Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   4   —

— Tam w ostatnim domu — odpowiedział, wskazując na jakiś budynek, który nazwał wprawdzie domem, który jednak powinien się raczej nazywać stajnią.
Ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Przybywszy do walącego się jednopiątrowego domu, zsiadłem z konia, aby zbliżyć się do otworu, służącego jako jedyne wejście i wyjście. W tej samej chwili ukazała się w niem kobieta, wywabiona tętentem naszych koni.
— O, jazik! Acz gyciny — o biada! Uważaj! — zawołała i cofnęła się co prędzej.
Bosa była i twarz miała odsłoniętą, co chyba naszą winą nie było. Ciało jej okrywała jakaś stara, potargana materya, a włosy wyglądały tak, jak gdyby na głowie miała fabrykę filcu na małą skalę. Wody z pewnością z rok na jej obliczu nie było.
Już myślałem, że się nie pokaże, ale po kilku moich okrzykach zniecierpliwienia pojawiła się znowu, trzymając dno połamanego kosza przed twarzą. Przez szpary starej plecionki widziała ona nas, ale my nie mogliśmy rozkoszować się widokiem jej oblicza.
— Czego chcecie? — spytała.
— Czy tu mieszka bekdżi? — odpowiedziałem na jej pytanie.
— Tak.
— Czy jesteś jego żoną?
— Jestem jego jedyną żoną — odrzekła dumnie, zaznaczając, że posiada na wyłączną własność serce nocnego baszy.
— Czy on jest w domu?
— Nie!
— Gdzież jest?
— Wyszedł.
— A dokąd?
— Na drogi swego urzędu.
— Ależ teraz nie jest noc!
— On czuwa nietylko w nocy, lecz i za dnia nad poddanymi padyszacha. Jest nietylko bekdżim, lecz także sługą kiaji, którego rozkazy ma wykonywać.