W wąwozach Bałkanu/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Kowal Szimin
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Kowal Szimin.

Opuszczając Adryanopol z Halefem, Omarem i Oską w towarzystwie trzech kawasów, nie odjechaliśmy jeszcze daleko od miasta, kiedy usłyszeliśmy za sobą tętent. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy jeźdźca, który starał się nas dopędzić. Zatrzymaliśmy nasze konie i wnet rozpoznaliśmy w nim Malhema, oddźwiernego Hulama. Jechał na koniu, ciężko obładowanym, a zeskoczył zeń tuż obok nas.
— Sallam! — powitał krótko.
Odpowiedzieliśmy na jego pozdrowienie, poczem on, widząc nasze pytające spojrzenia, oświadczył:
— Wybacz, effendi, że przerywam waszą pośpieszną jazdę! Pan mój kazał mi was doścignąć.
— Dlaczego? — spytałem.
— Aby wam przyprowadzić tego konia.
— Co masz na nim?
— Żywność i inne rzeczy, których potrzebować możecie.
— Jesteśmy już zaopatrzeni na kilka dni!
— Pan mój przypuszcza, że ci, których ścigacie, zboczą z gościńca. Jeżeli udadzą się w góry, to znajdziecie żywność dla koni, ale nie dla siebie.
— Pan twój jest bardzo dobry, ale ten ciężko obładowany koń będzie tylko opóźniał naszą jazdę.
— Przyprowadziłem go wam, bo muszę słuchać; nie wolno mi inaczej postąpić. Warin zaghlik ile Allah jol aczliklighi — bądźcie zdrowi, Allah niech wam użyczy dobrej podróży!
Z temi słowy zarzucił koniowi cugle na szyję, obrócił się i pobiegł szybko ku miastu.
W tej chwili zawrócił Halef konia także ku miastu i zapytał:
— Czy pognać za nim, effendi?
— Na co?
— Schwytać go i sprowadzić, aby poznał twoją wolę!
— Nie, zostaw go! Nie mamy czasu do stracenia.
— Co tam może być w tych kocach i rogóżkach?
— Nie potrzebujemy tego wiedzieć na razie. Zobaczymy wieczorem, kiedy już będzie za ciemno na dalszą jazdę. Weź konia za cugle i naprzód!
Ruszyliśmy dalej po tej przerwie, ja przodem, a reszta za mną dlatego, że ja musiałem uważać na ślady, chociaż trudno było nawet pomyśleć, byśmy je odnaleźli.
Droga nasza, choć nie zasługiwała na nazwę gościńca, była dość ożywiona. Mały hadżi miał zupełną słuszność, twierdząc, że tutaj daleko trudniej wpaść na trop ściganego, niż na Saharze. To też zwracałem uwagę nie tyle na samą drogę, ile na jej krawędź, leżącą naprzeciw brzegu rzeki. Dopóki nie dostrzegłem, żeby trzej jeźdźcy zboczyli z kierunku, w którym myśmy jechali, mogłem być pewnym, że mieliśmy ich przed sobą.
Spotykaliśmy jeźdźców, przyciężkie wozy i pieszych przechodniów, ale nie pytałem o nic nikogo. Wobec tego, że zbiegowie przejeżdżali tędy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mógł ich widzieć nikt ze spotykanych przez nas ludzi.
Nie zatrzymywałem się też obok domów, które mijaliśmy po drodze, ponieważ nie prowadziły stąd żadne drogi, któremi mógłby był jechać Barud el Amazat. Gdyśmy jednak dostali się do niewielkiej miejscowości, zwanej Bukioj, skąd rozchodziło się kilka ścieżek na boki, stanąłem i zapytałem pierwszego, który nas spotkał:
— Sallam! Czy jest w tej miejscowości, której niech Allah błogosławi, jaki bekdżi?[1]


Jeździec zbliżał się coraz bardziej.
Zapytany dźwigał olbrzymi sarras u boku i dzierżył straszny kostur w prawicy. Dokoła fezu owinął chustę, która kiedyś miała może jakąś barwę, ale teraz kapała brudem; szedł boso. Przypatrywał mi się przez chwilę, poczem zamierzał także moich towarzyszy poddać szczegółowej obserwacyi.

— No! — rzekłem zniecierpliwiony.
— Sabr, sabr — cierpliwości, cierpliwości! — odpowiedział.
Oparł się na kiju i zaczął dokładnie badać postać małego hadżego. Halef Omar jednak sięgnął do troków przy siodle, dobył bata i zapytał:
— Znasz to?
Zapytany wyprostował się, ujął za pałasz i odparł:
— Znasz to, mały?
Mały! Żadne słowo nie mogło Halefa Omara tak dotknąć, jak to. Zamierzył się do ciosu, lecz ja wcisnąłem się z koniem między tamtego a niego i przestrzegłem go:
— Tylko bez zbytniego pośpiechu, Halefie! Już ten człowiek odpowie mi na pytanie.
Wyjąłem z kieszeni małą monetę, pokazałem właścicielowi pałasza i powtórzyłem:
— A zatem, czy jest tu bekdżi?
— A dasz pieniądze? — spytał.
— Tak.
— To dawaj!
Wyciągnął rękę.
— Najpierw odpowiedź!
Tak, tu jest bekdżi. No, ale teraz już dawaj pieniądze!
Było to tylko kilka miedzianych para.
— Masz! — rzekłem. — Gdzie on mieszka?
— A zapłacisz i za to pytanie?
— Przecież już zapłaciłem!
— Za pierwsze, lecz nie za drugie.
— Dobrze, masz jeszcze dwie pięcioparówki! A zatem, gdzie mieszka bekdżi?
— Tam w ostatnim domu — odpowiedział, wskazując na jakiś budynek, który nazwał wprawdzie domem, który jednak powinien się raczej nazywać stajnią.
Ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Przybywszy do walącego się jednopiątrowego domu, zsiadłem z konia, aby zbliżyć się do otworu, służącego jako jedyne wejście i wyjście. W tej samej chwili ukazała się w niem kobieta, wywabiona tętentem naszych koni.
— O, jazik! Acz gyciny — o biada! Uważaj! — zawołała i cofnęła się co prędzej.
Bosa była i twarz miała odsłoniętą, co chyba naszą winą nie było. Ciało jej okrywała jakaś stara, potargana materya, a włosy wyglądały tak, jak gdyby na głowie miała fabrykę filcu na małą skalę. Wody z pewnością z rok na jej obliczu nie było.
Już myślałem, że się nie pokaże, ale po kilku moich okrzykach zniecierpliwienia pojawiła się znowu, trzymając dno połamanego kosza przed twarzą. Przez szpary starej plecionki widziała ona nas, ale my nie mogliśmy rozkoszować się widokiem jej oblicza.
— Czego chcecie? — spytała.
— Czy tu mieszka bekdżi? — odpowiedziałem na jej pytanie.
— Tak.
— Czy jesteś jego żoną?
— Jestem jego jedyną żoną — odrzekła dumnie, zaznaczając, że posiada na wyłączną własność serce nocnego baszy.
— Czy on jest w domu?
— Nie!
— Gdzież jest?
— Wyszedł.
— A dokąd?
— Na drogi swego urzędu.
— Ależ teraz nie jest noc!
— On czuwa nietylko w nocy, lecz i za dnia nad poddanymi padyszacha. Jest nietylko bekdżim, lecz także sługą kiaji, którego rozkazy ma wykonywać.
Kiaja, to naczelnik gminy. Wtem przyszedł mi na myśl człowiek, z którym mówiliśmy poprzednio. Odwróciłem się i ujrzałem go, zbliżającego się do nas krokiem poważnym i wolnym.
Tego było mi już za wiele. Zrobiłem minę jak najgroźniejszą i przystąpiłem doń na kilka kroków.
— To ty sam jesteś bekdżim? — zapytałem.
— Tak — odparł z pewnością siebie.
Hadżi Halef Omar zauważył, że nie jestem już w dobrym humorze i zwrócił konia ku stróżowi dnia i nocy, patrząc przytem bystro na mnie.
— Czemu tego zaraz nie powiedziałeś, kiedy z tobą mówiłem? — zapytałem.
— Nie było potrzeba. Czy masz jeszcze pieniądze?
— Dla ciebie wystarczy. Oto zapłacę ci zaraz z góry za wszystkie pytania.
Na moje skinienie zaczął bicz Halefa skakać po grzbiecie stróża poddanych padyszacha. Ten chciał wstecz odskoczyć, ale hadżi ścisnął kolanami konia, przyparł bekdżego do muru i okładał go coraz nowymi ciosami.
Obity nawet nie pomyślał o tem, żeby zrobić użytek z pałasza lub kostura. Wrzeszczał tylko najrozmatszymi głosami, a wtórowała mu jego żona „jedyna“. Zapomniała przytem przytrzymać dno kosza przed obliczem i odrzuciwszy daleko od siebie tę osłonę swej kobiecej godności, poskoczyła ku koniowi Halefa, chwyciła za ogon i krzyczała, ciągnąc go, ile jej sił starczyło.
— Waj baszina, waj baszina — biada ci, biada ci! Jak śmiesz obrażać sługę i ulubieńca padyszacha? Nazad, nazad! Bre bre, he he — na pomoc, na pomoc!
Na te, chrapliwym głosem wydawane okrzyki, zaroiło się przed drzwiami domów i chałup. Powybiegali mężczyźni, kobiety i dzieci, aby zbadać przyczynę tych wrzasków.
Dałem Halefowi znak, by zaprzestał, kiedy już stróż nocny otrzymał dziesięć do dwunastu batów. Puścił z rąk kostur, dobył z pochwy pałasza i zawołał, pocierając się lewą ręką po plecach:
— Człowiecze! Na coś ty się odważył! Czy mam cię skrócić o głowę? Całą gminę przeciw tobie podjudzę i każę cię jej rozszarpać!
Halef skinął głową z uśmiechem. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdołał, bo przez tłum przecisnął się jakiś człowiek i zwrócił się do mnie w szorstkim tonie:

— Co się tu dzieje? Co za jedni jesteście?
Przedemną stał naczelnik miejscowości we własnej osobie; mimo to zapytałem:
— A ty co za jeden?
— Jestem kiaja tej wsi. Kto wam dał prawo porywać się na mojego kawasa?
— Jego zachowanie.
— Jakto?
— Żądałem od niego pewnych wiadomości, a on odmówił. Chce, żebym mu płacił za każdą odpowiedź z osobna.
— On może odpowiedzi swoje sprzedawać tak drogo, jak mu się podoba.
— A ja mogę płacić za nie, jak mnie się podoba. Teraz dostał zapłatę już naprzód i musi mi odpowiadać.
— Ani słowa! — zawołał stróż.
— Nie odpowie ani słowa — potwierdził kiaja. — Rzuciliście się na mego sługę, teraz chodźcie za mną w tej chwili. Zbadam sprawę i otrzymacie należną karę.
Wtem pokazał mu bicz mały hadżi i zapytał:
— Effendi, czy dać temu kiaji z Bukioj pokosztować tej pięknej skóry hipopotama?
— Nie teraz, może później — odrzekłem.
— Co, psie, ty chcesz mnie kazać oćwiczyć? — wrzasnął naczelnik.
— Może i tak — odpowiedziałem spokojnie. — Ty jesteś kiają tej wsi, ale czy wiesz, kim i czem ja jestem?
Nie odpowiedział. Pytanie moje było mu widocznie nie na rękę. Mówiłem dalej:
— Nazwałeś tego człowieka swoim kawasem, nieprawdaż?
— Tak, on też nim jest.
— Nie, on nim nie jest. Gdzie się urodził?
— Tutaj.
— Ach, tak! Kto odkomenderował go do ciebie? To mieszkaniec tej wsi, a ty zrobiłeś zeń swojego sługę, ale żołnierzem policyjnym on nie jest. Oto przypatrz się tym trzem jeźdźcom, którzy noszą uniform wielkorządcy! Ty masz stróża nocnego, ja zaś mam trzech prawdziwych kawasów. Czy domyślasz się, że jestem kimś innym, niż ty?
Aby słowom moim dodać nacisku, wymachiwał Halef biczem tak blizko jemu przed nosem, że się cofnął ze strachu. Zarazem posunęli się wstecz ludzie, którzy stali za nim. Poznałem po ich twarzach, że zaczęli mię uważać za wielkiego dostojnika.
— Odpowiadajże! — rozkazałem.
— Panie — prosił — powiedz najpierw, kim jesteś!
Wtem huknął na niego Halef:
— Człowieku! Gadzie! Jak możesz żądać, żeby tak i pan mówił ci, kim jest? Ale ja ci powiem łaskawie, że stoisz przed dostojnym i szlachetnym hadżim, effendim Kara Ben Nemzi bejem, którem u oby Allah użyczył wielu tysięcy lat, nie licząc zim. Przypuszczam, że już o nim słyszałeś!
— Nie, nigdy! — zaklinał się przestraszony kiaja, stwierdzając prawdę.
— Co? Nigdy? — huknął na niego Halef. — Czy mam rozkazać, żeby ci tak długo ściskano mózgownicę, aż wyjdzie z niej właściwa myśl? Namyśl się!
— Tak, słyszałem o nim — wyznał kiaja w największem przerażeniu.
— Czy tylko raz?
— Nie, bardzo wiele razy!
— To szczęście twoje, kiajo! Wziąłbym cię do niewoli i odesłałbym do Stambułu, aby cię utopiono w Bosforze! A teraz posłuchaj tego, co ci powie ten dostojny effendi i emir!
Podczas tych słów odsunął Halef konia od kiaji. Oczy jego błyskały jeszcze pozornym gniewem, ale kąciki ust drgały zdradziecko. Poczciwy hadżi musiał sobie zadać wiele trudu, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
Wszyscy czekali teraz na to, co ja powiem. Odezwałem się do kiaji w tonie uspakajającym: Nie przybyłem tu, żeby wam coś złego uczynić; ale przywykłem, żeby mi odpowiadano posłusznie i natychmiast na moje pytania. Ten człowiek wzbraniał się dać mi odpowiedź dobrowolnie, chciał wymusić pieniądze, dlatego nakazałem go skarcić. Od niego samego zależy, czy nie otrzyma jeszcze bastonady! Gdy ja odwróciłem się do stróża nocnego, dał mu naczelnik skwapliwie znak i szepnął:
— Na miłość Allaha, odpowiedz prędko!
Nocny obrońca poddanych padyszacha stanął w wyprostowanej postawie, jak gdyby ujrzał przed sobą władcą wiernych.
— Effendi, pytaj! — rzekł.
— Czy czuwałeś ostatniej nocy? — spytałem.
— Tak.
— Jak długo?
— Od wieczora aż do rana.
— Czy przejeżdżali przez wieś jacy obcy?
— Nie.
— Nikt obcy przez wieś nie przejeżdżał?
— Nie.
Zanim jednak dał tę odpowiedź, wymknąło mu się z oczu pytające spojrzenie ku kiaji, którego twarzy nie mogłem wprawdzie zobaczyć, w każdym jednak razie widziałem dość, aby nie wierzyć tej odpowiedzi. To też odezwałem się surowo:
— Kłamiesz!
— Panie, mówią prawdą!
W tej chwili odwróciłem się szybko do kiaji i zauważyłem, że położył ostrzegawczo palec na ustach. Szepnął mu przedtem, żeby mi prędko odpowiadał, a teraz zalecał milczenie. To musiało oczywiście wpaść w oko. Spytałem stróża:
— I nie rozmawiałeś z nikim obcym?
— Nie.
— Dobrze! Kiajo, gdzie twe mieszkanie?
— Ten dom po drugiej stronie — odpowiedział.
— Ty i bekdżi zaprowadzicie mnie tam, ale tylko wy dwaj. Chcę z wami pomówić.
Nie oglądając się na nich, poszedłem ku wskazanemu domowi i wszedłem w drzwi.
Zbudowany był całkiem na sposób bułgarski i składał się tylko z jednej komnaty, podzielonej plecionką z wierzbiny na kilka części. W przednim oddziale znajdowało się coś w rodzaju stołka, na którym usiadłem.
