Błękitni/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Zadudniał most pod cudacznym amerykanem Maszkowskiego, opadł kurz z pod kół faetonu księcia Prońskiego, znikły nareszcie siwosze holszańskie, uwożąc do dalekiej stacji kolei barona Amadeusza. W pałacu zostali sami domowi.
Książę Leon, korzystając z chwili samotności, zapalił papierosa i przechadzał się po tarasie; damy odeszły dla zmiany stroju do obiadu.
Pierwsza ukazała się Iza, a spostrzegając brata, podeszła spiesznie ku niemu.
— Nie przerywam ci myśli? — zagadnęła.
— O, bynajmniej — odparł, rzucając papierosa i podając jej ramię.
Rodzeństwo mówiło do siebie tylko po francusku i nie nazywało się nigdy po imieniu. Znało się tylko w salonie, nie obcowało nigdy bliżej, nie bawiło się razem.
Iza wzrastała za granicą w klasztorze i przed rokiem zaledwie wystąpiła jako dorosła osoba. Młodszego brata widywała chwilowo tylko na wakacjach; nie zamienili z sobą nigdy trzech słów poza koniecznością towarzyskich stosunków.
Teraz wsunęła mu rękę pod ramię i zaczęła nieśmiało:
— Chciałabym ciebie spytać o coś.
— Słucham.
— Wiesz? Matka miała wczoraj list od hrabiny Maszkowskiej.
— Nie, nie wiem.
— W liście tym prosi o moją rękę dla syna.
— Ach, tak! Trés correct! — rzekł spokojnie.
Chciałam cię spytać, co mi radzisz w tym razie?
— Jakto? Matka zostawiła ci wybór odpowiedzi?
— Matka mi przeczytała ten list tylko.
— Zdanie ma zapewne gotowe. Wedle niego się stanie.
— A ja?
— Ty się poddasz!
— Kiedy ja nie chcę! Nie kocham go. Gdy na mnie patrzy, zdaje mi się, że on mnie ogląda jak swego wyścigowca. Uczono nas, że małżeństwo to związek dwojga dusz miłości.
— Bardzo cię źle uczono. Małżeństwo — u nas — tu położył nacisk — jest związkiem dwojga imion sobie równych, lub dwojga fortun. Miłość jest prerogatywą plebsu.
— Jabym tak chciała kochać! — szepnęła księżniczka.
Spazm nerwowy, właściwy księciu, skrzywił jego rysy.
— Zachcianki conajmniej niestosowne. Radzę ci o nich przed matką nie wspominać — rzekł chłodno.
— Więc ja nie mogę nawet swoją osobą, swem życiem rozporządzić! Dlaczego? Czy brat i matka żałują mi holszańskiego powietrza? Pozwólcie mi zatem do klasztoru powrócić. Gdziekolwiek, bylebym nie widziała Maszkowskiego. Ja go nienawidzę!
— I nienawiść jest prerogatywą plebsu. Zresztą mnie do niczego nie mieszaj. Trzy rzeczy są nam dozwolone: nie czuć, nie myśleć, nie pracować. Chcę tego używać. Znajduję, że Maszkowski jest dla ciebie partją zupełnie stosowną; zresztą zależy osoba twoja od matki, a odemnie tylko posag, który wypłacę w chwili zawierania kontraktu. Z kim, to rzecz najmniejsza.
— Więc ty mi nie pomożesz? Nie wstawisz się do matki? W klasztorze mówiono mi, że brat to najlepszy opiekun i obrońca…
— Twój klasztor musiał być bardzo demokratyczny.
— O! Alfred był lepszy od ciebie! — zawołała ze łzami, wysuwając mu rękę z pod ramienia.
— Zapewne — słyszałem to bardzo często w mem życiu — odparł z jednakowym spokojem, idąc dalej obok niej.
— Więc mnie zmuszą do małżeństwa? Powiedz — spytała żałośnie.
