Przejdź do zawartości

Powieść składana/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John of Dycalp
Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść składana
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Mój drogi stryju! zwiedziliście tyle świata, rąbaliście się nieraz, jak sami powiadacie, za ładne kobiéty, i ulatywaliście dla nich po pięćdziesiąt mil w dobę, i Niebo tylko raczy pamiętać o wszystkiém; powiedzcie mi jednak, jak kochacie honor, czyście widzieli w swém życiu co równie pięknego, jak moja Antosia? —
— A wiész-że co? mój mosanie! powróć mi lat cztérdzieści i dawne czasy, a potém już nazwij czém chcesz — jak najdobitniéj — jeślibym chciał choć spójrzeć, choć skinąć wąsem na twoję Antosię. —
— Jest to tak obojętne, kochany stryju, stworzenie, że nawet ta jawna z waszéj strony niełaska nie zmartwiłaby jéj śmiertelnie. —
— Rozumiem cię, mój mosanie, i na dowód, że rozumiém, powiém ci na ucho, nie przez zemstę, broń Boże, ale litując się najszczérzéj nad tobą — żeś strasznie, kolosalnie, kubicznie głupi. —
— Kochany stryju! prawdaż to, żeście dużo podobni do mojego ojca? —
— Kropla w kroplę, mój mosanie! —
— To w cóż się teraz obróci moje zawołane podobieństwo do nieboszczyka ojca? —
— Kiedy tak chcesz, odpowiém ci i na to. Ojciec twój, pokój jego popiołom, był walny, szczéry, braterski człowiek. Nie znal on tych faryzejskich, niepoczciwych, tych jakichś waszych teraźniejszych wybiegów, któremi ty, mój mosanie, jak stary bankrut, chcesz mi się tu ratować; ale ręczę cię, jakem chrześcijanin, jak żołnierz, że nie dopuściłby on nigdy, aby nasz herbowy Gryf miał się zamienić na sójkę w twojém ręku; nie ręczę cię nawet, mój mosanie, czyliby twój ojciec, w teraźniejszym stanie rzeczy, nie uczynił zamachu — choćby tylko jakie kilkadziesiąt razy — na swoje własne podobieństwo! A potrzebujesz wiedzieć, że nieboszczyk miał rękę okrutnie z góry na dół podatną. —
— Nic łatwiejszego, kochany stryju, jak ręczyć w imieniu nieboszczyków. A jabym sądził, na mocy prawidła, zabraniającego przypuszczeń uwłaczających czci zmarłych, że nie tylko mój drogi ojciec, ale nawet dziad, pradziad i wszyscy obecni tu praszczurowie, jeśliby mogli na chwilę ożyć w portretach i spójrzeć na moję Antosię, wszyscy jednomyślnie, sejmowym głosem potwierdziliby mój wybór — i nawet uchwaliliby mi familijne laudum. —
— Dobrześ powiedział, mój mosanie, choć ani wątpię, że to przypadkiem, bez zastanowienia i bez najmniejszéj zasługi w obliczu rozumu. Tak, jeśliby twoi przodkowie mogli ożyć i spójrzeć przez chwilę na twoję Pannę Antosię — ale słyszysz mi, przez jednę tylko chwilę — możeby ją i udarowali pochwałą: bo nasz ród słynął od wieków z dworności; ale posłuchaj, powiadam ci, mój mosanie, jakem szlachcic, jeśliby oni mogli wiedzieć tak dokumentnie, jak to mnie jest wiadomo, co za śliczne cnoty posiada ta twoja Panna Antosia, wierzaj mi, że bez żadnych ceremonij, zapisaliby cię oni natychmiast do bractwa biczowników.
— Cóś nie żartem zaczynasz ubliżać, stryju, mojéj narzeczonéj; ośmielam się więc przypomnieć, z winném mojemu opiekunowi uszanowaniem, że za imie mojéj narzeczonéj, chociaż dałem to imie Antosi bez waszéj wiedzy i woli, gotow byłbym zadzwonić w szable, z kimkolwiek — nawet —
— Nawet z rodzonym stryjem! Czemuż nie kończysz? dobry, przywiązany, uległy synowcze! — A wiész-że młokosie, chłystku, fjutko, mój mosanie, że-bym cię tu na miejscu w sztuki rozsiekał, nie zważając jaka w tobie krew płynie, jeślibyś śmiał odezwać się mi podobnie przed laty cztérdziestu. —
— Proszę mi darować, kochany stryju, ale to-by nie nastąpiło. —
— Co nie nastąpiłoby! nie nastąpiło! — Nigdym nie zwracał uwagi na twoje puste mowy; ale kiedy doszło do tego, że mi dotykasz honoru, że mię śmiész robić samochwałem, junakiem, pustomówkiem, jakimi wy wszyscy dziś jesteście — musisz mi tu natychmiast wytłómaczyć się z każdego swojego słowa, albo, przez Ś. Tadeusza, ciężko pożałujesz swego! —
— Tak jest, kochany stryju, to-by nigdy nie mogło nastąpić, dla piętnastu przyczyn. —
— Co? i jeszcze dla piętnastu przyczyn! Ty mi to śmiałeś, ty śmiész powiedzieć! Więc od dziś dnia, wyrzekam się stryjostwa, opieki, gardzę tobą — wyjeżdżam. —
— Ależ, drogi stryju, daj przecię sobie wymienić choć piérwszą z tych przyczyn: przed cztérdziestą laty nie było mnie jeszcze na świecie. —
— Przewidziałem, to jest, mogłem przewidzieć, że tak mi odpowiész. Głupstwo wieczna twoja przyczyna, i mógłbyś w niéj umieścić nie tylko jeszcze piętnaście innych, ale legijon legijonów. Otoż to młodzież dzisiejsza! Lituję się nad tobą, mój mosanie! Wyście nie warci nawet gniewu takich ludzi, jakimi byli wasi przodkowie! —
— Najświętsza prawda, drogi stryju! Po cóż więc było gniewać się na półgłówka, który w żaden sposób nie czuje się godnym i nie życzy sobie tego zaszczytu? —
— To jest, mówiąc po prostu, uczciwie, jak mówiono za moich czasów, gdy słowa były jeszcze sposobem do wynurzenia myśli, nie życzysz sobie, mój mosanie, abyśmy dłużéj mieszkali razem! Przewidziałem, mogłem przewidzieć, że prędzéj czy późniéj to nastąpi. Kłaniam, kłaniam uniżenie, kłaniam ci jak najuniżeniéj, mój mosanie! —
I wymawiając te słowa, stryjaszek kłaniał mi w rzeczy saméj, ale tym ukłonem szyderczo-staroświeckim, jakim kłaniali sobie niegdyś Zamojscy i Zborowscy, Górkowie i Tarnowscy.