Obaj dygnitarze nie śmieli mi się sprzeciwić i weszli prawie bezpośrednio za mną. Przez otwór w ścianie, zastępujący miejsce okna, widziałem też, że mieszkańcy wsi stali jeszcze zgromadzeni, ale w pełnem szacunku oddaleniu od mych towarzyszy.
Kiaja i jego podwładny znajdowali się widocznie w położeniu nie do pozazdroszczenia. Bali się obydwaj, to też należało to wyzyskać.
— Bekdżi, czy obstajesz jeszcze przy tem, co powiedziałeś poprzednio? — zapytałem.
— Tak.
Pomimo, że mnie okłamałeś?
— Nie skłamałem!
— Skłamałeś i to tylko dlatego, że życzył sobie tego kiaja.
Naczelnik zerwał się przestraszony.
— Effendi!
— Co? Co chcesz powiedzieć?
— Wszak nie powiedziałem temu człowiekowi ani słowa!
— Ale dawałeś mu znaki!
— Nie!
— Powiadam ci, że kłamiecie obydwaj. Czy znacie przysłowie o Żydzie, który utonął, ponieważ położył się spać w studni?
— Znamy.
— Stanie się z wami to, co z onym Żydem. Narażacie się na niebezpieczeństwo, które jak ta woda w studni nakryje was i zadusi. Ale ja nie chcę waszego nieszczęścia i ostrzegam was. Mówię z wami tutaj, aby podwładni wasi i przyjaciele nie dowiedzieli się, żeście skłamali. Widzicie, że jestem względem was łagodny i przyjaźnie usposobiony. Wymagam jednak od was prawdy!
— Jużeśmy ją powiedzieli — zaklinał się kiaja.
— A zatem nikt obcy nie przejeżdżał tej nocy przez tę miejscowość?
— Nie.
— Trzej jeźdźcy?
— Nie.
— Na dwóch siwych i jednym ciemnym koniu?
— Nie.
— I oni z wami nie rozmawiali?
— Jakże mogli z nami rozmawiać, skoro ich tutaj nie było? Nie widzieliśmy nikogo obcego!
— Dobrze! Chciałem waszego dobra, ale wy sami działacie na swoją niekorzyść. Ponieważ mnie okłamujecie, każę was zabrać do Edreneh i to do samego wehlego[2]. Wziąłem na to ze sobą trzech kawasów. Tam krótko się z wami załatwią. Pożegnajcie się ze swoimi ludźmi!
Spostrzegłem, że się obydwaj bardzo przerazili.
— Effendi, ty żartujesz! — rzekł naczelnik.
— A tobie co znowu? — spytałem, powstając. — Nie mam nic więcej do powiedzenia i wołam kawasów.
— Ależ my niewinni!
— Dowiodą wam, żeście zawinili, a wówczas będziecie zgubieni. Chciałem was ocalić, ale wy tego nie chcecie. Poniesiecie teraz sami skutki swojego uporu!
Podszedłem ku drzwiom, jak gdybym chciał zawołać policyantów, lecz kiaja zastąpił mi prędko drogę i zapytał:
— Effendi, prawda to, że chciałeś nas wyratować?
— Tak.
— A czy i teraz jeszcze?
— Hm! Niewiem. Wypieraliście się!
— Ale jeśli teraz się przyznamy?
— W takim razie może jeszcze czas.
— Będziesz łaskaw i nie uwięzisz nas?
— Wy nie macie pytać, lecz odpowiadać. Rozumiecie mnie? Co potem postanowię, o tem się dowiecie. Okrutnikiem nie jestem.
Spojrzeli po sobie. Stróż nocny podniósł rękę, jakby do niemej prośby.
— A czy tu nikt się nie dowie, co ci opowiemy, effendi? — spytał kiaja.
— Chyba trudno.
— No to dobrze! Usłyszysz prawdę. Nie wychodź, lecz zostań tutaj i powiedz nam, co chcesz wiedzieć. Odpowiemy ci teraz.
Zająłem znowu poprzednie miejsce i zwróciłem się do stróża nocnego.
— A zatem, czy przejeżdżali przez wieś jacy obcy?
— Tak.
— Kto?
— Po północy wóz zaprzężony wołami, a potem ci, których widocznie śledzisz.
— Trzej jeźdźcy?
— Tak.
— Na jakich koniach?
— Na dwóch siwych i jednym gniadym.
— Czy rozmawiali z tobą?
— Tak. Stałem na środku drogi i dlatego odezwali się do mnie.
— Czy wszyscy trzej z tobą mówili?
— Nie. Tylko jeden.
— Co ci powiedział?
— Prosił mię, żebym milczał o tem, że widziałem tych trzech jeźdźców, skoroby mnie ktoś o to spytał. Dał mi bakszysz.
— Ile?
— Dwa piastry.
— O to dużo, bardzo dużo! — zaśmiałem się — I za te dwa piastry wykroczyłeś przeciwko prawu proroka i skłamałeś przedemną.
— Effendi, nie tylko te piastry temu winny.
— A cóż jeszcze?
— Pytali mnie, jak się nasz kiaja nazywa, a kiedy im powiedziałem, zażądali, żebym ich zaprowadził do niego.
— Czy znałeś którego z nich?
— Nie.
— Ale oni znali chyba kiaję, skoro życzyli sobie rozmowy z nim. Czy spełniłeś ich życzenie i zaprowadziłeś ich do niego?
— Tak.
Wobec tego zwróciłem się do naczelnika, który bardziej się widocznie obawiał od swego podwładnego. Niepewny wzrok, jaki u niego teraz zauważyłem, świadczył o nieczystem sumieniu.
— Czy wciąż jeszcze twierdzisz, że nikt przez wieś nie przejeżdżał? — spytałem go.
— Effendi, ja się bałem — odpowiedział.
— Kto się boi, ten zrobił coś złego! Sam wystawiasz sobie złe świadectwo.
— Panie, ja się nie poczuwam do niczego złego!
— Skąd więc ta obawa i na co? Czy wyglądam jak człowiek, którego bez winy baćby się należało?
— O, ja nie bałem się ciebie!
— A kogóż?
— Manacha el Barsza.
— A zatem znasz go?
— Tak.
— Gdzie go poznałeś?
— W Mastanly i Ismilan.
— Jak i gdzie z nim się zetknąłeś?
— On jest poborcą podatków w Uskub i przybył do Seres, aby się tam porozumieć z kilku mieszkańcami. Stąd pojechał był na słynny jarmark do Meneliku.
— Kiedy to było.
— Przed dwoma laty. Potem miał do czynienia w Ismilan i Mastanly; widziałem go w obu tych miejscowościach.
— Czy rozmawiałeś z nim także?
— Nie. Ale słyszałem niedawno, że pobrał wyższe podatki, niż miał prawo i dlatego uciekł. Udał się w góry.
Udać się w góry znaczy, jak już wspomniałem, pójść między rozbójników. Dlatego rzekłem teraz tonem surowym:
— Miałeś zatem obowiązek przytrzymać go, skoro się tylko pojawił.
— O effendi, na to się odważyć nie mogłem!
— Czemu nie?
— To byłaby moja śmierć. W górach mieszka tylu ludzi, siedzą we wszystkich wąwozach i mają setki sprzymierzeńców. Oni znają się wszyscy i mszczą się wzajem za siebie. Jeślibym był go schwytał, byliby przyszli jego przyjaciele i zabili mnie!
— Jesteś tchórz i boisz się spełnić swoją powinność. Nie powinieneś być ani chwili dłużej naczelnikiem!
— O panie, ty się mylisz! Tu nie idzie o mnie; oni zrównaliby z ziemią całą wioskę!
Wtem otwarły się drzwi, a z poza nich ukazała się głowa hadżego.
— Zihdi — rzekł — mam ci słówko powiedzieć.
Przemówił po arabsku ojczystym dyalektem zachodniej Sahary, żeby go może nie zrozumieli kiaja i stróż nocny.
— Co takiego? — spytałem.
— Chodź tu, a prędko! — odparł, nie tłumacząc się dalej.
Poszedłem zatem do niego. Miał z pewnością coś ważnego do powiedzenia.
— No mów! — szepnąłem.
— Zihdi — objaśnił tak cicho, że tamci dwaj go usłyszeć nie mogli. — Jeden z mieszkańców dał mi potajemnie znak i zaprowadził mnie poza dom. Poszedłem za nim, nie zwracając, ile możności uwagi, a on powiedział, że chce nam o czemś donieść, jeśli mu zapłacimy dziesięć piastrów.
— Gdzie on teraz?
— Ciągle jeszcze za domem.
— Czy nie powiedział ci nic więcej?
— Ani słowa.
— Pójdę do niego. Zostań na razie tutaj, aby ci dwaj ludzie nie mogli się przeciwko nam porozumieć.
Dziesięć piastrów to nie było wcale tak wiele za ważną wiadomość. Nie wyszedłem przodem na drogę wiejską, lecz odrazu tyłem przez wychód. Tu ujrzałem oparkaniony czworobok, wewnątrz którego znajdowało się kilka koni. W pobliżu stał człowiek, czekający na mnie widocznie. Ujrzawszy mnie, przystąpił szybko i rzekł całkiem cicho.
— Czy zapłacisz, effendi?
— Tak.
— To daj tu!
— Masz! Dobyłem niewielką kwotę, a on schował ją i szepnął do mnie.
— Oni tu byli!
— Wiem o tem.
— On zmienił konia.
— Którego?
— Siwego. Chcieli mieć trzy siwe, a tamtego tu zostawili. Patrz, stoi tam w kącie.
Spojrzałem w tę stronę. Maść konia zgadzała się z tem, co mi powiedziano.
— Czy to już wszystko, o czem miałeś mię zawiadomić? — spytałem.
— Nie. Niedługo po południu przybył tu jeszcze jeden, który pytał się o nich.
— Kogo?
— Mnie. Dlatego wiem o tem. Stałem na drodze, kiedy przybył i pytał o trzech jeźdźców, z których dwu jechało na siwych koniach. Nie wiedziałem nic i odesłałem go do stróża, a ten zaprowadził go do kiaji.
— Czy się długo zatrzymał?
— Nie. Było mu widocznie bardzo pilno.
— Potrafisz mi go opisać?
— Tak. Jechał na starym bułanie, bardzo spoconym. Na głowie miał czerwony fez, a ponieważ owinął się długim, szarym biniszem[3] przeto zobaczyłem tylko jego czerwone kundurra[4].
— Czy miał brodę?
— Nie, z wyjątkiem małego jasnego byika[5] był, o ile widziałem, bez zarostu.
— Dokąd jechał?
— Ku Mastanly. Ale nie słyszałeś jeszcze rzeczy najważniejszej. Oto kiaja ma w Ismilan siostrą, której mąż jest bratem Szuty.
Była to wiadomość tak ważna, że aż cofnąłem się 0 krok z powodu tej niespodzianki.
Na półwyspie bałkańskim nie zdołano nigdy skutecznie zapobiec rozbójnictwu i aż do ostatnich czasów donosiły gazety ustawicznie o buntach, napadach, podpalaniach i rabunkach, oraz innych wypadkach, które odnieść należy do niepewności tamecznych stosunków. Tam wysoko w górach Szar Dagh, pomiędzy Prisrendi a Kankadelem nabrał rozgłosu Skipetar, który z zebraną dokoła siebie gromadą niezadowolonych grasował aż hen po góry Kurbeczka-Planina i w dół do dolin Babuna. Opowiadano sobie, że widywano go nawet w wąwozach Perin Dagh i że ma swoich sprzymierzeńców w bezludziach Despoto-Planiny.
Nikt nie znał jego właściwego imienia. Nazywano go El Asfar, Sayrik, Szut stosownie do języka, którym się posługiwano. Wszystkie te trzy słowa oznaczają „żółty“. Być może, że otrzymał tę nazwę z powodu żółtaczki. Szuta jest rodzaj żeński od serbskiego wyrazu szut i znaczy „żółta“.
A więc ta Szuta, żona Skipetara, była krewną mojego kiaji. To zastanowiło mię oczywiście. Nie przeszło mi jednak przez myśl zawiadomić go o tem, co wywnioskowałem na tej podstawie.
— Czy masz mi jeszcze co powiedzieć?
— Nie. Czy nie jesteś zadowolony.
— O, i owszem. Ale skąd to pochodzi, że zdradzasz przedemną swego zwierzchnika?
— Effendi, to człowiek niedobry. Nikt go nie lubi i wszyscy cierpią z powodu jego niesprawiedliwości.
— Czy wie o tem jeszcze kto, że mówisz ze mną?
— Nie. Proszę cię, nie mów o tem nikomu!
— Zamilczę.

Po tem zapewnieniu chciałem już przerwać rozmowę
W pogoni za zbrodniarzami.
kiedy nasunęła mi się myśl, że byłbym zapomniał o rzeczy bardzo potrzebnej.

— Czy znasz Ismilan? — spytałem.
— Tak.
— A zatem znasz pewnie szwagra kiaji, o którym twierdzisz, że jego siostra jest żoną Skipetara.
— Tak, znam go.
— Czem on jest?
— On jest siladżim[6] i ma zarazem kawehane[7], gdzie wywieszone są na sprzedaż jego wyroby.
— Gdzie mieszka?
— Na drodze, wiodącej do wsi Czatak.
— Dziękuję ci! Ale teraz milcz i ty tak, jak ja będę milczał.
Wróciłem teraz do środka. Po minach kiaji i stróża nocnego nie widziałem, czy odgadli, że oddalenie się moje miało wrogą względem nich przyczynę. Halef cofnął się zaraz.
— No, a teraz — podjąłem przerwaną rozmowę — chętnie dowiedziałbym się, czego chciał od ciebie ten były poborca z Uskub.
— Pytał o drogę — odrzekł kiaja.
— Dokąd?
— Do Sofali.
Sofala leżała wprost na południe, gdy tymczasem ja byłem pewien, że pojechali dalej na zachód. Ten zacny kiaja chciał mię zatem sprowadzić z drogi właściwej. Nie okazałem oczywiście tego, że nie wierzę jego słowom i powiedziałem:
— Prawda, że Manach el Barsza przybył z Edrench?
— Tak.
— Jechał zatem przez Samankę, Czingerli i Ortakioj wprost na zachód, a stąd zboczył nagle na południe. Jeżeli chciał się udać do Sofali, to mógł zdążać odrazu na Tartar, Ada, Szahandża, Demotika i Mandra na południe. Dlaczego więc z powodu tego kąta nałożył sobie drogi o szesnaście godzin jazdy konnej?
— Nie pytałem go o to.
— A ja tego pojąć nie mogę.
— Boi się pokazywać. Chcą go schwytać. Może starał się cabtię[8] z drogi sprowadzić.
— To możliwe.
— Czy ty także go szukasz i zamierzasz pojmać?
— Tak.
— W takim razie musisz się udać w tym kierunku, który ja ci podam.
— To bardzo dobrze, że mi to powiedziałeś. Czy w tym południowym kierunku nie mieszka jaki twój krewny, albo znajomy, do którego mógłbym się zwrócić w razie potrzeby?
— Nie.
— Przecież masz krewnych.
— Nie.
— Nie masz rodziców?
— Nie.
— Ani brata lub siostry?
— Także nie.
Było to kłamstwo oczywiste, a stróż nocny nie miał widocznie zamiaru wyjawić mi prawdy, chociaż znał stosunki naczelnika. Obaj ci ludzie uważali mnie za wysokiego dygnitarza, a jednak oszukiwali. Jako obcy, zdany zupełnie na siebie samego, pozbawiony byłem wszelkiej władzy przeciwko tym ludziom. Mogłem użyć jedynie podstępu, a w tym wypadku polegał on tylko na tem, że udałem, jakobym wierzył jego słowom. Wydobyłem z kieszeni notatkę i zacząłem przewracać kartki, udając najpierw, że czegoś szukam, a potem jakobym znalazł. Po chwili powiedziałem:
— Tak, to słuszne: stareszyn z Bukioj, nieugięty, bezwzględny i niesprawiedliwy urzędnik. Do tego pozwoliłeś uciec zbiegom zamiast ich przytrzymać. Tobie...
— Nieugięty, bezwzględny, niesprawiedliwy? — przerwał mi. — Effendi, to nie może się do mnie odnosić!