— Nie zmuszą, ale zmusisz się sama. Noblesse oblige, moja droga. Bez śmieszności nikt nie zbacza od utartych prawideł. Nie zmienisz porządku świata, ale się poddasz jak wszyscy.
— Więc noblesse oblige do nikczemności!
— Tylko do szanowania tradycji konwenansów. Moja droga, nie bądź tragiczną. Maszkowski nie jest gorszym od innych, a posiada wszelkie wymagane warunki na dobrego męża. Mogłabyś trafić daleko niefortunniej.
— Ale ja go nie kocham! Jest mi wstrętnym! — powtarzała, płacząc. — Ja mu to powiem!
— Mam nadzieję, że wczas wspomnisz, kim jesteś, skąd pochodzisz i powstydzisz się bezowocnego skandalu. Jeśli matka odpisze zezwalająco, uszanujesz jej powagę, jej wolę i domowe tradycje.
Iza spojrzała w twarz brata chłodną i nieporuszoną. Mróz jej przeszedł po kościach; bezmierna żałość ścisnęła serce. Poczuła się zgubioną, osądzoną, skazaną — umarłą już.
W tej chwili ciotka Lawinja ukazała się z bocznej alei.
— Co robicie? Iza płacze, mój rycerz ma minę kaznodziei metodystów. Co się stało?
— Ach ciociu, chcą mnie wydać za Maszkowskiego! — szepnęła księżniczka rozpacznie.
— Nie może być! Co? Oświadczył ci się? Sam? Jakże to było? Opowiedz. Quelle farce!
— Matka jego pisała do mamy.
— Tak! — zawiedziona rzekła ciotka — przez rodziców! Oh! que c’est juif!
— Ależ ciotko! U nas podobne sprawy nigdy się inaczej nie załatwiają — wtrącił książę Leon. — Niegdyś, w starych dokumentach znalazłem kilkanaście listów podobnej treści.
— Tiens! Czytywałeś stare szpargały?… Czy to były rekolekcje dla pokrzepienia w wierze?
Książę poprzestał na milczącym ukłonie.
— Ciociu, ale ja nie cierpię Maszkowskiego! — wtrąciła Iza.
— Czemu? Zakochałaś się może w baronie Amadeuszu?
— Ach nie! Ja nikogo nie kocham…
— W tym wieku! O młodzieży! — patetycznie westchnęła księżniczka Lawinja.
— Alebym chciała pójść zamąż z miłości — zakończyła Iza.
— Jakże? A tylko co mówiłaś, że nikogo nie kochasz?
— Ale może kiedyś pokocham.
— No, to Maszkowski ci nie przeszkodzi.
— Jakto?
Stara panna mrugnęła w stronę Leona, drwiąco i cynicznie wykrzywiła się jej twarz.
— Zobaczysz, moja droga, zobaczysz! Tymczasem idź za Maszkowskiego. Im głupszy mąż, tem lepiej.
Oszołomiona, biedna dziewczyna, spoglądała pytająco to na ciotkę, to na brata, ale oni mówili już o czemś innem: o Włoszech, skąd książę wracał, o Szkocji, gdzie zimą polował, o Egipcie, który zwiedzał. Znała to wszystko, bo jej życie było ciągłą włóczęgą, wagony domem, hotele ojczyzną.
Po chwili zapomnieli o Izie strapionej i smutnej. Nie rozumieli zapewne jej pragnień dziwacznych; uważali ją za dziecko.
W sali jadalnej rozmowa toczyła się dalej o zamorskich cudach i osobliwościach, tylko że pieprzne uwagi ciotki Lawinji i obosieczne dwuznaczniki francuskie księżny Idalji, hamowała obecność księżny matki.
Nikt, oprócz Leona, nie spostrzegł niezajętego miejsca na szarym końcu stołu.