Było to w sobotę. W dzień ten, jak gdyby w skutek jakiegoś postanowienia, stryj mój musiał zawsze z jakiegokolwiek powodu wygniewać się najszczérzéj; lecz za to nazajutrz i przez cały tydzień, był już najmilszym, słodkim, lipkim choć do rany. Zdarzało się to tak chronicznie, że nie tylko nie zadawałem sobie przymusu naginania się do jogo cudactw sobotnich, ale nawet z zamiarem przekomarzałem się mu i dopomagałem wszelkiemi siłami temu zbawiennemu wydzielaniu się żółci, po czém zawsze, daleko jaśniéj świeciło słońce nad naszym Tolinem. Tą jednak razą stryj tak niespodzianie uciął rozmowę, tak mało okazał téj skwapliwości, z jaką nałogowi kłótnicy lubią korzystać z każdego powiewu poddmuchującego pożar wojny, (używamy tu przyjętego terminu historycznego) i tak nagle odszedł do swojego pokoju, nie zawoławszy nawet za sobą nieodstępnego Medora, że osądziłem za obowiązek, uciec się na ten raz, w sposobie wyjątku, do pokory, i iść w przeprosiny. Przeczekawszy więc chwil kilka, nimby gniew odległ nieco, zbliżyłem się pocichu do stryjowskiego pokoju i zanóciłem pod drzwiami tę śliczną, komuż nieznaną balladę:

„Runęły w gruzach Maurów posady.”

Służyła mi ona, w naszych domowych wojnach, za prawdziwą pieśń pokoju. Stryj lubił ją niezmiernie, ale choć mi ją często kazał sobie powtarzać, sam w żaden sposób nie mógł nigdy przypomnieć ani piérwszych jéj słów, ani nóty.

Byłem niemal pewnym, że na takie zaklęcie stryj mój nie wytrzyma, i że wkrótce usłyszę odbite stentorowskim wtórem: runęły; gdy wtém rozległ się wystrzał pistoletowy, i kula warknęła mi o parę calów nad uchem.
— Pudło! kochany stryju! — zawołałem głosem niezupełnie czystym i przysłoniwszy się na wszelki przypadek do węgła.
Odpowiedzi nie było, ale dał się słyszeć wystrzał powtórny, potem trzeci i czwarty; kule jednak nie wylatywały już za drzwi. Domyślałem się, że stryj mój spędza cholerę na jakimkolwiek nieszczęśliwym tuzie żołędnym, z których często lubił i umiał wysadzać oka; ale niezręczność, z jaką przy piérwszym wystrzale tylko co nie pozbawił mię ucha, zdała mi się nie do wytłómaczenia. Nie mogło być inaczéj, jak tylko, że pistolet wypalił wprzódy, nim został wymierzonym.
Gdy ucichły strzały i dały się słyszeć wielkie liczone kroki (bo stryj mój w rzeczy saméj miał zwyczaj liczyć je, ilekroć przechadzał się sam jeden po pokoju), rzekłem zlekka drzwi uchylając:
— Bardzo przepraszam, kochany stryju, żeś mnie nie zastrzelił; kula jednak szepnęła mi bardzo blizko koło ucha. —
— Byłoby mniéj jednym....
— Synowcem! — podchwyciłem, czując jak wiele zależało od pośpiechu.
— Ten synowiec nie jest już moim. —
— Tém większa byłaby odpowiedzialność, kochany stryju, zastrzelić cudzego synowca. —
— Idź-że mi precz z oczu, mój mosanie, jeśli nie chcesz, abym cię tu doprawdy zostawił bez uszu! —
— Ale co widzę! Ha! ha! kula na kuli! Ot to mi to! —
— A u nas tak! —
— Z których-że to pistoletów? kochany stryju! —
— Oba razy z Rejtanowskich. —
— Lecz jak to stać się mogło, że piérwsza kula tylko co mię nie musnęła za drzwiami? —
— Nie dałbyś wiary, mój mosanie, i ja sam teraz bez śmiechu pomyśleć nie mogę — tak mi ręce drżały, gdym wyszedł od ciebie i brał się tu za pistolety, jak owemu Anglikowi, o którym nie bez tego, żebym ci kiedyś nie opowiadał. —
— Nie, nie przypominam sobie, kochany stryju! —
— Czyż doprawdy? posłuchaj tylko, mój mosanie! To nic osobliwszego! Spory już temu kawał czasu, do dworu Księcia Karola Radziwiłła, panie kochanku, przywałęsał się był, niewiedzieć skąd i niewiedzieć jak, jakiś cienki, wymokły, wyporterowany, wydżynowany Sir Smook, rodowity Anglik, i do tego jeszcze koniuszy Esquire, jak wszyscy Anglicy. Bo stąd to, mówiąc nawiasem, trzeba sobie tłómaczyć piękność i dobroć koni angielskich, że w Anglii, na jednego konia, liczy się, mój mosanie, przynajmniej pięciu koniuszych. — Ten tedy Pan Smook, koniuszy — o czémże miałem mówić?... a!! — przyszedł do niesłychanéj łaski u Księcia Karola przez to jedno, że na samym wstępie okrył hańbą, jak worem, wszystkich strzelców książęcych bialskich i nieświéżskich. Bo co to jest, wyobraź sobie, mój mosanie, piętnaście razy, strzał w strzał, ubić kulą w lot jaskółkę — i notabene z pistoletu. — No i cóż, panie kochanku, moi zieloni panowie! — mówił Książę do swoich zawołanych nieświéżskich strzelców — co z tego będzie? Chyba kupimy sobie arkusz papieru i zaczniemy nanowo strzelać do celu: bo przyzostaliśmy od naszego gościa, panie kochanku, jak Święty Michał od Nieświéża! — Gruchnęło natychmiast echo dokoła o tym najosobliwszym Panu Smook’u: ho choć owych czasów po naszych szlacheckich domach