— A do kogóż innego? Nie mam dziś czasu zajmować się tobą dłużej, ale bądź pewny, że każda niesprawiedliwość spotka się z karą. Czy słyszałeś, co prorok powiedział o ujuhn Allah[9].
— Tak, emirze — odrzekł półgębkiem.
— Są ostrzejsze od noża, który wciska ci się w serce, aby cię zabić. Wnikają głębiej; wnikają w duszę i niema wobec nich zaprzeczenia, Pomnij zawsze na te oczy Wszechwiedzącego, bo będzie z tobą gorzej niż z abid elasman[10] pomimo twoich salawat[11], które zwykłeś punktualnie odmawiać! Odchodzę. Niechaj Allah pokieruje uczuciami twojego serca i myślami twojej głowy! Allah juzebimak — niech cię Bóg ma w swojej opiece!
Skłonił się głęboko z szacunkiem i rzekł:
— Nezinin za’id — lata twoje niech będą błogosławione!
Stróż nocny skłonił się tak nizko, iż twarzą omalże ziemi nie dotknął, odzywając się po turecku:
— Akibetinic chajir ola sultanum — obyście mieli lekki skon, mój panie!
Powiedział to w liczbie mnogiej zamiast w pojedynczej, co jest oznaką wielkiej uprzejmości. Mimo to w chwili, kiedy za drzwi wyszedłem, usłyszałem, jak kiaja, który dopiero co życzył mi lat błogosławionych mruknął z cicha, ale ze złością:
— Ingali ’min hom!
Znaczy to prawie to samo, co w potocznej arabszczyźnie: „ruli lidżehennum“ — idź do dyabła! Widać było z tego, że moja pobożna przestroga, zwrócona do niego, nie na wiele się przyda.
Dosiadłszy koni, wyjechaliśmy ze wsi nie w zachodnim, lecz południowym kierunku; a kiedy nie można już było nas zobaczyć, skręciliśmy znowu na drogę, wiodącą do wioski Geren, położonej mniej więcej o półtorej godziny.
Teraz dopiero spostrzegłem, że mamy ze sobą już tylko dwu kawasów.
— Gdzie twój podwładny? — spytałem kawasbasziego.
— Wrócił do Edreneh.
Powiedział to tak spokojnie, jakgdyby szło o coś samo przez się zrozumiałego.
— Czemu?
— Nie mógł dalej jechać za nami.
— Dlaczego?
— Miał basz dymnessi gylin[12]. Nie zdołał już dłużej wytrzymać.
— Skądże dostał tej choroby?
— Bo koń jego biegł ciągle — odrzekł poważnie.
— Wszak powiedziałeś, że umiecie jechać takdobrze!
— Tak, ale trzeba konia zatrzymywać. Kiedy biegnie, to trzęsie się, kiwa i huśta bez litości. To potrafi znieść tylko żołądek kassaka russialy[13]. Moje badżirzak[14] zniknęły; niema ich, bo wsunęły się do końskich. Nie czuję ich już, czuję tylko moje salwar[15], przylepione tam, gdzie miałem dobrą własną skórę, którą sobie odjeździłem. Gdybym był tym, który ma dyabła ukarać, skazałbym go na jazdę z wami do Menliku. Przybyłby tam bez skóry i kości i chętniej siedziałby w najgorszym ogniu piekielnym, niż na koniu.
Była to skarga, z której musieliśmy się wszyscy uśmiać, ale mnie żal było istotnie tego człowieka. Miał minę nazbyt płaczliwą. Istotnie zdarła mu się w kilku miejscach skóra pomimo krótkości czasu, spędzonego na koniu. Jego koledze powodziło się zapewne tak samo, gdyż mruczał pod wąsem:
— Wallahi, yjle dir — na Allaha, tak jest!
Nie powiedział nic więcej, ale widać było wyraźnie po jego twarzy, że doznawał zupełnie tych samych uczuć, co jego przełożony.
— Kto mu pozwolił wrócić? — spytałem.
— Ja — odrzekł zdumiony, że tak pytam.
— Sądzę jednak, że ja jestem tym, którego powinien był zapytać!
— Ty? Effendi, czy ty jesteś kawas-baszi, czy ja nim jestem?
— Naturalnie, że ty; ale czy wiesz, czyje teraz masz wykonywać rozkazy?
— Rozkazy kadiego, on zaś nie kazał mi w grzbiecie tego konia wysiedzieć takiej dziury, żeby mi w końcu tylko głowa z niej wyzierała. Będę śpiewać i głosić chwałę Boga jak anioł, gdy położę się znowu w koszarach w Edreneh.
Na to rzekł mały hadżi:
— Ty gałganie, jak śmiesz tak bez respektu mówić do mego effendi! To twój pan, dopóki mu się spodoba. Jeśli ci rozkaże jechać, to masz jechać, choćby ci cały uniform miał przyróść do skóry. Po co robiłeś tak wielką gębę i twierdziłeś, że umiecie jeździć tak doskonale!
— Co powiada ten mały? — odrzekł podoficer z gniewem. — Jak on mnie nazywa? Gałganem? A ja jestem przecież kapralem władzcy wszystkich wiernych; ja powiem to kadiemu, gdy wrócę! Mały hadżi chciał coś odpowiedzieć, ale uprzedził go Osko. Wziął konia kawasowego za cugle i rzekł, śmiejąc się, w ojczystym, serbskim języku:
— Chodźcie, wasze prewaschodztwo[16]. Trzymajcie się dobrze siodła, wysoko błagorodni gospodine[17]. Zaczynają się wyścigi!
W tej samej chwili pognał cwałem z kawas-baszim. Równocześnie chwycił Omar Ben Sadek drugiego kawasa i popędził z nim za tamtymi dwoma.
— Do pioruna! Drabie! Łotrze! Synu dyabelski! Wnuku piekielny! Bratanku czarownicy! Szwagrze złości!
Te i inne okrzyki usłyszeliśmy z ust obudwu stróżów bezpieczeństwa publicznego, trzymających się kurczowo siodeł i grzyw końskich. Pośpieszyliśmy za nimi. Żal mi ich było, a gdyśmy ich doścignęli, tchu im brakło już całkiem.
Zaczęli miotać słowami dosadnemi, wziętemi z arabskiego, tureckiego, perskiego, rumuńskiego i serbskiego języka. W tym rodzaju wymowy dzielny jest człowiek wschodni, a zwłaszcza żołnierz. Kosztowało m nie niemało trudu, zanim zdołałem gniew ich uśmierzyć i upłynęła dobra chwila, zanim ruszyliśmy dalej w spokojnym nastroju.
Nadszedł czas wymiany zapatrywań na to, co przeżyliśmy w Bukioj.
Bystrego Halefa uderzyła taksamo zresztą, jak i mnie, ta okoliczność, że dziś po południu dopytywał się jakiś jeździec o trzech zbiegów.
— Niewątpliwie zna ich — powiedział. — Zapewne wie o ich ucieczce. Ale dlaczego nie pojechał zaraz z nimi, zihdi?
— Bo prawdopodobnie nie miał początkowo wcale zamiaru z nimi jechać.
— A dlaczegóż ściga ich teraz?
— Przypuszczam, dlatego, żeby donieść im o tem, co się dziś stało.
— Że ty znów jesteś wolny?
— Tak.
— Że pojmałeś „tańczącego“, Ali Manacha?
— Tak, i prawdopodobnie o tem, że ten Ali Manach już nie żyje.
— Co na to powie Barud el Amazat?
— Opanuje go przestrach i wściekłość oczywiście, jeśli temu jeźdźcowi uda się ich dopędzić i zawiadomić o tem.
— Czemu nie miałoby mu się udać? Jechał tak prędko, że koń jego się pocił!
— Bo stary. Właśnie dlatego, że był spocony, długo nie wytrwa. Zresztą nie mam zamiaru dopuścić tego człowieka do celu.
— Czemu nie?
— Zbiegowie dowiedzieliby się od niego, że jestem wolny i że się ich ściga, a to nie może być dla nas przyjemne. Im bezpieczniej się będą czuli, tem powolniej będą uciekać i tem prędzej też i łatwiej ich dościgniemy. Dlatego chciałbym co prędzej pośpieszyć za tym jeźdźcem, aby jego zamiar zniweczyć.
— Zanadto wysforował się naprzód.
— Czyż sądzisz, że Rih biec już nie zdoła?
— Kary, zihdi? O, Rih nazywa się Wiatr i pędzi jak wiatr. Dawno już nie miał sposobności pokazać, że ma ścięgna stalowe. Jakżeby go wyścig z wichrem ucieszył! Ale my nie zdołamy dotrzymać kroku.
— To też niepotrzebne zupełnie. Pojadę sam.
— Sam, zihdi? A co my zrobimy?
— Wy podążycie za mną jak najprędzej.
— Dokąd?
— Pozostaniecie dalej na drodze do Mastanly. Ja tam także pojadę, ale w jak najprostszym kierunku. Ponieważ nie wiem, gdzie go spotkam, nie mogę wam powiedzieć, gdzie będę na was czekać.
— A czy wiesz, że on podążył drogą najprostszą?
— Tego pewnie nie zrobił, bo to droga zbyt uciążliwa dla jego starego bułana.
— A co będzie, jeśli go miniesz?
— Zaczekam na niego.
— A jak będziesz wiedział, czy jest przed tobą, czy za tobą?
— Mam nadzieję, że się dowiem.
— Ale nie znasz okolicy, możesz więc łatwo zabłądzić. Może cię spotkać jakie nieszczęście. Weź mnie z sobą zihdi!
— Nie obawiaj się, kochany Halefie! Mam dobrego konia i dobrą broń. Nie mogę cię wziąć z sobą, bo musisz być dowódzcą tamtych.
To pochlebiało jego dumie. Zgodził się na mój plan, poczem dałem wskazówki Osce i Omarowi. Ponieważ należało przytem uwzględnić i omówić wszystkie możliwości, nie zwracaliśmy przez jakiś czas uwagi na kawasów. Kiedy odwróciłem się do nich, ujrzałem ekwilibrystę-kaprala, ale jego kolegi nie było.
— Gdzie twój towarzysz? — spytałem zdumiony.
Odwrócił się i zawołał z zakłopotaniem:
— Effendi, on jechał za mną!
Zakłopotanie nie było bynajmniej udane. Wyraz twarzy wskazywał na to, że wierzył, iż towarzysz broni był za nim.
— Ale gdzie on? — pytałem.
— Zniknął, ulotnił się, zgubił, zniszczył, zatarł, strawił się! — odrzekł w nieopisanem osłupieniu.
— Musiałeś jednak zauważyć, że został!
— Jak mogłem to zauważyć? Czy ty to zauważyłeś? Pośpieszę natychmiast, by go sprowadzić!
Zamierzał już widocznie wykonać to postanowienie. Przy tej sposobności mógł z powodzeniem wycofać się wogóle.
— Stój! — zawołałem. — Ty zostaniesz! Nie mamy czasu szukać tego uciekiniera, ani też czekać, dopóki go nie znajdziesz!
— Ależ on ma jechać z nami!
— Załatwisz to z nim potem, jak będziesz w Edreneh! Teraz pojedziesz z nami. Hadżi Halefie Omarze, zwracajcie, skoro odjadę, pilnie uwagę na onbasziego, aby spełnił swoją powinność!
Puściłem karego w skok i wkrótce straciłem z oczu towarzyszy.
W okolicach owych osady budowane są na sposób bułgarski. Wieś bułgarska, selo, leży często zdala od gościńca, czy też czegoś, czemu daje się tę nazwę. Zazwyczaj rozciąga się selo na stepie wdłuż brzegu strumienia, który mu służy jako rów i środek ochronny.
Każda z takich wsi, następujących po sobie, liczy tylko po kilka zagród, oddzielonych pastwiskami. Sześć do dziesięciu chałup składa się na jedną zagrodę. Chałupy te są wykopane w ziemi i zaopatrzone stożkowatym dachem ze słomy i chróstu, albo zbudowane z plecionej wierzbiny i wyglądają wówczas jak wielkie koszyki. Wszyscy i wszystko ma w tych zagrodach osobne mieszkanie. Są tam więc chałupy dla ludzi, dla koni, bydła, świń, owiec i drobiu. Zwierzęta wychodzą ze swych mieszkań, kiedy im się podoba i przechadzają się spokojnie między zagrodami.
Niema tu szos zachodnio europejskich. Już nazwa gościniec mówi za wiele. Chcąc się dostać z jednego sela do drugiego, napróżno częstokroć szukałbyś tego, co się u nas drogą lub ścieżką nazywa. Kto tu jest obcy i nie zdąża do celu całkiem blizkiego, musi, skoro tylko zboczy z toru, ujeżdżonego arbam i wolemi, a tworzącego tu drogę, posiadać instynkt przelotnego ptaka. Przytem gorzej mu niż ptakowi, bo ptak może przecinać powietrze we wszystkich kierunkach, a człowiekowi przychodzi przezwyciężać setki przeszkód najrozmaitszych.
Popełniłem rzeczywiście zuchwalstwo, zbaczając z drogi, wiodącej do Adaczaly. Wiedziałem tylko, że Mastanly leży prosto w kierunku południowo zachodnim i przygotowałem się na strumienie bez mostów, niewygodne doliny i zalesione przestrzenie.
Pomiędzy niezbyt liczne pola i ogrody różane, oraz przez spalone słońcem trawiaste błonia przejechałem obok kilku wsi, aż wreszcie uczułem potrzebę zapytania o drogę.
Poza płotem, plecionym w bardzo prosty sposób, ujrzałem starca, zajętego zbieraniem listków różanych. Do niego się zwróciłem i pozdrowiłem. Nie zauważył mnie nadjeżdżającego z daleka i przestraszył się, usłyszawszy mój głos. Widziałem, że się namyślał, czy ma się zbliżyć, czy też ukryć się poza krzakami róż. Starałem się więc czemprędzej dodać mu kilku słowy odwagi. Poskutkowało to przynajmniej o tyle, że przystąpił powoli bliżej.
— Czego chcesz? — spytał.
Mierzył mnie podejrzliwem spojrzeniem.
— Jestem dilenczi[18] — odrzekłem. — Czy nie darowałbyś mi jednej gul es samewat[19]? Ogród twój pełen tych najwspanialszych z róż.
Na to uśmiechnął się starzec przyjaźnie, mówiąc:
— Czy żebrak jeździ na takim koniu? Nie widziałem cię nigdy jeszcze. Czy jesteś obcy?
— Tak.
— A lubisz róże?

— Bardzo!
— Człowiek zły nie jest przyjacielem kwiatów. Dostaniesz najpiękniejszą z tych róż, na poły pączek, a na pół już rozkwitłą. Woń jej jest tak zachwycająca, jak gdyby pochodziła wprost z przed tronu Allaha.
Wybierał dość długo, uciął dwa kwiaty i podał mi przez płot.
— Masz, cudzoziemcze! — rzekł. — Istnieje jeden tylko zapach, przewyższający woń tej róży.
— Jakiż to?
— Zapach tytinu dżebeli[20].
— Znasz ten zapach?
— Nie, ale słyszałem, jak mówili o nim i sławili jako najwspanialszy z zapachów. Allah nie pozwolił go nam poznać. My palimy tutaj tylko tytoń mysr bugdajy[21].
— Hasza! Szeni! Broń Boże, to wstrętne!
Skinął głową i objaśnił:
— Tak, myśmy ubodzy, bardzo ubodzy. Jestem starym dozorcą róż i muszę liście kukurudzy krajać na tytoń.
— Przecież wasz olej różany taki drogi!
— Sus ol — bądź cicho! Nie bylibyśmy tacy ubodzy, ale ta babi humajun[22], ta babi humajun! Ona zawsze otwarta dla tego, co tam ma wpłynąć. Baszowie i ministrowie mogą zapewne palić dżebeli. O gdybym go mógł choć raz jeden powąchać, tylko powąchać!
— Czy masz fajkę?
— O Allah! Cybuch chyba mieć będę!
— To chodź tu!
Dobyłem z torby przy siodle etui i otworzyłem. Starzec takie okazał zaufanie do mnie, że musiałem mu sprawić radość. Oczy jego z ciekawością spoczywały na etui.
— To dżeb tytinin[23] Prawda, że tam tytoń?