Zrazu sądził, że profesor zjawi się, jak zwykle nie w porę; ale gdy wniesiono czarną kawę, a starego wciąż nie było, zwrócił się do Siły.
— Profesor nie przyjdzie? — spytał.
— Prosiłem trzy razy, miłościwy kniaziu, ale nie porzucił robaków.
— Podać mu obiad w mieszkaniu.
— Natychmiast!
Po skończonej uczcie, księżna Idalja pociągnęła szwagra na przechadzkę i wymykali się właśnie na taras, gdy uroczysty głos księżny matki przykuł syna na miejscu.
— Księcia Leona proszę z sobą do gabinetu.
Przeprosił bratową ukłonem i poszedł na wezwanie. Iza na skinienie matki, blada jak śmierć, szła także.
W gabinecie usiedli wszyscy i panowała chwila milczenia.
Matka przy biurku, w fotelu, przyglądała się swoim alabastrowo-białym rękom, ociągniętym do połowy w koronkowe futeraliki. Iza trzęsła się i mieniła na twarzy. Książę, skubiąc wąsiki, czekał, co nastąpi.
Na biurze wreszcie zaszeleściały papiery.
— Odebrałam wczoraj list od hrabiny Zymbram-Maszkowskiej, proszący o rękę mojej córki dla jej syna. Wezwałam was dla podzielenia się z treścią odpowiedzi… Sądzę — zwróciła się do syna — że przeciw tej propozycji i zgodzie na nią nic nie masz.
— Nic. Znajduję tylko, że i propozycja i zgoda nie wypadły w stosownej po temu chwili, po tak świeżym i bolesnym ciosie.
Księżnie widocznie nie podobała się uwaga. Była zupełnie trafną — a nie wychodziła od niej. Spostrzegła w tej chwili, że popełniła błąd, ale w takich razach stawała się jeszcze despotyczniejszą i wynioślejszą.
Spojrzała na syna ostro i niechętnie.
— Ja tego nie znajduję i nie o to pytałam. Przeciw Maszkowskiemu nic nie masz?
— Nic — odparł, sztywniejąc jeszcze bardziej.
— Ród wprawdzie niższy od naszego, ale kobietom często należy zstępować. Iza wychodzi z Holszy.
— Mamo, jabym tak chciała jeszcze w domu pozostać — szepnęła dziewczyna.
Matka spojrzała tylko na nią bez słowa i dalej mówiła do syna:
— Fundusz zupełnie dostateczny. Przy posagu Izy wystarczy na życie porządne. Wskutek tego daję na związek ten w swojem i twojem imieniu zezwolenie, naznaczając ślub na dzień 2-gi lutego, w Paryżu, dokąd dla wyprawy udamy się niebawem. Z powodu żałoby, uroczystość odbędzie się w najściślejszem kółku krewnych… Oto jest to pismo.
Sięgnęła po wielki herbowy arkusz i odczytała uroczyście, w wielkiej ciszy.
Nawet Iza łkać głośno nie śmiała.
Skończywszy, księżna wyrok ten wsunęła do koperty i zadzwoniła.
— Oddasz to masztelarzowi — rzekła do wchodzącego pokojowca, — z rozkazem natychmiastowego dostarczenia hrabinie Maszkowskiej w Zabużu.
Oczy Izy przeprowadziły kopertę. Złamana była, bezradna, znękana.
— Moja córko, możesz mnie uścisnąć — odezwała się księżna, zdaleka wyciągając rękę.
Iza, milcząc, podeszła i wargi jej zimne spoczęły na tej dłoni, której pieszczoty nie znała, a teraz poznała bezwzględność.
I było po wszystkiem.
Książę, nie mając za co dziękować, czekał tylko uwolnienia z gabinetu.
Nie lubił, gdy mu przeszkadzano po obiedzie wypalić parę papierosów.
Ale matka tylko Izie pozwoliła odejść, wiadomość o związku zanieść ciotce i bratowej. Leon pozostał na miejscu.