czytywano sobie tylko przeszłoroczne gazety, i chodzono o zakład, czy wezmą Rossijanie Oczakow, wtedy, gdy już klucze od tego miasta były w Petersburgu, ztémwszystkiém o dobrym strzelcu, jeśli się gdzie jaki pojawił, wiedziano prędko, mój mosanie, drogą przyjacielskiéj kursorii. Trzebaż było, żebym ja wtedy bawił właśnie w Kodniu, niedaleko Białéj, a to z następującéj przyczyny. — Nieboszczyk twój ojciec, a mój starszy pan brat — Panie świeć jego duszy — konsystując z regimentem około Kodnia, nieproszony ni dziękowany ode mnie, wyswatał mi był, mój mosanie, pannę, i tak żwawo, po regimentarsku, poprowadził rzeczy, że mnie samemu pozostawało już tylko pojechać, podobać się i stanąć na kobiercu. Jakoż szanując święcie słowo i wolą starszego brata, jak ojcowskie, pojechałem, i od piérwszego spójrzenia... — Ale po co zaś wam trzpiotóm, sowizdrzałóm, słyszeć o tém, jak kochano za naszych czasów? —
— A toż znowu czemu? mój stryju! Kochano zapewne tak, jak teraz, z całego serca. —
— Z której-że przecie strony nosicie to serce, podług najnowszéj mody? —
— Podług anatomii, powinno być z lewéj. —
— Dobrześ, szczérze powiedział, mój mosanie! W rzeczy saméj bez anatomii nie wiedzielibyście dziś o tém. I kto wié, czy nie przyjdzie mi jeszcze dożyć, że w Londynie lub w Paryżu naznaczą uczoną ekspedyciją dla odkrycia: czy też od dzisiejszego pokolenia nie wywędrowało serce gdziekolwiek sobie do Owajhi lub do Nowéj Zelandii?
— Otoż, kochany stryju, stanęliśmy na tém, jakeś raczył zakochać się od piérwszego spójrzenia, i to nie po dzisiejszemu, w jakiejś tam, zapewne już nieboszczce — pannie. —
— Wara mi, mój mosanie! Posłałbym trupem każdego, ktoby jéj, w mojéj obecności, śmiał ująć za życia; a teraz, gdy już Bóg powołał ją do siebie, trzech śmierci dla podobnego zuchwalca miałbym zamało. —
— I ten, kto tak kochał swoję narzeczoną, ma serce nie przebaczyć równéj-że skłonności! —
— Ona nie była nigdy moją narzeczoną! —
— Tém bardziéj, kochany stryju! a moja Antosia ma ode mnie przysięgę. —
— Co mi tam zawsze wtrącasz cóś dla zmylenia z tępu! Ale no! na czém-żeśmy się zastanowili? —
— Na Antosi! drogi stryju! —
— Co? cha! cha! cha! — Nie! nie to jest! Zaraz! — Opowiadałem ci, zda mi się, mój mosanie, że w czasie, gdy ten sowizdrzał, Smook, pojawił się na dworze Radziwiłłowskim, bawiłem właśnie w Kodniu, ze zbiegu różnych okoliczności. —
— Tak jest, kochany stryju, przybyłeś właśnie wtedy do Kodnia, dla poślubienia osoby cudnéj, doskonałéj piękności. —
— Dobrześ, święcie powiedział! Dodaj tylko, mój mosanie, żem jéj nie poślubił, gdyż nie była ona dla mnie przeznaczoną. Źle jednak mówię: ona była, musiała być dla mnie przeznaczoną: bo w przeciwnym razie, nie powinienem-że był dotąd o niéj zapomnieć, ja stary, blizko siedmdziesięcioletni! — ja, którym zapomniał szesnastu ran, pochował ojca, matko, brata i tylu moich rówienników, przyjaciół, tylu dobrych ludzi, jacy nie dla mnie już teraz rodzą się i żyją na świecie. O, tak! ona była, musiała być — jest dla mnie przeznaczoną, kiedy jéj obraz jeden tylko ocalał w mojej pamięci, świéży, jasny, jakbym ją widział wczora, jakbym miał ujrzeć jutro. — To jutro!.. O, Bóg moim świadkiem, żem niepodobny zgoła do tych starych, dla których śmierć nie ma nic miłego! —
— Drogi mój stryju! dozwól ucałować swe ręce. Takie uczucia, takie wyrazy w siedmdziesięciu latach! I jam mógł powątpiewać o twojém sercu! —
— Nie przerywaj mi! Wreście dziękuję ci, żeś mi przerwał. Dziwnie zapewne brzmieć muszą podobne wyrazy w moich ustach, jak dziwnie odbijałaby mi róża, jeślibym ją przyśpilił do piersi. A jednak w kim nie ostygła bojaźń Boża, w tym nie stygnie i serce do zgonu. — Ale inną może razą opowiém ci o nieszczęściu, które mię przyprawiło o ten stan wdowi na całe życie. Teraz wracam do drobnostki, o któréj ci zacząłem. — Doszły mię głosy o Angliku wtedy, gdy wszystko na świecie było mi czarne i niemiłe. Niewielebym zapewne zwrócił uwagi i na to, że któś tam zręcznie zabija ptaszęta, jeśliby nie szczególny powód taki. — W liczbie dworzan Księcia Karola znajdował się w Białéj mój stryjeczno-rodzony brat, Tomek, żywy i bardzo ode mnie lubiony dzieciuch. W parę cóś tygodni po przyjeździe Smook’a, potrzeba było, że Tomek jakoś tam przeszedł mu drogę, czy może tylko przeszkodził mu milczeć, co dla Anglika aż nadto dostateczną jest przyczyną do pojedynku, i Smook w rzeczy saméj tegoż dnia przysłał mu swój Cartel. Biedny Tomek, poradziwszy się szesnastoletniéj odwagi i mając przed oczyma przykład jaskółek, niewiele myśląc, dopadł pocichu konia i oparł się aż we Lwowie. Książę Karol, dowiedziawszy