Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Panna zarumieniła się nieco i zawahała.
— Nie chcę pana pozbawiać konkursowej nagrody.
— Słowo daję, nic mi ona nie znaczy — zawołał.
— Ach, w takim razie mogę uwolnić pana od niepotrzebnego fantu — odparła z uśmiechem.
— Palnąłem głupstwo, co? Bardzo być może! Daruje pani. Chciałem powiedzieć, że teraz te kwiaty nic nie są warte, ale skoro je pani weźmie, staną się naprawdę cenne. Słowo daję.
— Ale ciotka Lawinja nie rada będzie, widząc swój dar w drugiem już ręku.
— Obrazi się? Et, co tam! Przecie księżniczka Lawinja nie może myśleć, że się z nią ożenię! Co?…
— Chut! — szepnęła Iza — któż mówi podobne rzeczy?
— Znowu palnąłem głupstwo. Tam do djaska! A prawda, tak mi się wypsnęło. Ale panna Lawinja nie słyszała. Głupstwo!
— Nie słyszała, ale widząc kwiaty u mnie pewnieby się obraziła. Zachowaj więc je pan.
— Doprawdy? Szkoda! Ułożyłem sobie, że je pani ofiaruję. Hm, teraz doprawdy nie wiem co robić.
— Przyłączyć się do reszty towarzystwa i admirować pożar.
— Kiedyż ja pani powiem pewną rzecz… — westchnął zakłopotany.
— Może jutro? — szepnęła z przymusem.
— Ba! Jutro rano muszę wyjeżdżać, bo widzi pani, miałem depeszę właśnie co do wyścigów wrześniowych. Biegać będą trzy moje konie: kary wałach