Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   69   —

— O nie, przeciwnie za wielkie. Piekarza, piekącego zamałe pieczywo, przybija się za ucho do drzwi jego sklepu, ale uszu mu się nie rozcina.
— Skoro jednakowoż taki ubogi, to dziwię się, że piekł za wielkie.
— Nie dawał mimoto zawiele mąki! Pieczywo jego szło za granicę. Tam zbadano, że jest za ciężkie. Rozłamano bochenki i pokazało się, że były w nich rozmaite rzeczy, za które płaci się na granicy podatek.
— Ach, tak! Więc to przemytnik?
— Zdaje się. Był nim przynajmniej.
— Hm! Chciałbym z nim przecież pomówić.
— Na co? Sądzę, że zaraz pojedziesz dalej, skoro tylko nadciągną twoi towarzysze.
— Chciałbym, ale nasz więzień powołał się na piekarza. Przypuszczam, że dowiem się od tego człowieka czegoś, co mi się przyda.
— W takim razie musiałbyś zaczekać do jutra rana.
— Oczywiście. Moi ludzie pojechaliby tymczasem naprzód, a ja doścignąłbym ich wkrótce.
— Czemu tu na nich czekasz? Mógłbyś w domu przespać się całkiem dobrze.
— Przejechaliby, nie zatrzymując się, bo nie wiedzą, że się tu znajduję.
— Ja przecież czuwam, effendi.
— Tego żądać nie mogę.
— Czemu nie? Czyż nie wydobyłeś z jamy mnie i mej żony? Gdyby nie ty, bylibyśmy tam umarli z głodu lub z uduszenia. I ja nie miałbym kilku godzin czuwać za ciebie? Jutro jedziesz, więc nie możesz się tu wyspać, ale ja powetuję sobie stracony spoczynek.
Musiałem mu przyznać słuszność i spełnić jego życzenie. Żona przygotowała posłanie; położyłem się, gdy mi obiecał, że nie zgasi ognia w kuźni.