Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kiedym była raz ostatni w Hiszpanji… — zaczęła panna Lawinja.
Nagle potknęła się o kogoś i urwała.
Był to kozak Siła. Pochylony naprzód, ręką przysłaniając oczy, wpatrywał się w tę jasność okiem rozszerzonem bezmierną trwogą i zgrozą. Był, jak pijany i na nic nie pomny. Z cienia i ubocza, gdzie stał dotąd, wyglądając rozkazów pańskich, wyszedł aż na środek tarasu, a trącony przez pannę Lawinję, ani się poruszył, ani usunął, ani opamiętał.
Szczególnie bo też wschodził dziś księżyc.
Jasność owa stała wysoko nad ziemią i zalewała szybko cały widnokrąg. Pod nią było jeszcze bardzo ciemno, ciemniej niżeli gdzieindziej.
Panna Lawinja spojrzała na pokojowca, i zwracając się do idącego za nią barona Amadeusza, zauważyła:
— Ten człowiek cierpi widocznie na lunatyzm. Patrz pan, ani słyszy, ani rozumie.
Baron końcem laseczki dotknął ramienia pokojowca.
— Cóż, drabie, może dasz nam przejście! — zawołał.
Siła, zwykle tak żywy i uprzejmy, teraz zaledwie o krok się usunął i nie zmienił postawy.
W tejże chwili zatrzymał się książę Leon.
— Zdaje mi się, żeśmy się zawiedli — rzekł. — To widowisko przechodzi w coś niecodziennego. To pożar!
— Pożar! tem lepiej! — zawołano chórem. — Ce sera plus grand rose!