się o tém, kazał mu posłać przez umyślnego pachołka strzelbeczkę z pióra i garniec kartofli; dworzanie złorzeczyli tchórzostwu swojego kamrata, piorunowali, przeklinali Anglika, i mrucząc obchodzili go jednak, a Sir Smook w dzień naznaczony ostrzelał na cztéry rogi plac pojedynku, i zaczął milczeć jeszcze dumniéj, jeszcze gęściéj niż wprzódy. Ach! mój mosanie! rozumiałem, że ze skóry wyskoczę, gdy mię któś piérwszy oparzył tą wiadomością. Wstyd mi się zrobiło nie tylko za Tomka, ale i za cały dwór Radziwiłłowski. Więc nie tracąc chwili, nie mówiąc ni słowa nikomu, przybrałem konia i w kilka godzin ujrzałem się pod Białą. Było to, jak dziś pamiętam, wieczorem około trzech kwadransów na siódmą, w maju, kiedy powietrze tak czyste, wonne, słodkie, świat taki ponętny, tak zachęcający do życia; a jam pędził, mój mosanie, na łeb na szyję na śmierć niezawodną: bo podług wszelkich praw, piérwszy strzał należał Anglikowi. Gdy jednak niéma wyroku Boskiego, choćbyś gonił dwadzieścia śmierci razem, wszystkie one uciekać przed tobą będą. Miałem wtedy piérwszy jeszcze dowód téj świętéj prawdy; lecz potém nie dwadzieścia może razy ponawiał się mi on w różnych batalijach, gdzie również nadaremnie, choć szczérze, śmierci szukałem. Stanąwszy przed pałacem, nie dowiedziałem się nawet czy w domu Książę; zapytałem tylko o mieszkanie Smook’a, i poszedłem prosto do jego apartamentu. Wchodzę, i jak na toż, zastaję, mój mosanie, Księcia Karola grającego w szachy z Anglikiem. Na szczęście, Książę nie przypomniał mnie sobie od razu; co widząc, przyszło mi też na myśl udać, że go biorę za kogo innego. Bez wszelkich więc wstępów, ogródek, ukłonów, rzekłem najspokojniéj, podchodząc do stolika: — Bardzo przepraszam Panów moich, że przerwę im na chwilę grę tak piękną i zajmującą; ale powiedziano mi, że zastanę tu Pana Koniuszego Smook. — Ja nim jestem, panie kochanku! — odezwał się powstając Książę Karol. — Więc chciéj Pan przyjąć ode mnie wyzwanie. — Dobrze jest, panie kochanku, ale nieźle-by też było wiedzieć, z jakiej-to, panie kochanku, racii? — A z téj, Mości Panie — odpowiedziałem, okazując ciągle jakobym nie znal Księcia — że WPan, będąc cudzoziemcem i doznając gościnności na dworze naszego miłościwego Księcia Wojewody, nie powinieneś śmieć tu szarzać i podawać w poniewierkę tych słów: panie kochanku! na samo wspomnienie których drżą wszyscy nieprzyjaciele imienia Radziwiłłów. — Bóg zapłać, panie kochanku, za tę przyjaźń dla domu Radziwiłłów — rzekł Książę, ściskając mię ze zwykłą mu serdeczną rubasznością. — Kiedy tak, to wybacz-że już, panie kochanku, że nie będziemy z sobą pojedynkowali; ale masz mię za to wiecznym swoim sekundantem. — Więc miałbym szczęście stać w obliczu naszego miłościwego Księcia Wojewody? — rzekłem, ujmując go za kolano. Książę odpowiedział mi na to raz jeszcze swoim olbrzymim uściskiem, podniósł mię i najuprzejmiéj sadzał obok siebie. — Nie, nie, Mości Książę! — ozwałem się ośmielony jego dobrocią — nie racz mi Wasza Książęca Mość robić tego zaszczytu; dozwól tylko biednemu szlachcicowi jąć się na ten raz z góry Jego Pańskiego słowa, i prosić Waszą Książęcą Mość za sekundanta do naszego pojedynku z Panem Smook, jeśli się nie mylę, że go tu zastaję, i że zastaję w nim człowieka z honorem. — Nie omyliłeś się, panie kochanku, we wszystkich trzech przypuszczeniach: masz przed sobą do usług swoich Smoka (choćby go właściwiéj było nazwać Drakonem) i Radziwiłła; tuszę sobie, że oba oni dostoją ci placu; ale zawsze przecież godzi się zapytać, z jakiéj przyczyny, panie kochanku, chcesz rzucić gałkę Smokowi, który w żadnéj linii nie pochodzi od Wawelskiego? — Na poderędziu nie mam, Mości Książę, żadnéj lepszéj przyczyny do wyjawienia, nad tę: doszły mię głosy, że P. Smook strzela arte z pistoletu, ja też strzelam nieźle: przybyłem więc z tém umyślnie, abyśmy poszli z sobą cel na cel. Jeśli P. Smook znajdzie tę przyczynę niedostateczną, więc za pozwoleniem Waszéj Książęcéj Mości, wystrzelę cztérykroć na pałacowym dziedzińcu, i odjadę, zostawując Panu Smook gotową już temę do dyssertacii: o angielskim honorze. — Książę Karol uśmiechnął się, wzruszył ramionami i oddał po francuzku moje słowa Anglikowi. — Very well! — mruknął Smook dość obojętnie — miejsce i godzina? — Ta salka trzyma z górą dwadzieścia kroków — odpowiedziałem — jest to właśnie jak na mierny strzał pistoletowy; jeśli więc Książę Pan raczy na to zezwolić, siądziemy tu sobie zaraz na dwóch przeciwnych progach, i mam nadzieję, że nie popsujemy ani gobelinów, ani obicia. — Co do gospodarza i sekundanta, panie kochanku, zgoda! — A więc teraz, za