— Ty darowałeś mi dwie wspaniałe róże, a ja dam ci za to mego tytoniu.
— O effendi, jakiś ty dobry! Miałem przy sobie kilka kopert, napełniłem jedną z nich i podałem mu. Przytknął tytoń do nosa, podniósł brwi w górę i rzekł powoli:
— To nie jest tytoń kukurudziany.
— Nie, bo to dżebeli.
— Dżebeli! — zawołał — Effendi, czy mówisz prawdę?
— Tak. Ja cię nie oszukuję.
— W takim razie nie jesteś effendim, lecz baszą, a może nawet ministrem. Czy nie tak?
— Nie, mój przyjacielu. Dżebeli palą nie tylko u Wysokiej Porty. J a byłem tam, gdzie on rośnie.
— O szczęśliwy! A jednak jesteś wielkim dostojnikiem!
— Nie. Jestem ubogim pisarzem, ale Wysoka Porta zostawiła jeszcze dla mnie trochę dżebeli.
— I z tej odrobiny mnie dajesz? Niech ci Allah błogosławi! Z jakiego pochodzisz kraju?
— Z Nemcze memleketi.
— Czy to to samo, co nazywamy także Alemania?
— Tak.
— Co robisz tu w Osmanly memleketi? Dokąd dążysz?
— Do Mastanly.
— W takim razie zboczyłeś z drogi. Musisz się najpierw udać do Geren, a potem do Derekioj.
— Naumyślnie zjechałem z drogi. Chcę się dostać do Mastanly drogą najprostszą.
— To trudne dla obcokrajowca, bardzo trudne!
— Spróbuję. Popatrzno na południowy zachód. Tam, gdzie teraz słońce pada na wyżyny, tam są góry Mastanly. A zatem znasz już kierunek. Przejedziesz przez wiele wsi i przez Koszikawak. Potem musisz przeprawić się przez rzekę Burgas, a Mastanly będzie na zachód. Nie mogę ci powiedzieć wyraźniej. Jutro wieczorem tam będziesz.
To było zabawne. Zapytałem, śmiejąc się:
— Nie jesteś zapewne jeźdźcem?
— Nie.
— No, muszę w każdym razie dziś jeszcze dojechać do Koszikawak.
— To nie może być! Czy umiesz czarować?
— Nie, ale koń mój pędzi jak wiatr.
— Słyszałem, że istnieją takie konie. Chcesz więc na tę noc zatrzymać się w Koszikawak?
— Prawdopodobnie.
— Bardzo mnie to cieszy! Nie idź do gospody, gdyż na skraju tej miejscowości mieszka mój brat Szimin, kowal, który cię przyjmie z radością.
Ta propozycya mogła mi przynieść korzyść, dlatego odrzekłem:
— Dziękuję! Pozdrowię od ciebie przynajmniej w przejeździe twojego brata.
— Nie, tak nie rób. Musisz się rzeczywiście u niego zatrzymać. Dałeś mi swego... w’Allah, co za woń! Jak z Kaaby świętej Mekki.
Podczas rozmowy wydobył starzec krótką fajkę i napchał ją tytoniem. Teraz właśnie pociągnął dymu po raz pierwszy i wybuchnął okrzykiem zachwytu.
— Smakuje? — zapytałem.
— Smakować? Smakować? Przechodzi przez nos jak światło słońca przez zorzę poranną. Tak ulatuje dusza sprawiedliwego do siódmego nieba. Effendi, zaczekaj, ja ci coś przyniosę!
Zachwyt jego nie miał granic. Popędził, o ile mu na to stare nogi pozwalały i wkrótce ukazał się znowu pomiędzy krzewami róż.
— Effendi, zgadnij, co trzymam w ręku?
— Nie widzę nic.
— O, to jest małe, ale warte prawie tyle, co twój dżebeli. Czy chcesz zobaczyć?
— Pokaż!
— Masz! Co to jest?
Podał mi malutką, szczelnie zamkniętą, flaszeczkę i zapytał ponownie:
— Co w tej flaszeczce? Powiedzno, effendi!
— Może woda różana?
Tego biednego dozorcę mogłem posądzić o posiadanie tego zaledwie, on jednak odrzekł tonem człowieka, którego spotkała przykrość:
— Woda różana? O effendi, czy chcesz mnie dotknąć? To olej różany, prawdziwy olej różany, jakiego jeszcze w życiu nie widziałeś.
— Od kogo on?
— Od kogo? Odemnie!
— Wszak jesteś tylko dozorcą tego ogrodu!
— Tak, jestem tylko dozorcą; masz słuszność, ale pan mój pozwolił mi uprawiać jeden kąt ogrodu. Wyszukałem sobie najlepszy gatunek i zbierałem od długiego, długiego czasu. Zebrałem już dwie takie flaszeczki. Jedną chciałem dziś sprzedać, ale oszukano mnie. Druga jest twoja. Darowuję ci ją.
— Człecze, co mówisz?
— Jest twoja.
— Posłuchajno, jak ci na imię?
— Nazywam się Jafiz.
— A zatem Jadzie, ty zwaryowałeś?
— Czemu?
— Ponieważ chcesz darować ten olej.
— Olej? Olej? Nie wymawiaj tego słowa! To esencya, a nie zwyczajny olej. W tej malutkiej flaszeczce przebywa dziesięć tysięcy różanych dusz. Czy chcesz tem wzgardzić effendi?
— Ja tego przyjąć nie mogę.
— Czemu nie?
— Jesteś ubogi i nie wolno mi ciebie ograbiać.
— Jakże mnie ograbiasz, skoro ci sam darowuję? Twój dżebeli taksamo drogi, jak ta esencya.
Do uzyskania jednej uncyi dobrego oleju potrzeba sześciuset funtów najlepszych listków różanych. Wiedziałem o tem i dlatego powiedziałem:
— A jednak przyjąć tego daru nie mogę.
— Czy chcesz mnie zasmucić, effendi?
— Nie.
— Albo obrazić?
— Także nie.
— A więc powiadam ci: jeżeli olejku nie przyjmiesz, to wyleję go zaraz na ziemię!
Czułem, że brał to na seryo.
— Stój! — prosiłem go. — Czy destylowałeś olej, aby go sprzedać?
— Tak.
— To dobrze, ja go kupię od ciebie.
Uśmiechnął się do mnie z wyższością i zapytał:
— A ile zapłaciłbyś mi za to?
Dobyłem tyle, ile wedle środków moich mogłem zapłacić i podałem mu pieniądze.
— To ci dam za to.
Wziął pieniądze do ręki, przeliczył i rzekł, przekrzywiając głowę ze znaczącym uśmiechem:
— Effendi, dobroć twoja większa od kiesy!
— Dlatego proszę cię, żebyś swój olej zatrzymał. Tyś zbyt ubogi, żeby mi go darować, a jam niedość bogaty, żeby go kupić.
Zaśmiał się i odpowiedział:
— Jestem dość bogaty, żeby go darować, mam bowiem tytoń od ciebie, a tyś dość ubogi, aby go przyjąć odemnie. Oddaję ci napowrót pieniądze!
Była to hojność zbyt wielka, żebym miał zgodzić się na nią. Wyobrażałem sobie, że ta niewielka suma, którą mu dałem, nie była dlań przecież bez wartości. Zarazem widziałem, że flaszeczki napowrót nie weźmie. Dlatego odsunąłem pieniądze i oświadczyłem stanowczo:
— Chcemy się obydwaj obdarzyć, nie będąc bogatymi, dlatego lepiej będzie, jeśli zatrzymamy, cośmy od siebie dostali. Przybywszy szczęśliwie do kraju rodzinnego, opowiadać będę pięknym niewiastom, gdy rozkoszować się będą zapachem twego oleju, o ogrodniku Jafizie, który był dla mnie tak przyjacielski.
To go widocznie ucieszyło, gdyż zabłysnęły mu oczy, skinął z zadowoleniem głową i rzekł:
— Czy niewiasty twojego kraju są przyjaciółkami zapachów, effendi?
— Tak; miłują kwiaty, swoje siostry.
— A czy długo musisz jechać, zanim się do nich dostaniesz?
— Może jeszcze przez całe tygodnie. A potem, gdy zsiądę z konia, przez całe dnie jeszcze statkiem i koleją.
— O, to daleko, bardzo daleko. Czy będziesz może przejeżdżał przez niebezpieczne okolice pośród złych ludzi?
— To bardzo możliwe. Muszę przebyć kraj tych, którzy „udali się w góry“.
Spojrzał najpierw w zamyśleniu przed siebie, a następnie zmierzył mnie uważnie i rzekł nareszcie:
— Effendi, oblicze ludzkie jest jako powierzchnia wody. Jedna woda jest czysta, jasna i przeźrocza, a kąpiący się chętnie powierza się jej błyszczącemu zwierciadłu. Lecz inna woda jest ciemna, gęsta i brudna. Kto ją ujrzy, przeczuwa niebezpieczeństwo i omija ją co prędzej. Jedna z nich podobna do oblicza człowieka dobrego, a druga do nieuczciwego złoczyńcy. Dusza twoja przyjazna i jasna, oko twe przeźroczyste, a w sercu twojem nie czyha niebezpieczeństwo, ni zdrada. Chciałbym ci coś powiedzieć, co rzadko kiedy mówiłem znajomemu. Wszak jesteś cudzoziemcem.
Słowa te ucieszyły mię, chociaż nie miałem pojęcia o tem, co mi miał do powiedzenia. Odrzekłem:
— Słowa twoje są słoneczne i ciepłe, jako promienie, co padają na wodę. Mów dalej!
— W którym kierunku pojedziesz z Mastanly? — Najpierw do Menliku. Tam rozstrzygnie się, w którą stronę się zwrócę. Być może, że się udam do Uskub, a potem w góry Kostendil.
— Wullak — biada ci! — wymknęło mu się.
— Czy uważasz tę drogę za tak niebezpieczną?
— Bardzo! Chcąc się z Kostendil dostać nad morze, musisz przejść przez Szar Dagh do Perzerin, a tam kryją się Skipetarzy i zbiegowie. Są ubodzy, mają tylko broń i muszą żyć z rabunku. Zabiorą ci wszystko, wszystko, co tylko posiadasz, może nawet i życie!
— Potrafię się obronić!
Potrząsnął głową i rzekł:
— Bir gendż kan war on bin kistachlik — młoda krew zawsze pełna odwagi! A ty jesteś jeszcze młody. Masz wprawdzie dużo broni ze sobą, ale co ona pomoże, gdy będzie dziesięciu, dwudziestu, a nawet pięćdziesięciu wrogów?
— Mój koń jest rączy!
— Nie jestem znawcą, ale widzę, że jest piękny; ci jednak, którzy „udają się w góry“, mają także tylko szybkie zwierzęta. Dościgną cię z łatwością.
— Mój ogier, to koń czystej krwi; nazywa się Wiatr i leci, jak wiatr.
— To cię dosięgną ich kule, bo kula leci prędzej niż najszybszy koń. Skipetarzy są znawcami koni; poznają natychmiast, że twój ma nad nimi przewagę i nie będą czekać na ciebie w otwartem polu, lecz strzelą do ciebie z zasadzki. Jak się zabezpieczysz przed nimi?
— Przezornością.
— I ona cię nie ocali, mówi bowiem przysłowie: sakinma dir kawl kabahatun[24]. Tyś jest człowiek uczciwy; oni będą dziesięćkroć przeważali nad tobą! Pozwól, że cię ostrzegę!
— Czy ta przestroga jest może w związku z tem, co mi chciałeś powiedzieć?
— Tak.
— W takim razie bardzo chciałbym to poznać.
— A zatem powiadam ci w zaufaniu, że istnieje papier bezpieczeństwa, który posiadają przyjaciele, znajomi i sprzymierzeńcy tych groźnych ludzi.
— A skąd wiesz o tem?
— O tem wie tutaj każdy, ale niewielu tylko wie, jak go dostać.
— A ty wiesz?
— Nie. Ja siedzę w ogrodzie i nie odbywam podróży. Ale Szimin, mój brat, jest „wtajemniczony“. Mówię ci to bezpiecznie, gdyż ufam ci, a zarazem dlatego, że ten kraj wnet opuścisz.
— W takim razie miłoby mi było, gdyby brat miał do mnie tosamo zaufanie!
— Będzie je miał, jeżeli ja cię poślę.
— Czy nie mógłbyś mi dać kilku słów do niego?
— Pisać nie umiem; pokaż mu swój olej różany. On zna tę flaszeczkę dokładnie i wie, że nie sprzedałbym, ani nie darowałbym jej nikomu niegodnemu. A potem, gdy mu pokażesz olejek, to powiedz, że posyła cię jego eje kardasz[25] albo jego jary kardasz[26]. Nikt nie wie, że mieliśmy dwie matki. Ilekroć posyłam mu jakąś poufną wiadomość, służą słowa eje albo jary za znak, że może ufać posłańcowi.
— Dziękuję ci! Czy sądzisz, że pouczy mnie bliżej o papierze bezpieczeństwa?
— Spodziewam się. W tej okolicy są...
Umilkł i jął nadsłuchiwać. Z oddali, z tyłu ogrodu, doleciał głośny gwizd, który się teraz powtórzył.
— Mój pan mnie woła — rzekł. — Muszę pójść do niego. Czy zapamiętałeś sobie wszystko, co ci powiedziałem?
— Wszystko.
— Nie zapomnijże tego po drodze! Allah niech będzie z tobą i pozwoli ci zanieść pięknym niewiastom twej ojczyzny woń mego ogrodu!
Zanim zdołałem coś odpowiedzieć, oddalił się od płotu, a w następnej chwili przebrzmiał już odgłos jego kroków.
Czy wypadało nazwać spotkanie z dozorcą ogrodu szczęśliwem? Niepomyślnem chyba nie było. Czy to, co mi powiedział o papierze bezpieczeństwa, polegało na prawdzie? Nie wyglądał na kłamcę. Było wskazane na wszelki wypadek wyszukać tego brata; jego kuźnia leżała pewnie przy drodze, którą przejeżdżać musieli nietylko moi towarzysze, ale także i jeździec, któremu chciałem drogę zastąpić.
Pojechałem dalej. Podczas rozmowy koń trochę odsapnął i mógł teraz iść lepiej.
Chcąc się trzymać prostej linii, musiałem się przedostać przez wzgórza, które nastręczały wiele trudności. Postanowiłem zatem trzymać się, ile możności, ich podnóża.
Płynąc z płaskowyżu Tokaczyk, usiłuje rzeka Burgas dość prosto w północnym kierunku przedrzeć się do Ardy, do której zlewa swoje wody. Nad tą niewielką rzeką leży Koszikawak. Kąt rozwarty, utworzony przez Burgas i Ardę, zamyka nizinę, wznoszącą się coraz hardziej na południe i przechodzącą w płaskowyż Taszłyku. Tę to wyżynę zamierzałem ominąć.
Udało mi się to, pomimo że nie znałem okolicy, nie znalazłem właściwych dróg i przejść, a raczej przepłynąć musiałem kilka rzeczek, uchodzących do Ardy.
Słońce zapadało coraz to niżej, aż w końcu zniknęło za dalekiemi górami. Licząc jeszcze na krótki zmierzch, puściłem karego w cwał, dopóki nie przybyłem znowu nad szeroką wodę. Poniżej miejsca, na którem się zatrzymałem, prowadził most na drugą stronę rzeki.
Podjechałem tam i znalazłem się na gościńcu. Przejechawszy przez most, ujrzałem po raz pierwszy w Turcyi drogowskaz. Tworzył go wystający z ziemi odłam skały, na którym napisane były dwa słowa.
Gdybym nawet nie był świadom znaczenia, albo raczej przeznaczenia tego głazu, byłoby mię pouczyło o tem dokładnie pierwsze słowo „kylawuc“, gdyż to znaczy właśnie „drogowskaz“.
Drugie słowo brzmiało: „Derekioj“. Wiedziałem, że to znaczy wieś, ale gdzie ona leży? Drogowskaz był, i zrozumiałe na nim słowa, ale głaz był niestety spłaszczony na górze, a na tem poziomem spłaszczeniu widniały te dwa wyrazy.
