Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przed pięciu laty, po dziale z bratem opuścił był kraj rodzinny.
Z odpowiedzi, które teraz dawał, łatwy był wniosek, że czasu nie tracił, użył wszelkich rozkoszy, doznał wszystkich wrażeń, skosztował wszelkich zakazanych owoców. Miał miljonowe środki i używał życia szalenie.
Wuj nerwowym, niespokojnym ruchem zacierał ręce, doznawał zda się opowiadanych rozkoszy, przypominał je w dobrze zachowanej pamięci podstarzałego sybaryty. I stanowczo z tych dwóch ludzi on wyglądał młodszym. Ożywiony, z rumieńcem podniecenia na gładkiej twarzy, stanowił dziwaczną anomalję z siostrzeńcem, którego blade, kobieco delikatne oblicze, zaostrzone i zmizerowane wszelakiem nadużyciem, nie miało na sobie ani śladu życia, zajęcia, jakiegokolwiek wrażenia.
Przeżyty był zapewne, ale to przeżycie było tak wielkie, że nawet cynizm po niem nie pozostał — nic zgoła.
Byłaby trupią ta twarz, byłaby okropną moralną nicością, gdyby nie ów smutek szczególny, który czasem jak odrętwienie wyzierał ze zmęczonych oczu i gdyby nie bardzo wprawdzie rzadkie, ale wyraźne zmarszczenie czoła w rys dojmującej boleści.
Wówczas znać było, że w tym człowieku coś czuje, a raczej że go coś boli — i w takich chwilach dziwnie bywał wyszlachetniony.
— Gdzież dogoniła księcia wieść o katastrofie Alfreda? — zagadnął go nagle baron Amadeusz, przerywając bardzo drastyczną anegdotę, której wątek, cedzony powoli i obojętnie, pożerał wuj książę łakomie.