łaską Waszéj Książęcéj Mości, Pana mojego miłościwego, mogę już sobie usiąść — i domawiając tych słów, podszedłem ku drzwiom i usiadłem spokojnie na środku progu, z założonemi na krzyż rękami. Anglik powiódł po mnie ponurém okiem, nie zdradził się niczém; dostrzegłem tylko, że przymrugał kilkakrotnie raz po raz, gdyśmy się spotykali oko w oko. — Czekam więc Pana! — rzekłem takim tonem, jak gdybym siedział nad szachownicą i szło tylko o piérwsze wyjechanie. Smook ruszył się leniwie, dobył ze szkatułki pistoletu, i usiadłszy w milczeniu na przeciwległym progu, to ustawiał pistolet do moich oczu, piersi, głowy, to znowu powoli go opuszczał. — Czekam — powtórzyłem z lekkim uśmiechem; bo zmiarkowałem już zaraz, że kuglarstwo i odwaga nie mogłyby żyć z sobą nawet o miedzę, a nie dopiéroż w parze. Ztémwszystkiém Smook zwlekał jeszcze i oglądał swój pistolet. — Czekam! — odezwałem się po raz trzeci — albo minuta jeszcze, i ja piérwszy wystrzelę! — Książę przetłómaczył moję pogróżkę, i Anglik zaniósł nareście pistolet. Błysnęło, śmierć syknęła mi nad uchem, jak osa; lecz byłem tak poróżniony z życiem, tak kamiennie obojętny, zrospaczony, że nawet nie złożyłem w myśli dziękczynnego hołdu Temu, kto sam jeden tylko śmierć posyła i oddala. Jakieś śmieszne junactwo, jakaś dziecinna ufność w sobie samym całkiem owionęły mi głowę. Powstałem z mojego miejsca, przeszedłem gdzie Anglik siedział, i potrącając go niemal, rzekłem szyderczo: — Siedziałem twarzą do słońca, i słońce przeszkodziło ci widać, mój Panie, lepiéj wziąć na cel. W waszym mglistym kraju słońce jest tak rzadką rzeczą, że miałbym sobie do wyrzucenia, jeślibym chciał skorzystać z tak błahéj okoliczności; pozwól więc Pan, abym zajął tu jego miejsce, sam zaś przejdź na moje i racz przecię zmierzyć się po ludzku. — Książę opierał się zrazu temu mojemu dziwactwu, odwoływał się do praw pojedynku, radził mi nie żartować, ale Niebu dziękować; widząc jednak, żem jak muł uparty, a Smook, nie pojmując o co chodziło, pobladł jak chusta i usiadł ze drżeniem na mojém miejscu, jak na rusztowaniu, wytłómaczył mu rzecz całą i podał drugi pistolet. Ach! mój mosanie! gdybyś w téj chwili mógł być z nami, zapraszałbym cię już nie na pojedynek, ale na czyste drwiny. Najstarszy pijak z professii, powracający do domu i witany z daleka od żony, nie potrafiłby wyrabiać takich esów i gzygzaków, jakie wyrabiał nieszczęśliwy mój Smook, przybierając się do powtórnego strzału. Rzekłbyś, że wszystek dżyn wypity przezeń od lat cztérdziestu, natarł mu teraz na prawą rękę i miota nią, jak fechmistrz rapirem. Choć siedziałem trochę niewygodniéj niż na cenzurowaném, nie mogłem przecież nie śmiać się serdecznie, patrząc na mojego przeciwnika; lecz Książę zanosił się od śmiechu, i powtarzając ustawicznie to po francuzku to po polsku: — Strzelaj-bo już, panie kochanku, poleciwszy się Niebu! — wyelektryzował z Anglika ostatnią iskrę odwagi. Kula, jak można było przewidzieć, osiadła o dobry łokieć od celu, w uszaku; i Smook tak śmiertelnie uczuł się zawstydzonym, że być może z również obojętném jak i ja na śmierć przygotowaniem, a przynajmniéj z otwartą gębą, oczekiwał teraz z kolei mojego wystrzału. —
— O mój stryju! nie strzelaj, na miłość Boską, do tego nieszczęśliwego Smoka; dość żeś go zmusił do zrzucenia łuski. —
— Gorzkieś dziecko, kiedy mię sądzisz zdolnym do zastrzelenia tchórza; nie zrobiłbym tego, będąc nawet bezpardonowym huzarem! — Podszedłem raz jeszcze ku niemu, i nie pastwiąc się już więcéj nad odrętwiałym, zmierzyłem się z piérwszego mojego miejsca w uszak, gdzie utkwiła kula Anglika, i wsadziłem kulę na kulę, jak dzisiaj. Jedź, mój mosanie, do Białéj, a będziesz mógł zobaczyć po-dziś-dzień, czy tak jest, jak mówię? —
— Cóż na to Książę? kochany stryju! —
— Zakochankował mię, mój mosanie, zacałował, i omal nie zapoił na śmierć. —
— A Anglik? —
— Tegoż dnia jeszcze, bez powrotu, wyrejterował się z Białéj. —
— Raczcież mi jeszcze powiedzieć, kochany stryju, tylko szczérze, chyba i na Anglika użyliście tych czarów oczu, którym, jak mówicie, żadna piękność onego czasu oprzeć się nie mogła, że mu tak nie dopisały pistolety. —
— Bez żadnych w świecie czarów. Ot pokazało się potém, mój mosanie, że Anglus, mówiąc pod sekretem, kiepsko strzelał. —
— A jaskółki? —