Droga, którą nazwałem gościńcem, prowadziła prosto od rzeki, ale na prawo wzdłuż brzegu wiodła zupełnie podobna. Któraż z nich szła do Derekioj? Naco mi się przydał ten pierwszy drogowskaz?
Rozważyłem, że ta woda to nie może być Burgas i że jadąc wzdłuż niej, zapędziłbym się zadaleko na północ. Postanowiłem więc jechać prosto.
Tymczasem pociemniało zupełnie. Chociaż nie wiedziałem wcale, czy koń ma jeszcze pod kopytam i ową niby drogę, jednak czułem to, że się mogę zdać na karego.
Jechałem kłusem z pół godziny, kiedy koń, parskając lekko, zaczął głowę podnosić i schylać.
Wytężyłem wzrok i ujrzałem po prawej ręce jakiś szeroki ciemny przedmiot, z którego sterczało coś ku posępnym niebiosom. Był to dom z wysokim kominem.
Czyżby to była kuźnia, której szukałem? W takim razie znajdowałbym się całkiem w pobliżu Koszikawak, dokąd właśnie zdążałem.
Podjechałem bliżej ku domowi.
— Bana bak — słuchajcie! — zawołałem.
Nikt nie odpowiedział.
— Sawul, alargha — hej! jest tam kto?
Było cicho. Nie zauważyłem też światła. Czyżby dom był niezamieszkałą ruiną?
Zsiadłem z konia i podprowadziłem go całkiem pod mur. Rih począł znowu parskać. To mi się wydało podejrzanem. Był to Arab, ale wyszkolony na sposób indyański. Ilekroć parskał tak, jak teraz, t. zn. wciągał badawczo powietrze przez rozwarte, naprzód wysunięte chrapy, a potem wyrzucał je w krótkich, przyciszonych parsknięciach, tylekroć „niezupełnie dobrze było w państwie duńskiem“.
Wyjąłem rewolwer i zacząłem badać dom z zewnątrz. Był jednopiątrowy i wydłużony. Drzwi były zamknięte. Pukałem kilka razy daremnie. Na lewo spostrzegłem trzy zamknięte również okiennice, co w tych okolicach było rzadkością. Na prawo znajdowały się drugie drzwi o wiele szersze i zamknięte na kłódkę. Obok leżały rozmaite rolnicze i inne narzędzia, z czego nabrałem pewności, że to kuźnia.
Poszedłem dalej, poza róg. Tu zauważyłem nagromadzone drzewo, przeznaczone zapewne na opał. Za domem ciągnął się czworoboczny szmat ziemi, ogrodzony słupami, tak, jak na Zachodzie robi się to dla świń lub gęsi. To ogrodzenie było niewątpliwie puste, ponieważ nic tam nie świadczyło o jakimkolwiek ruchu.
A jednak tutaj właśnie parskał mój kary daleko więcej i trwożliwiej niż przedtem. Bał się najwidoczniej przystąpić aż do parkanu.
Nie powiem, żeby mi się to wprost groźnem przedstawiło, ale dało w każdym razie powód do zdwojenia ostrożności. Dom był zamknięty, a więc zamieszkały. Czyżby w takiej okolicy zostawiano mieszkanie na noc bez żadnego dozoru? Bardzo łatwo mogło się tu stać coś niezwykłego, postanowiłem więc zbadać rzecz dalej.
Koń byłby mi przytem zawadzał, a może nawet niepotrzebnie naraziłbym go na jakie nieprzewidziane niebezpieczeństwo; musiałem więc pomyśleć o zabezpieczeniu go. Do spętania nie potrzebowałem ani kołka, ani lassa, ani sznura, ani rzemienia; kazałem mu przedniemi nogami przestąpić lejce. Był tem tak skrępowany, że się nie mógł oddalić, gdyby to nawet chciał wbrew swemu zwyczajowi uczynić. Gdyby zaś pod moją nieobecność groziło mu jakie niebezpieczeństwo, byłem pewien, że broniłby się dzielnie tylnem i nogami.
Teraz dopiero przystąpiłem do parkanu i wydobyłem woskowe zapałki, których zapas kupiłem sobie w Edreneh. Zapaliłem jedną i poświeciłem nią za parkan.
Leżało tam jakieś zwierzę olbrzymie, długie i kudłate jak niedźwiedź. Płomyk zagasł za chwilę i zrobiło się ciemno. Co to za zwierzę być mogło? Żyło, czy nie? Zdjąłem strzelbę i trąciłem je. Nie poruszyło się. Trąciłem mocniej i znów to samo. To nie był sen, lecz śmierć.
Przelazłem przez sztachety wysokie, może na cztery stopy, ponieważ spraw a wydawała mi się przecież podejrzaną, pochyliłem się i dotknąłem ręką zwierzęcia. Było zimne i sztywne, a zatem martwe. Sierść była w kilku miejscach wilgotna i lepka. Czyżby to była krew?
Obmacałem cielsko. Nie był to niedźwiedź, gdyż poczułem długi, kudłaty ogon. Powiadają wprawdzie, że na wyżynach Despoto Dagh, Szar Dagh, Kara Dagh i Perin Dagh spotyka się tu i ówdzie niedźwiedzie, i temu ja nie przeczę, ale skądby się tutaj właśnie znalazł i zdechnął niedźwiedź za tym parkanem. A gdyby go w okolicy ubito, to nie porzuconoby go z pewnością, nie zdjąwszy skóry, nie mówiąc już wcale o jadalnem mięsie.
Aby się przekonać, z jakiego rodzaju zwierzęciem mam właściwie do czynienia, starałem się dotknąć uszu. Sapristi! Głowa była roztrzaskana i to tak, że trzeba było do tego bardzo ciężkiego narzędzia!
Zapaliłem drugą zapałkę i zobaczyłem, że zabite zwierzę jest wprost olbrzymim psem, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem.
Kto też go ubił i dlaczego się to stało? Właściciel tego nie zrobił, obcy zaś, który czyni coś takiego, może mieć w tem tylko zły zamiar.
Zacząłem się domyślać, że popełniono tu zbrodnię. Narzucało mi się wprawdzie pytanie, co mnie to obchodzi i poco się będę wystawiał na niebezpieczeństwo, ale miałem powody przypuszczać, że ta kuźnia należy właśnie do brata dozorcy ogrodu różanego i poczuwałem się do obowiązku zbadania sprawy.
Że przytem myślałem o niebezpieczeństwie, to była w tem słuszność zupełna. Sprawcy mogli się jeszcze w tym domu znajdować. Może zachowywali się dlatego spokojnie, że usłyszeli tętent mojego konia, zauważyli więc moje przybycie.
Ale jak dostać się do nich? Czy należało czekać, aż przybędą towarzysze? Co tam mogło się do tego czasu stać w domu! Nie, musiałem działać.
Nie obejrzałem jeszcze czwartej, zachodniej, frontowej strony domu. Zakradłem się tam pocichu i zauważyłem dwie okiennice: jedną, przytwierdzoną od wewnątrz, ale drugą, dającą się otworzyć.
Namyślałem się.
Gdybym wlazł, mogłem w tej chwili kulą w łeb dostać. Ta okoliczność jednak, że z pięciu okiennic — trzy znajdowały się na przedniej stronie — ta jedna nie była przymocowana, świadczyła o tem, że w środku niema nikogo. Aby odkrycie jaknajbardziej opóźnić, pozamykali złoczyńcy wszystko, a wyleźli przez to okno. Wskutek tego mogli okiennicę tylko przycisnąć, ale nie zamknąć od środka.
A jednak położenie moje było więcej niż przykre.
Odciągnąłem okiennicę tak daleko, że z łatwością wsunąłem rękę. Okna są w tych okolicach rzadkością, to też zastałem to, czego się spodziewałem: otwór w kształcie okna, niezamknięty ani szybą, ani żadnym innym przedmiotem.
Nadsłuchiwałem. Wydało mi się, jak gdyby ze środka doleciał mnie głuchy, przytłumiony, szelest. Czyżby w tym domu przecież ktoś mieszkał? Czy miałem wołać? Nie.
Poszedłem ku drugiej stronie domu i nabrałem pełne naręcze gałęzi, które tam zauważyłem. Zrobiłem gęstą wiązkę, zapaliłem ją i wrzuciłem przez okno. Stojąc ostrożnie z boku, zajrzałem do środka.
Budynek nie był wysoki, a otwór okienny znajdował się bardzo nizko. Chróst palił się jasno, toteż ujrzałem dużą czworokątną izbę z podłogą z ubitej twardo gliny, a dokoła wszystkie te przedmioty, które widuje się zwykle w ubogim domu rumelijskim. Istoty ludzkiej ani śladu!
Dorzuciłem gałązek na ogień, zdjąłem turban, nadziałem go na lufę i wsunąłem powoli w otwór. Od środka wyglądało to w każdym razie tak, jak gdybym właził.
Zamierzałem w ten sposób ludzi, ukrytych wewnątrz, skusić do obrony, ale nikt się nie ruszył.

Cofnąłem zatem strzelbę, oparłem ją i sztuciec o ścianę, ponieważby mi zawadzały, włożyłem turban na głowę, potem za jednym rozmachem dostałem się do środka. Każdej chwili gotów byłem natychmiast zawrócić, ale jeden rzut oka przekonał mię, że niema żadnej wrogiej istoty.
Wlazłem więc całkiem, sięgnąłem ręką po obie strzelby i rozglądnąłem się.
Wkrótce powtórzył się usłyszany poprzednio łoskot. Niepokoiło to mnie tem więcej, że ogień zaczął przygasać, wydając ostry, gryzący w oczy dym. Toteż ucieszyłem się, ujrzawszy w kącie kupkę długich trzasek, używanych tam do oświetlenia.
Zapaliłem jednę trzaskę i wetknąłem ją do dziury w murze, służącej zapewne do tego celu, jak to poznałem po zczerniałem od dymu otoczeniu. Następnie zamknąłem okiennicę i przywiązałem wiszącym przy niej sznurkiem, aby się zabezpieczyć na zewnątrz.
Z drugą zapaloną trzaską w ręku zacząłem badać izbę.
Ściany z twardo ubitej ziemi otaczały izbę z trzech stron, a czwartą tworzyła zwisająca od powały aż do ziemi słomiana plecionka, w której był otwór do przechodu.
Wszedłszy poza plecionkę, ujrzałem się w mniejszym przedziale, którego podłogę stanowiły częściowo drzwi poziome, plecione z wierzbiny. Czyby tam była piwnica? W takich domach bywa to rzadkością!
Teraz znowu usłyszałem ten sam szmer. Był to szelest i łoskot, a wychodził z pod ziemi.
Wziąłem sobie jeszcze kilka trzasek i podniosłem drzwi. Mogły one u nieść człowieka, ponieważ opierały się na czterech słupach. Poświeciłem na dół. Wskutek słabego płomienia trzaski, z trudem tylko dojrzałem, iż piwnica miała głębokość wzrostu człowieka.
Schodów, ani drabiny nie było. Zaledwie zaś padło na dół światło, dało się stamtąd słyszeć całkiem wyraźne stękanie.
— Kyn aszagda — kto jest na dole? — zapytałem głośno.
Odpowiedziało podwójne stęknięcie. To brzmiało niebezpiecznie. Nie mogłem wiecznie szukać drabiny. Wziąłem płonącą trzaskę w jednę rękę, a resztę w drugą i skoczyłem na dół.
Trąciłem nogami o jakiś leżący na ziemi przedmiot i runąłem. Światło zgasło. W kilka sekund zapaliłem znowu trzaskę i poświeciłem dokoła.
Znajdowałem się w czworokątnej piwnicznej jamie, a przedmiotem, na którym się potknąłem, była drabina. Obok leżały węgle, kawałki drzewa, a jedne i drugie się ruszały.
Znalazłszy miejsce, przeznaczone na trzaskę, wetknąłem ją i zacząłem rozgartywać węgle. Rękami dotknąłem się ludzkiej postaci, którą wydobyłem. Był to mężczyzna ze związanemi rękoma i nogami, a głową owiniętą szmatą.
Rozwiązałem szybko węzeł szmaty i ukazała się twarz czarno-sina, po której z powodu niedostatecznego oświetlenia nie mogłem poznać, czy zabarwienie to pochodzi od sadzy z węgli, czy też od blizkiego już uduszenia. Człowiek ten stękając, odetchnął głęboko, utkwił we mnie wyszłe na wierzch, krwią nabiegłe, oczy i jęknął:
— Ach, na pomoc! Litości, litości!
— Cicho; jestem twym przyjacielem! — odrzekłem — przynoszę ci ocalenie!
— Ratuj najpierw szybko moją żonę! — krzyknął.
Poczciwy biedak myślał więcej o żonie, niż o sobie.
— Gdzie ona?
— Tam!
Nie mógł związanemi rękoma wykonać żadnego ruchu, ale pełen trwogi wzrok jego zwrócił się na drugą kupę węgli, przywaloną także kawałkami drzewa.
Odgarnąłem je i wydobyłem kobietę, związaną tak samo, jak mąż. Zdjąwszy jej z głowy szmatę, zobaczyłem na ustach jej gęstą pianę. Niedługo byłaby się już udusiła.
— Na pomoc, na pomoc! — zabrzmiał charczący okrzyk.
Ciało jej poruszało się w kurczowych drgawkach. Przeciąłem nożem powrozy. Rzucała dokoła siebie rękoma, jak tonąca, kopała nogami i chwytała powietrze.
Ruchy te wywołały oddech. Z piersi jej wydarł się ochrypły krzyk, poczem zaczęła głęboko i bez przerwy oddychać.
Teraz przeciąłem więzy mężowi. Nie wycierpiał tyle i podniósł się natychmiast. Gdy zapalałem nową trzaskę, zawołał:
— O Boże! Byliśmy blizcy śmierci! Dziękuję ci, dziękuję ci!
Następnie ukląkł obok żony, szlochającej, aż litość brała.
— Cicho, cicho, nie płacz! — uspokajał ją. — Jesteśmy wolni!
Wziął ją w objęcia i zcałowywał jej łzy z policzków. Ona objęła go i szlochała dalej. Nie zważając już na mnie, przemawiał do niej czule, dopóki płacz, coraz to cichszy, nie ustał zupełnie. Potem podniósł ją i zwrócił się znowu do mnie:
— Panie — rzekł — jesteś naszym wybawcą! Jak ci mamy podziękować? Kto jesteś i jak ci się udało nas odszukać?
— To kilka pytań naraz — odrzekłem — na które wam na górze odpowiem. Czy żona pójdzie już sama?
— Tak, potrafi.
— Więc wyjdźmy na górę, bo nie mogę tu na dole pozostać zbyt długo.
— Czy masz towarzyszy na górze?
— Nie, ale czekam na jeźdźca, którego nie powinienem tędy przepuścić.
— To chodźmy, tam pomówimy dalej! Po przystawieniu drabiny wyleźliśmy, przyczem okazało się, że kobieta była bardzo zmęczona. Zauważywszy w większym przedziale posłanie, poradziłem jej, żeby po tem strasznem rozdrażnieniu spoczęła. Była tak znużona, że, nie odpowiadając mi, położyła się zaraz.
Mąż uspokoił ją znów kilku słowy i podał mi rękę.
— Bądź pozdrowiony! — rzekł. — Allah cię zesłał. Czy wolno zapytać, kto jesteś?
— Nie mam teraz czasu na dużo słów. Powiedz, jak się nazywasz?
— Nazywają mnie Szimin.
— A więc jesteś bratem ogrodnika Jafiza?
— Tak.
— To dobrze! Szukałem ciebie. Roznieć co prędzej ogień w kuźni!
Spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał:
— Czy masz dla mnie pilną robotę?
— Nie, ale niech twoje ognisko świeci na drogę!
— Na co?
— Ażeby jeździec, o którym wspomniałem, nie mógł przejechać niepostrzeżony.
— Kto on?
— O tem potem. Śpiesz się!
Z małego przedziału, w którym znajdowały się drzwi do piwnicy, prowadziła brama na pole. Zamykała się prostym ryglem. Odsunęliśmy go i wyszliśmy z domu. Kowal dobył klucza z kieszeni i otworzył wiszącą przy drzwiach od kuźni kłódkę. Niebawem płonął ogień na kominie, rzucając daleko w noc czerwone światło. Oto czego chciałem przedewszystkiem.
