Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— That’s! — odparła, naśladując jak mogła jego ton księżniczka Lawinja.
— Słowo daję, awantura! — wołał laureat, biorąc wonną nagrodę i oglądając się wkoło, jakby pytał o radę, co ma z tym fantem zrobić? — Moją siwą hunterkę nazwę na pamiątkę: «Fleur d’orange». Słowo daję!
— Ten wyrok się nazywa: Honneur à la simplicité! — wtrącił baron w ucho Lwa.
Panna Lawinja bawiła się wyśmienicie.
— Cóż pan teraz zrobisz ze swym bukietem? Czy także dostanie się klaczy?
Hrabia oprzytomniał, zamrugał oczyma i począł składać porządnie kwiaty.
Miał już cel dla swego fantu, wyglądał uszczęśliwiony.
Noc tymczasem otuliła mrokiem gąszcze parku, puszyste murawy, a fontannę przeczuć tylko można było po monotonnym srebrnym szeleście.
Pałac i taras, gdzie się bawiło świetne grono, królowały nad łagodnemi stokami góry. W dzień roztaczał się stąd bardzo daleki widok; teraz mrok wszystko pokrył i tylko na tle owem szarem występowała od niejakiego czasu dziwna jasność, zabarwiając wysoko niebiosa.
Księżniczka Iza pierwsza ją spostrzegła.
— O jak pięknie księżyc wschodzi! — zawołała.
— Ach, prawda! — potwierdziła księżna Idalja. — Votre bras, książę Leonie. Nudzi mię to długie stanie. Przejdziemy się trochę i przyjrzymy tej nowej dekoracji.