Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   11   —

— Nie.
— I oni z wami nie rozmawiali?
— Jakże mogli z nami rozmawiać, skoro ich tutaj nie było? Nie widzieliśmy nikogo obcego!
— Dobrze! Chciałem waszego dobra, ale wy sami działacie na swoją niekorzyść. Ponieważ mnie okłamujecie, każę was zabrać do Edreneh i to do samego wehlego[1]. Wziąłem na to ze sobą trzech kawasów. Tam krótko się z wami załatwią. Pożegnajcie się ze swoimi ludźmi!
Spostrzegłem, że się obydwaj bardzo przerazili.
— Effendi, ty żartujesz! — rzekł naczelnik.
— A tobie co znowu? — spytałem, powstając. — Nie mam nic więcej do powiedzenia i wołam kawasów.
— Ależ my niewinni!
— Dowiodą wam, żeście zawinili, a wówczas będziecie zgubieni. Chciałem was ocalić, ale wy tego nie chcecie. Poniesiecie teraz sami skutki swojego uporu!
Podszedłem ku drzwiom, jak gdybym chciał zawołać policyantów, lecz kiaja zastąpił mi prędko drogę i zapytał:
— Effendi, prawda to, że chciałeś nas wyratować?
— Tak.
— A czy i teraz jeszcze?
— Hm! Niewiem. Wypieraliście się!
— Ale jeśli teraz się przyznamy?
— W takim razie może jeszcze czas.
— Będziesz łaskaw i nie uwięzisz nas?
— Wy nie macie pytać, lecz odpowiadać. Rozumiecie mnie? Co potem postanowię, o tem się dowiecie. Okrutnikiem nie jestem.
Spojrzeli po sobie. Stróż nocny podniósł rękę, jakby do niemej prośby.
— A czy tu nikt się nie dowie, co ci opowiemy, effendi? — spytał kiaja.

— Chyba trudno.

  1. Wicekról.