Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dogoniła, zdaje mi się, w Palermo.
— I przeraziła zapewne?
— Przerazić, nie; ale był to cios tak nagły, żem przez chwilę sądził się ofiarą zmory. Ostatni list od brata był pełen dobrego humoru, otrzymałem go na tydzień przed wypadkiem.
— Ba! Jam go widział dniem przedtem na tej szelmie kobyle, i byłem powien, że się źle skończy! — zawołał Maszkowski, zaprzestając na chwilę sportowych skoków na krześle. — Potrójny wyciąg głupstwa! Wyobraź sobie, klacz bez kropli krwi szlachetnej, bez tresury, bez tradycji! Szlachcianka wyhodowana samopas na zaścianku, apetyczna, nie przeczę, felowna bestja, ale pod holszańskiego masztalerza, a nie pod pana. Alfred się w niej zakochał.
— Wyobraź sobie: kniaź w szlachciance! — wtrącił ze śmiechem wuj, zapominając w ferworze, o czem była mowa.
Oczy księcia Lwa, utkwione w hrabiego, przeniosły się na wuja, a ów szczególny skurcz brwi i szczęk przemknął po obliczu. Nie rzekł nic, a Maszkowski perorował dalej, gestykulując gwałtownie:
— Zakochał się i kupił! Klacz, przyprowadzona do Holszy, tratowała i gryzła ludzi, nie dała nikomu do siebie przystąpić, nie chciała jeść i pić, rżała bezustanku dzikim głosem — szatan w kobylej skórze. Jabym jej za te fochy i chimery w łeb wypalił.
— Chimery i fochy mają bardzo cenny, drażniący wdzięk — zaśmiał się wuj dwuznacznie.
— Hrabia widocznie lubi potulne owieczki — dodał baron.
— Wcale nie, ale tresura, moi panowie, to grunt,