Gdy on zajmował się ogniskiem, ja wyszedłem poza dom, aby zobaczyć, co się dzieje z koniem. Stał wciąż jeszcze blizko domu, wróciłem więc uspokojony do kowala.
— No, ogień się pali — rzekł. — Co jeszcze rozkażesz? — Chodź z obrębu światła! Usiądziemy koło drzwi, gdzie jest ciemno.
Gdy przedtem badałem otoczenie domu, zauważyłem kloc koło drzwi, który mógł posłużyć za ławkę. Tam zaciągnąłem kowala, a gdyśmy usiedli, rzekłem:
— Omówmy najpierw, co najpotrzebniejsze! Przejeżdżać będzie tędy — może nawet niebawem — jeździec, z którym muszę pomówić, on jednak nie powinien wiedzieć, że tu jestem. Zatrzyma się tutaj pewnie, aby ci zadać kilka pytań. Proszę cię, postaraj się, żeby on zsiadł z konia i wszedł z tobą do domu.
— Jesteś moim wybawcą, uczynię przeto, co zechcesz, chociaż nie wiem, dlaczego żądasz tego odemnie. Ale może ty wiesz, o co mię będzie pytał?
— Tak. Zapyta, czy przejeżdżali tędy trzej jeźdźcy.
— Trzej jeźdźcy? — podjął kowal prędko. — Kiedy?
— Może dzisiaj w południe.
— Jacy jeźdźcy?
— Zapyta o dwa konie siwe i jednego ciemnego. Ale podrodze wymieniali ciemnego na siwego.
— Jadą więc na trzech siwych.
— Tak.
— Hasza — chroń mnie Boże! Nie masz chyba na myśli Manacha el Barsza z Uskub? Przy tych słowach zerwał się z miejsca w nagłem podnieceniu. W tej samej chwili stanąłem i ja na równe nogi, tak bardzo uderzyło mnie jego pytanie, dla mnie całkiem niespodziane.
— Znasz go? — pytałem.
— Czokdan, czokdan — już oddawna, już oddawna! A dziś dopiero był u mnie!
— Ach! Był u ciebie?
— Tak. To on i jego dwaj towarzysze związali mnie i żonę i zanieśli do piwnicy, gdzie bylibyśmy się udusili, gdybyś ty nie przybył!
— To oni byli? A więc to ci! Powiem ci zatem, że ten, którego oczekuję, to ich sprzymierzeniec.
— Ja go ubiję! Ja go zamorduję! — zgrzytał.
— Ja go chcę schwytać.
— Panie, effendi..., jak mam cię nazywać? Nie wyjawiłeś mi jeszcze dotąd, kim jesteś.
— Nazywaj mnie effendi!
— A więc, effendi, ja ci dopomogę, skoro go chcesz dostać w swe ręce.
— Dobrze! Nie wiem wprawdzie dokładnie, czy zobaczymy go jeszcze tutaj, bo mógł już tędy przejechać. Ty go prawdopodobnie także.... ach, odkąd leżeliście w piwnicy?
— Od południa.
— To nie mogłeś go widzieć, nawet gdyby był przejeżdżał, a...
— Czy mam się dowiedzieć? — wtrącił.
— Gdzie? U kogo?
— Pobiegnę do wsi i spytam starego jemiszdżi, który aż do wieczora siedzi na drodze przy swoich koszach.
— Jak długo potrwa, zanim powrócisz?
— Dziesięć minut. To blizko.
— Proszę cię jednak, żebyś jeszcze nie wspominał o tem, co cię dzisiaj spotkało!
— Nie powiem, skoro sobie tego życzysz.
— Więc śpiesz się!
Opisałem kowalowi jeźdźca w krótkich słowach tak, jak go mnie opisano, poczem on pośpieszył. Jeszcze przed upływem umówionego czasu powrócił z wiadomością, że poszukiwany przezemnie nie przejeżdżał jeszcze.
Wstąpił do kuźni, aby podsycić ogień, poczem usiadł znowu koło mnie.
— Powiedz teraz — zacząłem — jak przyszło do tego, co ci się dziś zdarzyło?
— Stałem w kuźni przy robocie; wtem nadjechali i zatrzymali się przed moim domem trzej jeźdźcy, z których jeden, nieznany mi dotąd, powiedział, że koń jego zgubił nal[27]. Jestem nietylko demirdżi[28], lecz także nalband[29] i gotów byłem wykuć mu nowy nal. Przypatrzyłem się tylko jemu, ale podczas roboty padł mój wzrok na jego towarzyszy; w jednym z nich poznałem poborcę Manacha el Barsza z Uskub.
— Czy on znał ciebie?
— Tak.
— Gdzieżeście się poznali?
— W Raslug przed czterema laty. Musisz wiedzieć, że znam wszytkie choroby końskie i lekarstw a przeciwko nim. W Raslug i okolicy był wielki pomór koni i kiedy już nikt poradzić nie umiał, sprowadzono mnie. Byłem w gościnie u pewnego bogatego handlarza koni, który ich przeszło sto posiadał. Do niego przybył Manach el Barsza, aby kupić konia. Pokazano mu kilka. Jeden z nich zaziębił się i ślinił. Poborca powiedział, że to nie katar, lecz nosacizna i że zrobi doniesienie do policyi sanitarnej. Chciał wymusić na handlarzu konia za cenę milczenia. Zawołano mnie i ja powiedziałem, co to za choroba. Manach posprzeczał się ze mną i uderzył mnie nawet szpicrutą. Dałem mu za to potężnie w pysk, jak jeszcze pewnie nigdy nie dostał, bo ręka kowala, to róg i kości. Odszedł wściekły i zaskarżył mnie. On był poborcą podatkowym, a ja biednym kowalem. Dostałem dwadzieścia kijów w podeszwy i musiałem zapłacić pięćdziesiąt piastrów kary. Leżałem chory przez kilka tygodni, zanim powróciłem do domowego ogniska. Pojmujesz, że nie mogę go lubieć.
— Wyobrażam sobie!
— Dziś przybijałem koniowi podkowę. Poborca przypatrywał mi się ponuro i zapytał potem, gdy byłem gotów, czy go znam jeszcze; odpowiedziałem, że znam, bo nie przypuszczałem, że mi to zaszkodzi. On zamienił z tamtymi kilka słów, poczem wszyscy weszli do domu. Byłem sam, gdyż żona oddaliła się w pole po szpinak na obiad. Czego mogli chcieć w izbie? Zamknąłem kuźnię i wszedłem za nimi. Zaledwie jednak próg przestąpiłem, rzucili się na mnie. Była to w alka gorąca, effendi. Kowale mają twarde muskuły i silne nerwy, ale zmogli mnie przecież i skrępowali sznurami, które miałem w domu. Ryczałem z wściekłości, jak byk. Obwiązali mi głowę i zanieśli do piwnicy. Właśnie, gdy mnie wnosili, wróciła żona; spotkał ją ten sam los! Przysypali nas węglami, aby głos nie dochodził na górę i poszli precz. Nie pomyślałem wcale o Ajym, znajdującym się poza domem, gdyż byłbym go odwiązał, zanim wszedłem do domu.
— Kto to jest Ajy?
— Mój pies. Nazywa się tak, bo jest tak wielki, jak niedźwiedź. Słyszałem, jak szczekał, gdy ja krzycząc, walczyłem z nimi. Gdyby był przy mnie, byłby rozdarł wszystkich trzech.
— Czy nie widziałeś go jeszcze?
— Nie. Wszak wiesz, że nie byłem jeszcze za domem!
— Przykro mi, że cię muszę zasmucić!
— Zasmucić? Czy psu się co stało?
— Tak.
— Co? Powiedz prędko!
— Nie żyje!
Kowal się zerwał.
— Nie żyje? — wybuchnął.
— Tak.
— Był przecież zdrowy i rzeźki! Czy zabili go może ci trzej?
— Roztrzaskali mu czaszkę.
Stał przez chwilę niemy i bez ruchu; potem zapytał z odcieniem strasznej boleści:
— Czy mówisz prawdę?
— Tak, niestety!
— O, tysiąc lęków przedśmiertnych i potępienie na tych psów!
Z temi słowy poskoczył do kuźni, wyleciał z płonącą głownią i pobiegł za dom przekonać się, czy powiedziałem prawdę. Głos jego gniewny dochodził aż do mnie; aby nie słyszeć ponadto dosadności, których się należało spodziewać, zostałem na miejscu, dopóki nie wrócił. Taka go opanowała złość, że obiło się o moje uszy jeszcze dość przekleństw, których bynajmniej nie brak wschodnim językom.
Gdy on wyczerpywał zapas takich okrzyków, ja zwróciłem oczy i uszy w stronę, skąd spodziewałem się jeźdźca. Ale ani nie dostrzegłem, ani nie słyszałem niczego. Albo przepędziłem go zbyt znacznie dzięki szybkości mojego konia, albo zatrzymało go coś po drodze.
Zwolna uspokoił się mój rozgniewany Szimin. Chcąc także o mnie się czegoś dowiedzieć, rozpoczął od pytania:
— Czy masz teraz czas powiedzieć mi swoje nazwisko?
— Nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Jesteś więc Nemcze, Germany?
— Tak.
— Austryaly, czy Prusyaly?
— Nie.
— Może Bawarialy?
— Także nie. Jestem Saksaly.
— Nie widziałem dotąd żadnego Saksaly; ale wczoraj właśnie był tu człowiek z miasta Triest w Austryi, z którym długo rozmawiałem.
— Austryak? O to niespodzianka. Czem był?
— Kupcem. Chce kupować tytoń, jedwab i jedwabne materye. Złamała mu się ostroga, którą musiałem naprawić.
— Czy mówił po turecku?
— Tylko o tyle, że zrozumiałem, czego chciał odemnie.
— A jednak powiedziałeś, że rozmawiałeś z nim długo.
— Rozmawialiśmy przeważnie mimiką.
— Czy powiedział, jak się nazywa?
— Nazywał się Madi Arnaud. Był kiedyś wielkim śpiewakiem, gdyż śpiewał mi wiele pieśni, które rozradowały duszę i serce mojej żony.
— Skąd przybył?
— Z Czirmen, gdzie poczynił wielkie zakupy.
— A dokąd się udaje?
— Na wielki jarmark do Menliku. Są tam bardzo sławni rusznikarze. Chce u nich zakupić.
— To go spotkam po drodze.
— Czy udajesz się do Menliku, effendi?
— Tak.
— Czy jesteś może także handlowcem?
— Nie. Jadę do Menliku, ponieważ spodziewam się zastać tam tych trzech łotrów, którzy się dziś tak z tobą obeszli.
— A co uczynisz, skoro ich schwytasz?
— Przytrzymam ich i oddam w ręce policyi, aby ponieśli zasłużoną karę.
— Dzięki Allahowi! Chciałem jutro zrobić doniesienie.
— Możesz. Zanim to jednak odniesie skutek, łotry już będą w moim ręku. Wówczas wspomnę przed sądem także o ich zbrodni dzisiejszej.
— To słusznie postąpisz, effendi. Nie powinni ujść zasłużonej kary. Kim zaś są tamci dwaj, którzy byli z poborcą?
— To długa historya, którą ci krótko opowiem.
Zaznajomiłem go, o ile to było potrzebnem, z przebiegiem zdarzeń. Słuchał uważnie, a potem rzekł:
— O, gdybym był wiedział o tem, byłbym zwabił ich do piwnicy i tam kazał psu pilnować ich aż do twojego przybycia.
— Czy nie padły przypadkiem z ich strony jakie słowa, z których możnaby wywnioskować, którą drogą zamierzali stąd dalej podążyć.
— Ani słowo; tylko, gdy mnie wiązali, słyszałem od tego, którego nazwałeś Barudem el Amazat, że chcieli mnie zrobić nieszkodliwym, żebym ich nie zdradził, gdyby ścigający ich nadjechali.
— Pomyślałem to sobie. Manach el Barsza porwał się na was nietylko z mściwości, ale także z ostrożności. Nie chcieli was zabić, chcieli tylko ukryć na jakiś czas, ponieważ poznałeś poborcę.
— A jednak bylibyśmy się podusili.
— To, dzięki Bogu, się nie stało. Jeździec, na którego czekam, udał się za nimi, lub go wysłano z doniesieniem, że jestem już znowu wolny i że pewnie ich ścigam. W ten sposób ostrzeżonoby ich, a temu ja chcę zapobiec.
— Pomogę ci, effendi! Cóż z nim zrobimy?
— Wsadzimy go najpierw do piwnicy, a następnie oddamy w ręce policyi.
— Jak go wsadzisz do piwnicy?
— Czyż nie ma nas dwu, a on jeden?
— Nie sądź, żebym się go bał. Chciałem tylko wiedzieć, czy użyjemy podstępu, czy siły.
— Prawdopodobnie nie da się to zrobić bez użycia siły.
— Rad jestem z tego. Pieszczotliwie chyba się z nim nie obejdę. Ale, ale, effendi, oto przypominam sobie, że pytałeś, czy jestem bratem Jafiza.
— Owszem, tak.
— Czy znasz go?
Przejeżdżałem dzisiaj obok jego ogrodu i wziąłem od niego flaszeczkę różanego olejku za dżebeli.
— Allah ia Allah! Więc brat mój ma taki tytoń nad tytoniami?
— O, nie wiele!
— Ma go od ciebie?
— Tak.
— Ty miałeś taki tytoń.
— Oczywiście tak, skoro go dostał odemnie.
Zamilkł na chwilę; ale ja wiedziałem, jakie pytanie błąka mu się po wargach. W końcu wybuchnął:
— A teraz ci już wyszedł?
— Jeszcze nie całkiem — rzekłem; aby zaś ułatwić mu rzecz, dodałem. — Czy palisz?
— Bardzo chętnie!
— Dżebeli?
— Nie wąchałem dotąd tego tytoniu, a tem mniej paliłem.
— To przynieś fajkę!
Nie dokończyłem jeszcze tego wezwania, kiedy zniknął za drzwiami i jeszcze prędzej zjawił się z fajką.
— Jak się ma żona? — spytałem.
U tych prostych rzemieślników można wyjątkowo zapytać o żonę, bo zresztą zabronione to jest na Wschodzie surowo. Na wsi chodzą nawet często kobiety i dziewczęta bez zasłony.
— Nie wiem — odrzekł. — Śpi zapewne.
O tytoniu myślał widocznie więcej niż o żonie, chociaż okazał jej tyle miłości.
— Dajno tu fajkę! Niech ci nałożę.
Puszczając potem dym nosem, powoli mówił w zachwyceniu:
— Effendi, to są rajskie zapachy. Tak nie palił pewnie nawet sam prorok!
— Nie, dżebeli za jego czasów nie było.
— Gdyby był, to prorok zabrałby był nasienie na tam ten świat, aby je tam posadzić na polach siódmego nieba. Co ja zrobię, jeśli teraz jeździec nadjedzie? Czy mam palić dalej, czy też wstać?
— Powstaniesz chyba.
— Mam się wyrzec tej nieocenionej teraz fajki?
— Możesz potem znowu zapalić; dam ci trochę tytoniu.
— Effendi, dusza twoja jest tak pełna przyjaźni, jak morze kropel wody! Czy brat mój nie przekazał ci pozdrowienia?
— Tak jest. Mam ci życzyć, żeby ci się dobrze powodziło! Mam cię pozdrowić od twego eje kardasza i jary kardasza.
Kowal zastanowił się i rzekł:
— Co słyszę? To jego własne słowa?
— Tak.
— W takim razie mówiliście o ważnych rzeczach!
— Mówiliśmy o Skipetarach i o tych, którzy „udali się w góry“.
— A brat obiecał ci coś?
— Obiecał coś, co zdaniem jego możesz mi spełnić.
— Jak długo z nim rozmawiałeś?
— Ćwierć godziny.
— W takim razie stał się cud, effendi. Jafiz boi się ludzi, mówi niechętnie i mało i wstrzymuje się z wszystkiem. Widocznie bardzo polubił cię i zaufał tobie.
— Powiedziałem mu, że prawdopodobnie będę musiał udać się aż do Szar Dagh.
