mieć w powiększeniu? — zawołała z góry stołu kobieta już nie młoda, ubrana bardzo ekscentrycznie, a gadająca bez przerwy z młodym, bardzo wysokim i cienkim mężczyzną, o twarzy psotnej małpy, czy złośliwego satyra.
— Znalazłem pasorzyta w ananasie! — odparł profesor spokojnie, skalpując końcem noża owoc.