Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zgorszone. Proński zaklaskał w dłonie, uszczęśliwiony, Maszkowski rad z konceptu, śmiał się głośno.
Leon wzdrygnął się i oczy pełne przerażenia i zgrozy podniósł na sportsmena.
On, człowiek form wyrafinowanych, wyznawca konwenansów i manier wielkoświatowych, wyskok Maszkowskiego odczuł, jak policzek.
Poczerwieniał i zbladł, ręką powiódł po czole i zająknął się w gładkim frazesie skierowanym do bratowej.
— Mylisz się, hrabio — odparł baron. — Resztę wieczoru chciałbym spędzić na zielonej łące, w towarzystwie czterech królów, ich małżonek i paziów.
— Baccarat! Niech żyje! Miewasz kapitalne projekta, baronie! — krzyknęła panna Lawinja. — Izo, idź zobacz, czy księżna już odeszła do swych apartamentów. Siła, stoły i karty! Książę, proszę o ramię. Będziemy grali do białego dnia. To mi przypomni Wiesbaden i Homburg.
— All right! — dodał Maszkowski.
— A księżna zechce nam towarzyszyć? — spytał Leon bratowej.
— Jeżeli jako partenaire dla pana, to i owszem.
— Księżna jest uosobieniem łaskawości.
Panna Lawinja, upewniona przez siostrzenicę, że pani domu oddawna udała się na spoczynek, objęła energicznie komendę.
Ujrzawszy karty w wielkiej sali, oburzyła się na służbę.
— Do tureckiego gabinetu z tem! — rozkazała.
Leon poskoczył przerażony.