— Więc mówił o niebezpieczeństwie, jakie tam grozi.
— Ostrzegał mnie i nakazywał ostrożność.
— I wspominał przytem pewnie o papierze bezpieczeństwa.
— Tak, mówił o tem.
— I powiedział, że ja mogę ci dostarczyć takiego kiaghad eminlikun.
— Tak.
— On się pomylił.
— Ach! Rzeczywiście?
— Rzeczywiście.
— Nie jesteś już w możności udzielić mi takiej ochrony?
— Nie.
— Ależ on tak stanowczo zapewniał!
— Sądził, że teraz jest tak, jak w czasach dawniejszych.
— Więc już nie jesteś „wiedzącym“.
— To jest pytanie, na które mogę odpowiedzieć tylko wypróbowanemu przyjacielowi. Ale ty nas ocaliłeś, brat mój dał ci olejku i ofiarował przyjaźń tobie, mogę ci więc wyjawić prawdę: Tak, byłem „wiedzącym“ i jestem nim.
— Więc zapewne wiesz, że już niema papierów bezpieczeństwa.
— Niema; żaden Skipetar, ani zbieg nie wystawia już takich papierów.
— Czemu?
— Bo nie spełniają swego przeznaczenia; nie dają już dostatecznej ochrony.
— Czy już ich nie respektują?
— Nie o to idzie. Żaden „zgubiony“ nie pogardzi listem ochronnym drugiego zgubionego. Ale kto widzi ten papier?
— Czy się go nie pokazuje?
— W wielu wypadkach tak; ale są także inne wypadki. Jedziesz przez las; dwaj lub trzej zbiegowie widzą cię nadjeżdżającego, ale ty jesteś od nich o wiele lepiej uzbrojony. Postanawiają więc nie wdawać się w walkę otwartą, napadają na ciebie z zasadzki i nie wiedzą, że masz papier ochronny, bo on schowany w twej kieszeni. Zdajesz się na jego moc i skuteczność, a mimo to dosięgają cię kule tych, którzy życie daliby za ciebie, gdyby byli wiedzieli, że jesteś pod osłoną.
— To oczywiście jest zrozumiałe; ale zgubieni nie mogą się obejść bez przyjaciół, a jeżeli są tacy, to należy ich chronić. Przypuszczam też, że na miejsce tego kiaghad eminlikun przyszło coś innego, lepszego.
— Przypuszczenie twoje jest słuszne. Widzisz sam, że nie mogę ci dostarczyć ochronnego papieru.
— Tak, nie możesz mi dać tego, czego niema. Ale czy powiesz mi, jakim znakiem posługują się teraz?
— Ośmielę się. Czy umiesz milczeć?
— Tak samo, jak każdy.
— Wiedz zatem, że wszyscy obrońcy i chronieni poznają się teraz po kopczy[30].

Słowa te wprowadziły mnie na pewien domysł.
— Czy ta kopcza ze srebra? — spytałem.
— Tak jest.
— Tworzy pierścień, w którym znajduje się czakan[31].
— Tak, a ty skąd wiesz o tem?
— Domyśliłem się; a to z tego powodu, że noszą tę kopczę osoby, co do których przypuszczam, że albo zaliczają się do zgubionych, albo są z nimi w jakimś związku.
— Czy wymienisz mi ich nazwiska?
— Tak. Manach el Barsza miał kopczę na fezie. Nosiło ją także kilku ludzi, którzy u kadiego w Edreneh przysłuchiwali się rozprawie przeciwko Barudowi el Amazat. Jadąc dzisiaj przez miasto z byłym derwiszem, spotkałem człowieka, który przypatrywał mi się w sposób szczególny, a następnie zawiadomił sprzymierzeńców zbiegów i spowodował owe dwa strzały, wymierzone do mnie i do Ali Manacha Ben Bamd el Amazat. On miał także kopczę.
— Że były poborca z Uskub ją posiada, to dzisiaj zauważyłem.
— Może nie byliby się z tobą tak obeszli, gdybyś im był oświadczył, że posiadasz tę spinkę.
— Może być, ale nie przyszło mi to na myśl, niestety.
— Oczywiście nie każdy ją dostanie?
— Nie.
— Jakie wymagania stawiają?
— Ten, który chce ją mieć, musi być człowiekiem, o którym się wie na pewno, że może się na coś przydać przyjaciołom. Następnie musi dowieść, że nie potępia tych, którzy „udali się w góry“.
— Czyż nie powinien ich każdy potępić? Przecież wystąpili ze związku społecznego, stojącego pod osłoną prawa.
— Masz słuszność, ale porównaj to prawo z tem społeczeństwem. Prawo jest dobre i ono jest przychylne poddanym, ale społeczeństwo, o którem mówisz, nic nie warta. Allah dał nam mądre prawa i dobroczynne przepisy, ale jego zastępcy fałszywie ich używają. Czy nie słyszałeś jeszcze skargi, że Islam nie dopuszcza swych wyznawców do postępu w cywilizacyi?
— Bardzo często.
— Czy zarzutu tego nie robią przeważnie innowiercy?
— Przyznaję.
— Oni nie znają Islamu, an i prawdziwego Turka. Islam nie przeszkadza postępowi kultury, ale władza, którą jednym nad drugimi oddaje, dostała się w niewłaściwe i niegodne ręce. Turek jest także dobry. Był on i jest poczciwy i wierny, prawdomówny i rzelelny. Gdyby był innym, to któżby go takim uczynił?
Byłem zupełnie zdumiony, słysząc z ust tego pospolitego człowieka, tego kowala wiejskiego, takie słowa. Gdzie on nabrał takich przekonań? Czy były one owocem własnego myślenia, czy też on obcował przypadkiem z ludźmi, którzy go dźwignęli ku sobie?
Uważałem za rzecz stosowniejszą wstrzymać się od odpowiedzi, wobec czego on ciągnął dalej:
— Rozejrzyj się dokoła! Policz zbrodnie, jakie się popełnia, zbierz oszczerców i oszustów i wszystkich wykraczających przeciwko prawu, ale zbyt chytrych, żeby ich można pochwytać, idź do ciemnych nor, cuchnących występkiem kto oni i skąd pochodzą ci, których masz zliczyć? Ilu znajdziesz pośród nich Turków prawdziwych? Czyż wzdłuż całej Azyi nie ciągnie się jedna wielka kradzież, wykonywana przez zachodnie mocarstwa? Czyż nie widzisz ciągłego niszczenia, dławienia i rzezi plemion, które dostaną się pomiędzy tych olbrzymów? To robią chrześcijanie, a Turek zadowolony, jeśli go zostawią w spokoju!
Był tak natchniony swoim przedmiotem, że pozwolił nawet zgasnąć swej fajce. Zapaliłem zapałkę i podałem mu:
— Pociągnij! — rzekłem.
Zapalił i powiedział:
— Widzisz, że zapominam nawet o dżebeli. Ale czy mam słuszność, czy nie?
— Sprzeciwiłbym ci się w niektórych rzeczach.
— Proszę!
— Nie mamy na to czasu.
— Tak, jesteście chrześcijanami! Potępiacie nas, a nie chcecie nas pouczyć, zabieracie, a nie pytacie nas o to. Kto ma najlepsze stanowisko w kraju? Kto wpływ? Kto wzbogaca się ciągle, a ciągle? Ormianin, Żyd, chytry Grek, Anglik i Rosyanin. Kto żyje naszem mięsem, kto ssie soki naszego żywota, kto ogryza nasze kości? Kto podsyca zawsze i wszędzie niechęć, nieufność, niezadowolenie i nieposłuszeństwo poddanych? Kto szczuje ustawicznie jednych na drugich? Ongiś byliśmy zdrowi. Kto nas zakaził, kto nas o chorobę przyprawił?
— Sziminie, przyznaję ci słuszność w niejednem, ale zostaw dziecko w kąpieli, jeśli już wodę wylewasz! Skąd masz te zapatrywania?
— Zebrałem je własnemi oczyma i uszyma. Postępowałem tak, jak to czynią winnych krajach rzemieślnicy, wyruszając w świat, aby się więcej nauczyć, niż się mogli nauczyć w domu od swoich mistrzów. Pracowałem w Wiedniu, w Budapeszcie i w Belgradzie. Dość widziałem i słyszałem, aby się myśleć nauczyć. Czy możesz mi dowieść czegoś przeciwnego?
— Tak, mogę. Mięszasz religię z polityką. Szukasz przyczyn waszej choroby poza waszym państwowym ustrojem, w którym już od początku tkwiło jądro choroby.
— Czy potrafisz to udowodnić?
— Tak.
— Więc zrób to! Ale cichono!
Zdala dolatywał odgłos kroków końskich.
— Słyszysz? — zapytał:
— Tak.
— Może to on.
— Bardzo prawdopodobne.
— Żałuję. Chciałem wpierw usłyszeć, co ty powiesz.
— Dam ci dowody, skoro się z nim uporamy.
— Ale co teraz robić?
— Przedewszystkiem nie powinien mnie zobaczyć, bo mnie zna może. Musisz się postarać, żeby wszedł do wnętrza domu.
— To nie będzie trudno, jeśli tylko nie zechce przejechać mimo.
— Na to nie pozwolę mu stanowczo. Pójdę na środek drogi. Gdyby chciał przejechać, zatrzymam konia. Jeśli zaś zsiądzie, wejdę do domu zaraz za wami.
— A jeśli to nie on?
— To nic mu się nie stanie.
Tętent zbliżał się coraz bardziej. Słychać było wyraźnie tylko jednego konia. Pomknąłem na środek drogi i przykucnąłem.
Jeździec nadjechał. Zatrzymał się w świetle, padającem od ogniska w kuźni. Twarzy jego rozpoznać nie mogłem.
— Bak, sawul — hej, jest tam kto! — zawołał.
Gdy się nikt nie ukazał, powtórzył okrzyk. Teraz dopiero zjawił się w drzwiach kowal.
— Kto tam?
— Jestem obcy. Kto tu mieszka?
— Ja — odrzekł Szimin, nie dając przez to jasnej odpowiedzi.
— Kto jesteś?
— Właściciel tego domu.
— Domyślam się tego, głupcze! Chcę wiedzieć, jak się nazywasz.
— Nazywam się Szimin.
— A czem jesteś?
— Kowalem. Czy nie masz oczu, żeby poznać to po ogniu, który cię oświeca?
— Nie widzę nic prócz tego, żeś nie tylko głupiec, lecz i grubijanin! Chodźno tu! Mam cię o coś zapytać!
— Jestem twym niewolnikiem, czy sługą, że mam do ciebie przyjść? Kto ze mną chce mówić, niech się do mnie potrudzi.
— Jestem na koniu!
— To zleź i wejdź!
— To niepotrzebne!
— Dusi mię kaszel i katar. Czy mam się przez to zaziębić i chorować potem, zamiast pracować? — rzekł Szimin i wrócił do środka.
Jeździec rzucił kilka niezbyt uprzejmych słówek, ale podjechał z koniem bliżej.
Aż dotychczas nie wiedziałem, czy to ten, na którego czekałem. Teraz dopiero, gdy zatrzymał się tuż koło kuźni, poznałem konia bułanego. Jeździec miał czerwony fez, szary płaszcz i mały jasny wąs. Kiedy zsiadł z konia, zobaczyłem czerwone tureckie buty. A więc to był on.
Przywiązał konia do drzwi i wszedł do domu.
Podążyłem skrycie za nim. Kowal poszedł do większego przedziału, gdzie żona leżała. Ponieważ obcy poszedł tam za nim, mogłem wejść i ukryty za plecioną ścianą słyszeć wszystko, co mówią. Obcy stał odwrócony do mnie plecami, a kowal przed nim z pochodnią w ręku. Żona przyszła widocznie trochę do siebie. Otworzyła oczy, wsparła głowę na dłoni i słuchała rozmowy.
Kowalowi dostały się ze strony obcego zarzuty, że zachował się niegościnnie, co go tak rozgniewało, iż nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia nieostrożnej uwagi:
— Jestem przyjaznym tylko wobec ludzi uczciwych.
— Czy sądzisz, że ja nie jestem uczciwy?
— Tak sądzę.
— Jesteś grubijanin, jakich mało. Skąd wiesz, czy jestem uczciwy, czy nie? Czy znasz mnie?
— Tak, znam ciebie.
— Gdzie mnie widziałeś?
— Nie widziałem cię, ale słyszałem o tobie.
— Gdzie i od kogo?
— Tu od pewnego obcego effendi, który wie napewno, że jesteś łotr.
— Kiedy?
— Dziś, bardzo niedawno temu.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię, lecz mówię prawdę. Mogę ci to udowodnić. Wiem również dobrze, czego się chcesz dowiedzieć odemnie.
— Tego wiedzieć nie możesz!
— Wiem całkiem pewnie!
— Więc powiedz!
— Chcesz się zapytać o Manacha el Barsza i Baruda el Amazat.
Na twarzy obcego odbił się wyraz przestrachu.
— Skąd wiesz o tem?
— Właśnie od owego effendi.
— Kto on taki?
— Ta wiadomość niepotrzebna ci. Jeśli on zechce, to się dowiesz.
— Gdzie on jest?
— Tego mi nie wolno powiedzieć.
— Tak sądzisz? A co będzie, jeśli cię zmuszę?
— Ja się nie boję.
— Tego także nie?
Dobył sztyletu i pokazał go.
— Nie. Tego noża także nie. Nie jestem sam.
Ja stanąłem w drzwiach plecionki. Podczas ostatnich słów pokazał kowal na mnie. Obcy odwrócił się, dostrzegł mnie i zawołał.
— A do dyabła!
Wyglądał, jakby się bardzo przestraszył, a mnie także spotkała niespodzianka, kiedy poznałem w nim owego człowieka, który tak szczególnie mi się przypatrywał podczas jazdy z „tańczącym“ przez ulice Edreneh. Okrzyk ten wydał w języku wołoskim. Czyby był Wołochem? W okolicznościach niebezpiecznych i niespodzianych posługuje się zwykle człowiek ojczystym językiem.
Musiałem naprawić to, co popsuł kowal. Nie powinien się był zdradzać z tem, co wiedział o nim. Należało zaczekać na jego pytania, a potem dopiero był czas na oświadczenie.
— Tak, to prawda, aż nadto — odrzekłem. Pójdziesz do dyabła!
Opanował się, schował nóż, którym groził kowalowi i rzekł.
— Czego ty chcesz? Nie znam ciebie!
— I nie potrzeba, Główne to, że ja ciebie znam!
Zrobił minę zdziwioną, potrząsnął głową i rzekł w tonie najszczerszego zapewnienia:
— Nie znam cię! Bóg mi świadkiem!
— Nie bluźnij Bogu! On świadkiem, że mnie już widziałeś!
— A gdzież to?
— W Edreneh.
— Kiedy?
— Ba! Umiesz po turecku?
— Tak.
— To daj pokój teraz mowie rumuńskiej. Niechaj ten poczciwy kowal słyszy i rozumie także, co mówimy. Przyznasz przecie, że byłeś obecny przy rozprawie Baruda el Amazat w Edreneh, kiedy ten zgrzeszył przeciwko prawu.
— Nie byłem przy tem i nie wiem o niczem.
Nie widziałem go, co prawda, wśród widzów, musiałem więc przyjąć jego zapewnienie bez odparcia. Pytałem jednak dalej:
— Ale znasz Baruda el Amazat?
— Nie.
— Ani jego syna Ali Manacha?
— Nie.
— A czemu się tak przestraszyłeś, ujrzawszy go moim jeńcem?
— Nie widziałem ni jego, ni ciebie.
— Ach tak! Nie znasz zatem także handżii Doksatiego w Edreneh?
— Nie.
— I nie pośpieszyłeś zaraz, spostrzegłszy mnie z Ali Manachem, aby ostrzec swoich sprzymierzeńców?
— Nie pojmuję, jak możesz mi zadawać takie pytania! Nie wiem nic z tego wszystkiego!
— A ja ci powiadam, że wiesz o ucieczce jeńca, że jesteś sprawcą śmierci Ali Manacha, żeś jednak temu nie winien, że druga kula trafiła kawasa zamiast mnie, oraz, że jesteś teraz w drodze, aby ostrzec Manacha el Barsza i Baruda el Amazat. To wszystko ja wiem dokładnie.