— Błazeństwo! Odkryło się, że kule rzucał on tylko dla ceremonii do pistoletów, nabijał zaś je zlekka zwilżonym prochem, którym każdą jaskółkę (rozumié się nie na daleką metę) ogłuszyć można, tak, że upadnie, ale też po niejakim czasie i poleci sobie z Bogiem. Frant zamorski, temi swojemi kulami długo durzył on i mroczył starych i szczwanych myśliwych: jak bo też i im, proszę uniżenie, nie mieć tego rozumu, że ugodzona kulą taka drobna ptaszyna, na miazgęby się rozbiła. Ale uważam z twojéj miny, mój mosanie, że nie pojmujesz dokładnie, co to jest strzelać prochem zwilżonym? — Uważ więc dobrze. Biorę naprzykład ten pistolet i nabijam prochem, jak zwyczajnie. Że prochu wsypałem tą razą za mało, to dla tego tylko, że to się robi dla próby. Potém przybijani proch, jak zwyczajnie, kłakiem, ale, jak widzisz, przybijam mocno, żeby przy wystrzale dwa prochy przypadkiem z sobą się nie połączyły. Powiedziałem ci, dwa prochy, ale drugi preparuje się już na ten raz inaczéj. Ot patrz, biorę sobie szczyptę prochu, skrapiam go wodą, wsypuję, mój mosanie, do rurki, i, jak widzisz, zleciutka już przybijam drugim kłakiem. A teraz, traf, traf, sprowadzam, mój mosanie, zamek na oba spusty i strzelam. —
— Aj! aj! aj! — stryju! o ja nieszczęśliwy! moje oczy! moje biedne oczy! —
— Ach!! Przez wszystkie rany Zbawiciela! — Adasiu! nie bój się, moje dziécię! to tylko kontuzija! Wody! koni! kto w Boga wierzy! —
Nie będę powtarzał tych przeraźliwych jęków i krzyków, jakieśmy naprzemiany ze stryjem podnosili wniebogłosy, w chwili tego smutnego wypadku, i nieraz jeszcze potém. Za jednym razem straciłem rzęsy, powieki, najpiękniejszą część, sam kwiat, wyskok, kwintessenciją mojego czuba, i znalazłem się jak w otchłani z zapuchłemi hermetycznie oczyma. Proszę sobie wyobrazić stan biednego młodzieńca, zakochanego, narzeczonego, który nie był nigdy powołanym zostać Miltonem, Kozłowem lub Tierry’m, który miał takie czyste, wymówne, błękitne oczy, i nagłe ociemniał, nie mogąc mieć nawet ani téj marnéj, wysoko jednak w podobnych razach cenionéj pociechy, że sam sobie wysmalił oczy! Pomyślcie tylko, co to jest nagle utracić ten arcy-cud Boga, w którym odbijają się wszystkie inne widome Jego dzieła i cuda, który rozszérza dla nas granice bytu i zaludnia świat tylą jestestwy, który na każdym kroku ukazuje nam nowe łaski Twórcy i powaby życia, który często, bez usiłowania z naszéj strony, bez myśli prawie, zniewala nas do najczulszéj wdzięczności ku Niebu, a przez to tak słodko, łatwo, błogo nakłania do wiary, nadziei i miłości: pomyślcie, co to jest utracić nagle rozmiar przestrzeni i czasu, liczyć chwile boleści godzinami, godziny dniami, zrywać się o północy, i nic nie słysząc dokoła, sądzić się opuszczonym, zamkniętym w szpitalu, słyszeć codzień z oburzeniem słodziutkie zapewnienia lekarzy, i ztémwszystkiém pragnąć słyszeć je jak najczęściéj, walczyć ciągle między nadzieją a rospaczą, uważać się ciężarem dla otaczających, znienawidzonym, zdradzonym — od Antosi, i dla braku oczu, płakać tylko sercem — krwawemi łzami!
Stryj mój, o ile był nad wiek swój prędkim, z żywego srébra ulanym, o tyle z drugiéj strony znowu umiał dochować w siedmdziesięciu latach serce, w prawdziwém znaczeniu wyrazu, dziecinne, braterskie, najczulsze. Jeden tylko instynkt przywiązanéj kobiéty byłby zdolnym stwarzać podobne sposoby do osłodzenia cierpień i ślepoty, jakie wynajdywał dla mnie codzień ten czcigodny starzec. Były to prawda, po większéj części, sposoby obmyślane i odgadywane rozumem, więc obce tego delikatnego wdzięku, uroku, rozmaitości, tego Boskiego daru kojenia i umilania nędz życia, jakim Niebo chciało mieć wyłącznie napełnioném serce kobiéty; ale możnaż nie uszanować i rozumu, gdy on usiłuje pełnić, swoim sposobem, powinność serca? Ktoby mu odmawiał podobnego hołdu, nie chciałby chyba pamiętać, że serce dobréj kobiéty dla tego właśnie tak jest piękném, iż również w wielu razach zamienia dla niéj zimne i długie formuły rozumu. — Dobry mój stryj zdobywał się dla mnie na wszystkie rozrywki pociechy i osłody, jakich nieprzebrana w swych sposobach Opatrzność użyczyła i dla ślepych, jakie na wsi mieć tylko można było. To mi opowiadał on o różnych wypadkach swojego pięknego życia, spędzonego w znacznéj części śród orłów Napoleona, to czytywał powieści i gazety, pomimo słabego już wzroku i wstrętu, dochodzącego aż do złości, jaki przez dziwną w siedmdziesięciu latach anomaliją, czuł ku gazetom, to przygrywał na gitarze, nócąc ulubione swoje dumki, to ostawiał mię różami, rezedą, lewkonijami, lakami, etc., sprowadził nawet dość mile brzęczący pozytywek, postawił go pocichu w moim pokoju i zamówił na parę godzin codzień organistę z sąsiedniego miasteczka, nazgromadzał zewsząd synogarlic, turkawek, słowików, kanarków, nakoniec we dwa tygodnie po moim przypadku, usłużył mi siurpryzą, która w swoim rodzaju mogłaby być uważaną za jeszcze zręczniejszą od próby z prochem zwilżonym.
