Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale co się pali, Lwie? — zawołała księżniczka Iza.
— Tego nie wiem, ale możemy posłać na zwiady, jeśli cię to zajmuje. Siła!
Kozak na dźwięk głosu pana oprzytomniał.
Zbliżył się, lecz ani giął się w ukłonie, ani w oczy patrzył. W jasność tę wbił wzrok i myśl.
— To pożar? — zagadnął Lew.
— Pożar — odparł głucho.
— Gdzie?
— W Krasnych Sadybach, miłościwy kniaziu.
— Skądże wiesz?
— Bo tam moja chata.
— Więc to wieś?
— Wieś, miłościwy kniaziu; wieś wasza, na drodze do Czartomla.
— Nie będziemy zatem mieli żadnego osobliwego widoku — zauważyła księżna Idalja. — Te lepianki ich palą się prędko i nisko.
— Wieś się pali! — zawołał baron. — Jabym je wszystkie popalił, bo są szpetne, brudne i psują najpiękniejszy krajobraz.
— Masz słuszność, baronie. Chłopi zresztą tak przywykli do życia na powietrzu, że im strata tych dymnych nor wyjdzie chyba na pożytek — dodała panna Lawinja.
— To tak poetycznie być musi zasypiać pod cieniem drzew, przy śpiewie słowików — rzekła księżniczka Iza.
— Czy pani raczy przyjąć odemnie ten bukiecik? — szepnął jej Maszkowski podając wiązankę pomarańczowych kwiatów. — Niech pani mnie uszczęśliwi.