— A jednak mylisz się. Bierzesz mnie za kogo innego. Gdzież miało się to wszystko stać, o czem mówisz? O ile wnoszę z twej mowy, to w Edreneh.
— Tak.
— I to niedawno? Wiedz zatem, że już więcej niż rok nie byłem w Edreneh!
— Jesteś wielki kłamca! Gdzie byłeś w ostatnich dniach?
— W Mandrze.
— A skąd przybywasz dziś?
— Z Boldżibak, gdzie byłem już od wczoraj zrana.
— W Mandrze nad Maricą byłeś? Hm, tak, byłeś nad Maricą, ale daleko powyżej Mandry, to jest w Edreneh.
— Czy mam przysiąc, że się mylisz?
— To byłoby krzywoprzysięstwem. Czy Bukioj leży na drodze, wiodącej tu z Mandry przez Boldżibak?
— Bukioj? Nie jest mi znane.
— Nie byłeś tam?
— Nie.
— I nie pytałeś tam nikogo o trzech jeźdźców, którzy jechali na dwu siwych koniach i jednym gniadym?
— Nie.
— Czy ten człowiek nie odesłał cię do stróża nocnego, który zaprowadził cię potem do kiaji?
— Nie.
— To cudowne. My się wszyscy mylimy, a ty jeden nie. Jesteś zapewne o wiele mądrzejszy od nas. Może mi powiesz, czem jesteś?
— Jestem ajentem.
— W jakim zawodzie?
— Do wszystkiego.
— A jak się nazywasz?
— Nazywam się Pimoza.
Szczególne nazwisko. Nie znalazłem go jeszcze w żadnym języku. Czy je zmyśliłeś?
Brwi ściągnęły mu się groźnie.
— Panie — zapytał — skąd masz prawo mówić tak ze mną?
— Sam je sobie nadaję!
A kowal dodał:
— To jest właśnie effendi, o którym mówiłem.
— Widzę to — odrzekł. — Niech sobie będzie effendim nad effendimi, mimo to nie pozwolę mu obchodzić się ze mną niegrzecznie! Wiem bardzo dobrze, jak się robi uprzejmymi ludzi jego pokroju.
— No, jakże to się do tego zabiera? — spytałem.
— Tak!
Położył rękę na pasie, a następnie wyciągnął pistolet
— Tak, to mowa, dla której jasności jestem z pełnym szacunkiem. Będę zatem grzeczniejszy. Czy będziesz tak uprzejmym powiedzieć, skąd jesteś rodem?
— Jestem Serb z Lopaticzy nad Ibarem.
— Z grzeczności udam, iż temu wierzę, ale po cichu będę cię uważał za Wołocha czyli Rumuna, co na jedno wychodzi. Dokąd zdążasz?
— Do Ismilan.
— Cudownie! Jesteś tak mądry, a kołujesz tak daleko! Skąd się wziąłeś w Koszikawak, skoro zamierzałeś jechać z Mandry do Ismilan. Powinieneś był jechać dalej na południe.
— Miałem właśnie do czynienia w tych miejscowościach, które leżały po drodze. Czy jesteś urzędnikiem policyjnym, że wypytujesz mnie jak zbrodniarza? Wypraszam sobie coś podobnego.
— Dobrze, spełniam twoje życzenie i pod tym względem. Powiedz mi jeszcze tylko, dlaczego tutaj zsiadłeś!
— Czyż ja chciałem zsiąść? Ten kowal zmusił mnie do tego, bo nie chciał odpowiadać na dworze.
— Czy przedłożyłeś mu już swoje pytania?
— Nie.
— To zrób to teraz i dowiedz się o tem, czego pragnąłeś!
Zakłopotał się trochę, ale prędko się połapał i odrzekł:
— Przeszła mi już ochota do tego. Wobec takiego postępowania człowiek najlepiej zrobi, jeśli strąci ze siebie plugastwo i odejdzie.
Wykonał ruch, jakby się czesał i zabierał się do odejścia.
— Czy to nazywasz także uprzejmością? — powiedziałem z uśmiechem.
— Dużą kłodę rozbija się grubym klinem!
To było przysłowie wołoskie. Widocznie więc nie był Serbem.
— Jak widzę, lubisz używać przysłów — rzekłem, zastępując mu drogę. — Ale przysłowie twoje nie zawiera zbyt wiele życiowej mądrości. Lepiej było powiedzieć: Uprzejmością zniewala się ludzi do uprzejmości. Postanowiłem być względem ciebie uprzejmym i proszę, żebyś trochę u mnie pozostał.
— U ciebie? Gdzież to u ciebie? Gdzie mieszkasz?
— Tutaj.
— Ten dom należy do kowala. On sam nazywał cię obcym effendim.
— On nie będzie miał nic przeciwko temu, że cię zaproszę.
— Co ja tu mam robić? Nie mam czasu; muszę jechać dalej.
— Zaczekasz na resztę gości, którzy tu jeszcze przybędą. Chcą cię tu spotkać.
— Co to za ludzie?
— Kawasi z Edreneh.
— Idź do dyabła!
— Ani mi się śni! Zostanę przy tobie. O tam jest miejsce; bądź łaskaw usiąść.
— Czyś zwaryował? Usuń się precz! Chciał przejść koło mnie, ale zatrzymałem go za rękę, nie sprawiając mu jednak bólu.
— Proszę cię naprawdę, żebyś z nami pozostał — powiedziałem. — Kawasi, o których wspomniałem, chcieliby z tobą pomówić.
— Co mnie do nich?
— Zapewne, że tobie nic do nich, ale im do ciebie.
Oczy błysnęły mu gniewem.
— Weź rękę odemnie! — zawołał.
— Ba! Postarają się o to, żebyś nie dopędził już Manacha el Barsza!

Ja stałem przed nim, a kowal, który wetknął był właśnie w ścianę zapaloną trzaskę, za nim. Tego obcy nie zauważył. Poznał, że jego zamiary przejrzano, uznał więc za konieczne udać się w dalszą drogę i byłem pe
„Tam mieszka żebrak Saban.“
wien, że wymusi to nawet przemocą. Z pozorną obojętnością nie spuszczałem oka z jego rąk. On zawołał głośno:

— Nie znam tego człowieka, ale chcę i muszę jechać!
Chciał mnie wyminąć, ale zastąpiłem mu znowu drogę. Stanąłem pomiędzy nim a wyjściem.
— Potępienie na was!
Po tych słowach cofnął się o krok i błysnął nożem w dłoni. Chciał mnie pchnąć, lecz kowal schwycił go z tyłu za rękę.
— Psie! — ryknął, zwracając się teraz do niego.
W ten sposób ja znalazłem się za jego plecami, chwyciłem go za ręce i przycisnąłem wstecz mocno do ciała tak, że nie zdołał niemi ruszyć.
— Kawałek sznura albo rzemienia! — zawołałem, zwracając się do kowala.
— To się wam nie uda, zgrzytnął rzekomy ajent.
Wytężał wszystkie siły, aby się wyrwać, ale daremnie. Wierzgał poza siebie nogami, lecz nie trwało to długo, bo kowal się śpieszył z wykonaniem mego polecenia i wnet przyniósł to, czego żądałem. W kilka chwil leżał ajent związany na ziemi.
— Tak — rzekł Szimin tonem wewnętrznego zadowolenia. — Tak stanie się i twoim sprzymierzeńcom, którzy taksamo skrępowali mnie i moją żonę.
— Nie mam żadnych sprzymierzeńców! — ofuknął.
— My wiemy lepiej!
— Żądam uwolnienia natychmiast!
— Nic pilnego!
— Bierzecie mnie za kogo innego! J a jestem człowiekiem uczciwym!
— Udowodnij to!
— Zapytajcie się!
— Gdzie i kogo?
— Idźcie do Dżnibaszlu!
— Ach, toby nie było daleko. Ale do kogo?
— Do farbiarza Boszaka.
— O, tego znam.
— A on zna mnie. On wam powie, że nie jestem tym, za którego mnie uważacie.
Kowal spojrzał na mnie pytająco, ja zaś odpowiedziałem:
— Nie potrzebujemy się tak bardzo śpieszyć. Zobaczymy najpierw, co ma w kieszeniach.
Przeszukaliśmy je, co się oczywiście nie odbyło bez objawów złości ze strony związanego. Znaleźliśmy wcale znaczną kwotę pieniężną i trochę drobiazgów, jakie zwykle się nosi przy sobie i włożyliśmy to napowrót do kieszeni. Kowal, który był miękkiego usposobienia, zapytał:
— Czyż się nie pomyliłeś, effendi?
— Nie, jestem swego pewien. Zatrzymamy go, chociażbyśmy nic nie znaleźli. Teraz zbadamy jego konia.
Żona kowala zachowywała się dotychczas spokojnie. Teraz, kiedyśmy wyjść zamierzali, zapytała:
— Czy mam go pilnować?
— Tak — odrzekł mąż.
Podniosła się z posłania, zapaliła kilka trzasek i rzekła:
— Idźcie spokojnie! Gdyby spróbował się ruszyć, podpalę go natychmiast. Nie nadarmo siedziałam tam w jamie!
— Dzielna kobietka — mruknął kowal. — Prawda, effendi?
Koń stał jeszcze przywiązany do bramy kuźni. W torbach przy siodle było tylko trochę żywności.
— Co teraz rozkażesz? — pytał kowal.
— Najpierw zaprowadzimy konia tam, gdzie mój.
— A potem?
— Potem zapakujemy jeńca tam, gdzie ty z żoną siedziałeś.
— A potem?
— No, potem zaczekamy na moich towarzyszy.
— A co się potem z nim stanie?
— Każę go odprowadzić do Edreneh. Gdy po zaopatrzeniu konia dowiedziała się żona kowala, co się ma stać z ajentem, okazała wielkie zadowolenie z tego powodu. Pomogła nam nawet i w ten sposób zanieśliśmy pojmanego do piwnicy mimo jego obrony, polegającej, co prawda, jedynie na wyzwiskach i groźbach. Potem, mimo spóźnionej pory nie dała się kowalowa odwieść od postanowienia, aby nam przysposobić skromną wieczerzę.
Usiedliśmy obaj przed drzwiami, a kowal zapalił fajkę na nowo.
— Niezwykła przygoda! — powiedział. — Nie byłem jeszcze nigdy uwięziony w mojej piwnicy i nie miałem tam żadnego więźnia. Tak chciał Allah!
Czas upływał nam na rozmowie. Minęła także wieczerza, a ja wciąż nadaremnie czekałem na Halefa i tamtych. Żona kowala położyła się znowu, a my zostaliśmy przed drzwiami. Nadeszła północ, potem jeszcze jedna godzina, ale czekaliśmy daremnie.
— Zajechali pewnie gdzieś po drodze — próbował Szimin tłómaczyć brak oczekiwanych.
— Nie; oni mają polecenie przejeżdżać tędy. Zatrzymali się zapewne z powodu jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia. Przed przybyciem tutaj nie będą nocować.
— A może zmylili drogę?
— Nie przypuszczam tego, zwłaszcza co do mego Halefa Omara.
— Więc musimy czekać. W każdym razie nie przyjdzie nam to tak trudno, jak temu w piwnicy. Jak też on ten czas spędzi?
— Całkiem tak, jak ty go spędziłeś, leżąc tam na dole.
— Nie wierzysz zatem w to, że on jest Serbem.
— Nie; on kłamie.
— I że się nazywa Pimoza?
— I o tem wątpię.
— A jednak możesz się mylić!
— Ba! Dobył noża... byłby pchnął rzeczywiście. Czemu nie zażądał, żeby go zaprowadzić do kiaji. Tego domagałby się każdy, kto ma czyste sumienie. A więc, jak słyszę, znasz tego farbiarza, o którym on mówił.
— Znam.
— Co to za człowiek?
— Gruby, okrągły próżniak.
Była to osobliwa odpowiedź. Farbiarz nazywał się Boszak, a to znaczy leniwy. Pytałem dalej:
— Czy zamożny?
— Nie, bo leniwy. Zresztą to nietylko farbiarz, lecz i piekarz zarazem.
— Czy pilniejszy jest jako piekarz?
— Nie. Dom jego wali się niemal, bo nie chce go naprawić. Jego żona wystawiła piec piekarski, zbiła niecki i nosi także pieczywo do odbiorców.
— Więc sama piecze?
— Tak jest.
— I sama farbuje?
— Oczywiście.
— A cóż mąż robi?
— Je, pije, pali i odbywa kef.
— W takim razie nic dziwnego, że ubogi. Mieszka w Dżnibaszlu, nieprawdaż?
— Tak, effendi.
— To wieś?
— Wieś dosyć duża.
— Jak daleko stąd?
— Pieszo dwie godziny. Przybywszy do Koszikakawak, przechodzi się przez rzekę. Stąd prowadzi wprost na południe droga do Dżnibaszlu.
— Czy ten piekarz i farbiarz ma jeszcze skądinąd złą sławę?
— Hm! Ja nie wiem.
— Mów wyraźniej!
— Rozcięto mu uszy przed kilku laty.
— Za co?
— Nie wiesz, kogo spotyka ta kara?
— Wyrabiał pewnie za małe pieczywo.
— O nie, przeciwnie za wielkie. Piekarza, piekącego zamałe pieczywo, przybija się za ucho do drzwi jego sklepu, ale uszu mu się nie rozcina.
— Skoro jednakowoż taki ubogi, to dziwię się, że piekł za wielkie.
— Nie dawał mimoto zawiele mąki! Pieczywo jego szło za granicę. Tam zbadano, że jest za ciężkie. Rozłamano bochenki i pokazało się, że były w nich rozmaite rzeczy, za które płaci się na granicy podatek.
— Ach, tak! Więc to przemytnik?
— Zdaje się. Był nim przynajmniej.
— Hm! Chciałbym z nim przecież pomówić.
— Na co? Sądzę, że zaraz pojedziesz dalej, skoro tylko nadciągną twoi towarzysze.
— Chciałbym, ale nasz więzień powołał się na piekarza. Przypuszczam, że dowiem się od tego człowieka czegoś, co mi się przyda.
— W takim razie musiałbyś zaczekać do jutra rana.
— Oczywiście. Moi ludzie pojechaliby tymczasem naprzód, a ja doścignąłbym ich wkrótce.
— Czemu tu na nich czekasz? Mógłbyś w domu przespać się całkiem dobrze.
— Przejechaliby, nie zatrzymując się, bo nie wiedzą, że się tu znajduję.
— Ja przecież czuwam, effendi.
— Tego żądać nie mogę.
— Czemu nie? Czyż nie wydobyłeś z jamy mnie i mej żony? Gdyby nie ty, bylibyśmy tam umarli z głodu lub z uduszenia. I ja nie miałbym kilku godzin czuwać za ciebie? Jutro jedziesz, więc nie możesz się tu wyspać, ale ja powetuję sobie stracony spoczynek.
Musiałem mu przyznać słuszność i spełnić jego życzenie. Żona przygotowała posłanie; położyłem się, gdy mi obiecał, że nie zgasi ognia w kuźni.





  1. Stróż nocny.
  2. Wicekról.
  3. Płaszcz.
  4. Tureckie buty.
  5. Wąs.
  6. Rusznikarz.
  7. Kawiarnia.
  8. Policya.
  9. Oczach boga.
  10. Poganie.
  11. Modlitwa.
  12. Morska choroba.
  13. Kozak.
  14. Wnętrzności.
  15. Spodnie.
  16. Wysokorodność.
  17. Najdostojniejszy panie.
  18. Żebrak.
  19. Róża niebiańska.
  20. Tytoń dżebeli.
  21. Tytoń kukurudziany.
  22. Wysoka Porta
  23. Kapciuch.
  24. Przezorność jest warunkiem zbrodni.
  25. Brat przyrodni.
  26. Półbrat.
  27. Podkowa.
  28. Kowal.
  29. Podkowacz koni.
  30. Agrafa, spinka.
  31. Czakany były to grawirowane topory z rączkami, obitemi rybią łuską. Hajducy nosili je po prawym boku i używali do rzucania i rąbania. Mierzono zawsze w głowę wroga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.