Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   13   —

Wobec tego zwróciłem się do naczelnika, który bardziej się widocznie obawiał od swego podwładnego. Niepewny wzrok, jaki u niego teraz zauważyłem, świadczył o nieczystem sumieniu.
— Czy wciąż jeszcze twierdzisz, że nikt przez wieś nie przejeżdżał? — spytałem go.
— Effendi, ja się bałem — odpowiedział.
— Kto się boi, ten zrobił coś złego! Sam wystawiasz sobie złe świadectwo.
— Panie, ja się nie poczuwam do niczego złego!
— Skąd więc ta obawa i na co? Czy wyglądam jak człowiek, którego bez winy baćby się należało?
— O, ja nie bałem się ciebie!
— A kogóż?
— Manacha el Barsza.
— A zatem znasz go?
— Tak.
— Gdzie go poznałeś?
— W Mastanly i Ismilan.
— Jak i gdzie z nim się zetknąłeś?
— On jest poborcą podatków w Uskub i przybył do Seres, aby się tam porozumieć z kilku mieszkańcami. Stąd pojechał był na słynny jarmark do Meneliku.
— Kiedy to było.
— Przed dwoma laty. Potem miał do czynienia w Ismilan i Mastanly; widziałem go w obu tych miejscowościach.
— Czy rozmawiałeś z nim także?
— Nie. Ale słyszałem niedawno, że pobrał wyższe podatki, niż miał prawo i dlatego uciekł. Udał się w góry.
Udać się w góry znaczy, jak już wspomniałem, pójść między robójników. Dlatego rzekłem teraz tonem surowym:
— Miałeś zatem obowiązek przytrzymać go, skoro się tylko pojawił.
— O effendi, na to się odważyć nie mogłem!
— Czemu nie?
— To byłaby moja śmierć. W górach mieszka tylu