Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



I

Roznoszono właśnie wety. Służba w liberji białej z żółtem, kapiącej od złota i haftów, fantazyjnego kroju, z zapiętemi na plecach wierzchniemi rękawami, podawała je na złoconych tacach, tak poważna i skupiona, jakby spełniała obrządek religijnego kultu.
Z tac wyzierały złociste ananasy, pomarańcze, świeże figi, daktyle, owoce dalekiego Południa, na stole szampan pienił się w krysztale. Tymczasem zachodzące słońce, czerwone, zaglądało przez wąskie, gotyckie okna do tej sali sklepionej, wyłożonej dębem, rżniętym misternie, ślizgało się po ścianach, obwieszonych trofeami łowów, muskało gdańskie, rzeźbione kredensy i szafy, lubowało się zbytkiem zastawy stołu, strojów służby, zazierało też bardzo niedyskretnie i ciekawie w oczy dziewięciu biesiadników. Poczciwe słońce, które dzień cały złociło łany zbóż rodzimych, ogarniało życiodajnym uściskiem białe brzozy, czarne olchy i dęby, grzało lotki jaskółek, bocianów, szarych wróbli, opalało na bronz twarze smagłego ludu, od potu szklące, a radosne w znoju, — teraz pod wieczór, ukośnie, przez cieniste parki i złocone sztachety, wdarło się aż tutaj, na kamienny dziedziniec, zabawiało się z fontanną i wpadło aż do środka pysznego, samotnego gmachu.