Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   3   —

Zapytany dźwigał olbrzymi sarras u boku i dzierżył straszny kostur w prawicy. Dokoła fezu owinął chustę, która kiedyś miała może jakąś barwę, ale teraz kapała brudem; szedł boso. Przypatrywał mi się przez chwilę, poczem zamierzał także moich towarzyszy poddać szczegółowej obserwacyi.
— No! — rzekłem zniecierpliwiony.
— Sabr, sabr — cierpliwości, cierpliwości! — odpowiedział.
Oparł się na kiju i zaczął dokładnie badać postać małego hadżego. Halef Omar jednak sięgnął do troków przy siodle, dobył bata i zapytał:
— Znasz to?
Zapytany wyprostował się, ujął za pałasz i odparł:
— Znasz to, mały?
Mały! Żadne słowo nie mogło Halefa Omara tak dotknąć, jak to. Zamierzył się do ciosu, lecz ja wcisnąłem się z koniem między tamtego a niego i przestrzegłem go:
— Tylko bez zbytniego pośpiechu, Halefie! Już ten człowiek odpowie mi na pytanie.
Wyjąłem z kieszeni małą monetę, pokazałem właścicielowi pałasza i powtórzyłem:
— A zatem, czy jest tu bekdżi?
— A dasz pieniądze? — spytał.
— Tak.
— To dawaj!
Wyciągnął rękę.
— Najpierw odpowiedź!
Tak, tu jest bekdżi. No, ale teraz już dawaj pieniądze!
Było to tylko kilka miedzianych para.
— Masz! — rzekłem. — Gdzie on mieszka?
— A zapłacisz i za to pytanie?
— Przecież już zapłaciłem!
— Za pierwsze, lecz nie za drugie.
— Dobrze, masz jeszcze dwie pięcioparówki! A zatem, gdzie mieszka bekdżi?