Księżna dobyła z biurka dwa klucze i podała synowi.
— Jeden otwiera pokoje Alfreda, drugi jego biuro w głębi korytarza. Weź je — i władzę. Alfred zostawił wszystko w porządku i w chwale. Och! on był z krwi i kości Holszański. Bez skazy i zarzutu.
Leon tę uwagę, kryjącą ostrze, przyjął, jak wszystko, czem go częstowano.
— Ja rychło stąd wyjadę. Potrzebuję trzech tysięcy miesięcznie za granicą, a dwóch w kraju. Księżna Idalja otrzyma połowę tego i swobodę wyboru miejsca zamieszkania. Księżniczka ciotka resztę swoją ma ulokowaną w bankach zagranicznych. Posag Izy ma być kompletnie wypłacony w dzień ślubu. To wszystko, czego wymagam od ciebie w sprawach pieniężnych.
— Stanie się — rzekł Leon.
— W Paryżu zawiążemy mało stosunków. Czy znasz księżnę Camazan-Capet d’Orléans?
— Nie.
— Trzeba, żebyś poznał — rzekła z naciskiem.
— Uboga krewna koronowanych głów.
— Właśnie.
Syn nie wyraził swej zgody, a ona więcej nie nalegała.
Rozmawiali dalej o interesach i stosunkach swego świata. Wyliczała mu domy, gdzie miał złożyć wizyty, ludzi, których miał poznać i zaszczycać swą obecnością, urządzenia prastare, które miał utrzymywać.
On, wstrząsany nieznacznym dreszczem, tłumiąc nerwowe ziewanie, rozdrażniony brakiem tytoniu, odpowiadał monosylabami.
Znać było, że męczyło go to bezmiernie. Nareszcie wniesiono światło do gabinetu i kapelan księżny wsunął się, na codzienne wieczorne czytania nabożne.
Wówczas księżna uwolniła go łaskawie.
Gdy się sam znalazł, był blady, wyczerpany, niezdolny do dłuższych obowiązków towarzyskich.
Damy są w ogrodzie — objaśnił go sługa.
Nie poszedł do nich, ale zapaliwszy nareszcie papierosa, wyszedł na ganek i wsparty o grzbiet kamiennego lwa przy schodach, pozostał sam, ziewając bez ceremonji i narkotyzując się dymem.
W pałacu rzęsiście oświetlonym, gwarnym od służby, tylko cztery okna były szczelnie zamknięte, pajęczynami osnute, nieme.
W jednem z nich słabe tylko błyskało światełko — reszta była ciemna.
Książę Leon patrzał w tę stronę, tak zamyślony, że nie posłyszał szelestu sukni za sobą.
— Tak samotny? — rozległ się przyciszony głos księżny Idalji, gdy łabędzi puch wachlarza musnął go po policzku. — O czem pan marzy? — dodała, siadając na kamiennej, niskiej balustradzie. — O, proszę palić, bo odejdę, nie chcąc być natrętną.
— Skończyłem już. Dziękuję. Przerwano nam zamierzony spacer, ale już teraz jestem na rozkazy.
— A więc zostańmy tutaj. Proszę, jest miejsce na dwoje między temi kolumnami.
Ukłonił się, ale pozostał przed nią.
— Czy pan się boi tego miejsca tak bliskiego przez wzgląd na mnie, czy na siebie? — spytała drwiąco.
— Nie chcę korzystać z łask, aby ich potem nie stracić.
— Ach, pan taki przewidujący! O niema czego! Łaski raz dane — pozostawiam.
Usiadł. Dotykali się prawie ramieniem.
— Czy los mój już zdecydowany? — spytała nagle.
— Jakto?
— Ano, odbyła się przecie rada gabinetowa. Musiała w niej być mowa i o mnie, po Izie. Zapewne mam opuścić Holszę?
