Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   65   —

wien, że wymusi to nawet przemocą. Z pozorną obojętnością nie spuszczałem oka z jego rąk. On zawołał głośno:
— Nie znam tego człowieka, ale chcę i muszę jechać!
Chciał mnie wyminąć, ale zastąpiłem mu znowu drogę. Stanąłem pomiędzy nim a wyjściem.
— Potępienie na was!
Po tych słowach cofnął się o krok i błysnął nożem w dłoni. Chciał mnie pchnąć, lecz kowal schwycił go z tyłu za rękę.
— Psie! — ryknął, zwracając się teraz do niego.
W ten sposób ja znalazłem się za jego plecami, chwyciłem go za ręce i przycisnąłem wstecz mocno do ciała tak, że nie zdołał niemi ruszyć.
— Kawałek sznura albo rzemienia! — zawołałem, zwracając się do kowala.
— To się wam nie uda, zgrzytnął rzekomy ajent.
Wytężał wszystkie siły, aby się wyrwać, ale daremnie. Wierzgał poza siebie nogami, lecz nie trwało to długo, bo kowal się śpieszył z wykonaniem mego polecenia i wnet przyniósł to, czego żądałem. W kilka chwil leżał ajent związany na ziemi.
— Tak — rzekł Szimin tonem wewnętrznego zadowolenia. — Tak stanie się i twoim sprzymierzeńcom, którzy taksamo skrępowali mnie i moją żonę.
— Nie mam żadnych sprzymierzeńców! — ofuknął.
— My wiemy lepiej!
— Żądam uwolnienia natychmiast!
— Nic pilnego!
— Bierzecie mnie za kogo innego! J a jestem człowiekiem uczciwym!
— Udowodnij to!
— Zapytajcie się!
— Gdzie i kogo?
— Idźcie do Dżnibaszlu!
— Ach, toby nie było daleko. Ale do kogo?
— Do farbiarza Boszaka.