Powiedziano mi dnia tego, że stryj, ledwie na świt zaczęło się zajmować, wyjechał gdzieś śpiesznie, że przybrał się staranniéj niż zwykle, i kazał mi oświadczyć, iż nie prędzéj wróci aż wieczorem. Nagły ten i w pewny sposób tajemniczy wyjazd zasmucił mię trochę, bom przywykł już spuszczać się we wszystkiém na oczy stryja, i rozpieszczony nieodstępném jego towarzystwem, nader rzadko uciekałem się do pośrednictwa służących; ale ani się domyślałem prawdziwego celu téj pojazdki.
Koło godziny siódméj wieczorem (było to w Czerwcu) ledwie mi powiedziano, że stryj powrócił, gdy on sam wszedł z pośpiechem do mojego pokoju, jak gdyby się lękał, aby mię kto inny nie uwiadomił o jego powrócie, i przeprosiwszy w kilku słowach za swój tajony wyjazd, oświadczył, że przywiózł z sobą lekarza, po którym spodziewa się wiele, żem powinien być dlań szczególniej powolnym, gdyż jest to bardzo uczony professor, i że chce go natychmiast wprowadzić. Nie czekając potém mojéj odpowiedzi, otworzył drzwi od ościennego pokoju i rzekł głośno:
— Prosimy Pana Dobrodzieja! —
Przez nawyknienie właściwe wszystkim ślepym nie od urodzenia, podniosłem głowę i obróciłem się całą twarzą w tę stronę, skąd drzwi się otwiérały.
— Ach! Jezu mój! wszakże to z niego monstrum! — dał się słyszeć głos, któryby może otworzył mi oczy, jeśliby odezwał się innemi słowy — głos Antosi.
Ale i tak zaczęły mi otwierać się oczy — moralnie.
— Więc to nie litość nad mojém cierpieniem, ale przestrach i wstręt na widok nabrzmiałych i opalonych oczu, spowodowały to wykrzyknienie! — pomyśliłem.
I odwracając się ze zwyczajną chorym skwapliwością, rzekłem głucho i z tém usiłowaném szyderstwem, które najwięcéj mnie samego bolało: — Monstrum, dla widzenia którego Pani przybyłaś, nie okazuje się za biletami, i nie życzy sobie wcale ani widzów, ani téj pochwały, że jest doskonale w swoim rodzaju. —
Nastała chwila milczenia. Stryj mój myślał teraz zapewne nad niewczesnością swojego najlepszego zamiaru, a Antosia żałowała może wykrzyknienia, które jéj z ust zleciało; choć rzadka, bardzo rzadka, z saméj chyba litości ulana istota, nie powtórzyłaby, na widok mojéj twarzy, słów Antosi. Prócz oczu, których strata zajmowała mię wyłącznie, nie wiedziałem jeszcze wtedy, bo starano się utaić to przede mną, że całą twarz powlekała mi jedna płomienna plama, mająca zamienić się z czasem w błękitnawe, nakrapiane, i może wieczne już piętna.
Lubo milczenie po dopełnionéj niezręczności bywa często najlepszym z doświadczanych w podobnych razach sposobów, ztémwszystkiém w téj chwili tak mię boleśnie dotykało, tak raniło samo milczenie, sama nawet przytomność — mojéj narzeczonéj, że w tym samym tonie co i wprzódy, prosiłem jéj, aby oszczędziła niemiłego widoku pięknym swym oczóm i opuściła mię, życząc tylko — jeśli łaska — jak najprędszego zgonu.
— Jabym cię miała opuścić! Komuż to mówisz? — odpowiedziała moja narzeczona jednym przeciągłym, jak gdyby z serca wyrwanym jękiem.
W jęku tym było tyle boleści, tyle téj strasznéj udzielającéj się prawdy — rospaczy, że dobry mój stryj nie mógł powstrzymać się od głośnego płaczu, a jam uczuł téj saméj chwili, jak gdyby jakaś tajemna zasłona rozdarła się w głębi mych piersi, i po raz piérwszy wtedy, głucho wprawdzie, ale słodko, swobodnie, jak gdybym mógł łzy wylewać, zapłakałem.
Ulżona pierś dala przystęp łagodniejszym uczuciom. Najcięższa z ofiar: wyrzeczenie się samego siebie, wyrzeczenie się praw, jakie mieć mogłem, do Antosi, sam nawet zgon umilony pewnością jéj przywiązania, zdały mi się teraz tak łatwemi, żem miał siły odezwać się do mojéj narzeczonéj, smutnie ale ze spokojnością umierającego suchotnika:
— Niech ci Bóg nagrodzi — i nagrodzi pewnie twe przywiązanie. Dzięki ci, moja luba, że nie chciałaś odstąpić, za piérwszém spójrzeniem, nieszczęśliwego kaleki; ma on przynajmniéj tę pociechę, że może ci zwrócić twą przysięgę w sposobie ofiary, i myśleć, że zrobił ci po raz ostatni rzecz miłą — że nabył przez to prawa choć do tkliwego twojego wspomnienia. Ale byłbym niegodnym samolubem, szalonym samolubem, jeślibym chciał przyjąć twoje poświęcenie się, lub śmiał odwoływać się teraz do naszéj przysięgi. Tyś ją dała innemu człowiekowi, jakim ja już nie jestem, jakim nigdy nie będę! —
— Ty jesteś, będziesz dla mnie zawsze moim najdroższym, jedynym Adamem! Niech mię Bóg sądzi w dniu ostatnim, jeśli kiedykolwiek w życiu —
— Ach! nie kończ! nie wzywaj Boga, mój aniele! —
— O, Wzywam Go! wzywam najświętszéj Jego zemsty, jeśli kiedykolwiek, choć na chwilę, odmienię się dla ciebie! —