— Ależ księżno! To przecie najzupełniej od księżnej zależy.
— Taak. Jakże wspaniałomyślnie! A panu czy już wybrano bogdankę?
— Wcale nie. O losach naszych nie było mowy.
— Do czasu, do czasu! — zaśmiała się nerwowo. — Parions, że nim rok minie, na świecie przybędzie trzecia księżna Holszańska.
— Parions — a discrétion!
— Zgoda! Wzajemnie.
Teraz dotknęły się ich dłonie i tak pozostały.
— Więc gdy wyjedzie matka z Izą do Paryża, któż w Holszy zostanie gospodynią? Może ciotka Lawinja?
— Ciotka? — uśmiechnął się. — Miała zabawić przez miesiąc, ale już dziś zapytywała mnie o najciekawsze punkty w Szkocji. Wątpię, czy dotrwa do końca tygodnia. Kraj jeszcze nie znajomy, drażni ją, jak rozrzutnika ostatni pieniądz.
— Któż zatem osłodzi księciu samotność? Może ja? Skoro będę pewna miłego towarzystwa.
— Księżno! Za tyle łask!
Pochylił się i ruchem markiza w peruce, zginając kolano, dłoń jej do ust podniósł.
Byłże to żart, czy rzeczywiste uznanie?
Tego nie zdradziła jego maska.
— Zawczesny hołd i podzięka! — sztucznie uśmiechnęła się księżna. — Może robię to w celach bardzo samolubnych. Podobasz mi się pan!… Zresztą, nie sądzę, by książę długo pozostał w Holszy. Nieprawdaż?
— Zapewne spędzić tu będę zmuszony parę miesięcy.
— A potem?
— Potem podobny mus zatrzyma mnie czas jakiś w dobrach galicyjskich.
— A wreszcie?
— Odwiedzę matkę w Paryżu.
— Wtedy mój zakład będzie wygrany. Czeka tam na księcia bohdanka o tyle biedna i brzydka, o ile wysokiego rodu i świetnej paranteli. Proszę, poco ten ruch zdziwienia? Przecie to rzecz oddawna ukartowana.
— Oddawna? Nie sądziłem, aby osobą moją zajmowano się w Holszy.
— Gdy mówię oddawna, rachuję od śmierci Alfreda.
— Ach, tak — nie zrozumiałem.
— Cóż, książę? Zadowolony?
— Żałuję, że zadowolonym być nie mogę.
— Wolałby książę mniej antenatów, a więcej wdzięków i kapitału?
— Ja, księżno, nic nie wolę.
— Jakto? A dama z medaljonem? Czerwieniejesz pan?
— Złudzenie! Moja błękitna krew już nigdy nie czerwienieje.
I znowu przez jego maskę poznać nie było można, czy drwił, czy mówił poważnie.
— W każdym razie coś tam było. Nie będę pytała, jak ciotka Lawinja, ale będę wiedziała.
Książę się skłonił w milczeniu.
Piękna dama zagryzła wargi. Drażnił ją nieznośnie ten spokój, ta chłodna galanterja. Czy on jej oprócz zdawkowej monety, nic więcej nie da?
Wstała rozgniewana.
— Idę spać — rzekła — pan nie umie bawić. Proszę na przyszłość się poprawić, bo zemknę i ja z Holszy, a pan zardzewieje w pustce, jak wasz Centaur nad bramą w ruinach.
Przyjęła jednak jego ramię i nim doszła do progu swych apartamentów, zmieniła projekt.
Bardzo późno widzieć ich jeszcze można było w cienistych szpalerach parku, przechadzających się powoli, rozmawiających zcicha. Księżna się śmiała srebrzyście; on się do niej pochylał w dyskretnym szepcie. Tylko ta jego maska zimna, nagłemi kurczami bólu niekiedy krzywiona, pozostała bez zmiany, gdy usta mówiły komplementy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.