— Nie, moja najdroższa! ani Niebo, ani twój biedny narzeczony, nie może przyjąć podobnéj przysięgi. Serce kobiéty — i nie saméj tylko kobiéty — serce każdego człowieka, w najpiękniejszych swych chwilach, zdolném jest tylko do krótkiego poświęcenia się. Wielu ludzi z ochotą zapewne podjęłoby śmierć dla miłych osób; ale złączyć swój los i życie z pół-umarłym, zaprzysiądz wieczne przywiązanie, idąc za natchnieniem saméj tylko litości, w chwilowém uniesieniu wyrzec się szczęścia na zawsze, taka ofiara nie jest ani w mocy, ani w rozporządzeniu człowieka: bo nie jest nam danem ani przewidzieć, ani zabronić sobie jutrzejszych myśli i pragnień. —
— Pojmuję cię, mój Adamie, ale cierpienia i samotność ostudziły ci serce. Kto tak zimno zdoła przypuszczać i sądzić o miłéj mu niegdyś osobie, ten albo się jéj już wyrzekł, albo wyrzec się byłby zdolnym. —
— Tak jest, jam wyrzekł się ciebie — i wszelkiej nadziei. —
— A jeśliby, Adamie, ta słaba, ułomna istota, którą z góry obwiniasz o możność znienawidzenia cię, jakby o sam uczynek — dziś jeszcze, w téj saméj chwili, pozbawiła siebie wzroku — jedynie dla porównania się z tobą we wszystkiém? —
— O mój aniele! nie przychodź mię doświadczać, nie przywodź mię do rospaezy, przez litość nad nieszczęśliwym, nie wspominaj mu teraz o swoich doskonałościach. Jeżeli kiedy, to teraz okaż mi się słabą, płochą, i tylko dobrém sercem chwilowie poruszaną istotą — jak są wszystkie kobiéty — a będzie mi znośniejszą strata życia i szczęścia, nieporównanego szczęścia posiadania ciebie! —
— Biorę Boga za świadka, że cierpienie czyni cię niesprawiedliwym, Adamie! Ale ja ci przebaczam, jak choremu dziecku, jak bratu, jak mojemu narzeczonemu. Nie myśl jednak, abyś mię mógł oddalić od siebie. Nie z tém tu przybyłam, aby zapłakać nad tobą, oświadczyć ci życzenie zdrowia i odebrać na powrót moję przysięgę. Wymodliłam u moich drogich rodziców, że mi dozwolili zostać przy tobie, i zostanę tu aż do twojego wyzdrowienia, jak siostra, jak sługa. Gdy ci Bóg otworzy oczy i będziesz mógł czytać na mojéj twarzy, sprawdzić czylim ta sama lub nie ta już dla ciebie, wtedy powiész mi naukę o zmienności kobiéty i odtrącisz od siebie, jeślibym mieć mogła tyle obłudy, abym nie kochając cię, garnęła się jeszcze do twojego serca. A teraz dosyć tych jęków i téj jakiejś wybolałéj filozofii, którą będziesz mię mógł uczęstować nieraz, gdy ci się na sen zbierać nie będzie. Nie słuchając daléj, wstępuję w moje obowiązki, i za twojém pozwoleniem, mój kochany, osmalony Panie Adamie, idę ci nagotować przymoczki. —
Ostatnie słowa powiedziane były takim wesołym, zwyczajnym tonem mojéj dawnéj, z saméj, zda się, pustoty złożonéj Antosi, że rozczuliły mię one więcéj jeszcze, niżeli jéj uroczysta przysięga, któréj słuchając, drżałem naprzemiany, to z radości, to z obawy krzywoprzysięstwa.
Trzymając się oburącz za serce, płakałem ciągle, podobnie jak głuchoniemy, jakimś tłumionym, dzikim, przeraźliwym płaczem; a jednak była to tak słodka, uroczna w życiu mém chwila, jakiéj ani przedtem nigdy, ani potém już nie zaznałem.
Stryj mój niemniéj może ode mnie, tylko spokojniéj, był szczęśliwy.
— Co to za serce! co to za dziewczyna! — wołał on raz-po-raz. — Boże mi dopomoż, powinienem iść boso aż do ziemi świętéj, żem się dozwolił tak przeciw niéj uprzedzić! Cóż bo za źli ludzie są, mój mosanie, na świecie! Jak ci winszuję z duszy, mój Panie Adamie! I imieniem twojego ojca i matki — niech im da Bóg światło wiekuiste! — błogosławię was z całego serca! —
W téj chwili weszła Antosia, pojmała ostatnie słowa stryja i zawołała wesoło:
— A więc za błogosławieństwem Półkownika, (stryj mój miał ten stopień), jesteśmy z sobą, Adamie, tak dobrze jakby po cywilnym ślubie; i teraz, choćbyś mię nawet odpędzał, nie możemy już się rozejść bez formalnego rozwodu. A nie tak go łatwo z mojéj strony otrzymasz. —
— Dośćby mi było — odpowiedziałem ośmielony wesołością mojéj narzeczonéj — nazwać cię tylko z przymileniem: moja żono! a bez rozwodu i prędko już i łatwobyś uciekła od swojego ślepego małżonka. —
— Nie zgadłeś wcale. Właśnie że-bym nie uciekała. Dostać ślepego męża, jest to taki skarb, jakiego mi zawsze życzy moja ciotka. —
— Brawo! mój mosanie! brawo! Moja śliczna Panno Antonino! pozwól się ucałować za tę kochaną otwartość! —
— O nie, nie mogę za nic, Panie Półkowniku! W klasztorze, do którego byłam oddawaną, ślubowałam na regułę, że nie pocałuję nigdy żadnego z dymissijonowanych wojskowych — chyba w rękę. A do tego muszę pójść zaraz i napisać do kochanéj mamy, w jakim kwaśno-gorzkim sosie zastałam mojego pana narzeczonego, jakeśmy się z nim wykłócili, popłakali, i nareście zwyczajnym krokiem od wielkiéj kłótni do wielkiéj zgody, wzięliśmy sobie ślub cywilny, za łaską i błogosławieństwem Pana Półkownika. —
Kończąc te słowa, zanóciła jakąś pół-szczęśliwą, pół-smutną piosenkę, nie troszcząc się ani o słowa, ani o ich nótę, jak gdyby w rzeczy saméj była już nowo-ślubną, i wybiegła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Placyd Jankowski, Józef Ignacy Kraszewski.