Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gorzkieś dziecko, kiedy mię sądzisz zdolnym do zastrzelenia tchórza; nie zrobiłbym tego, będąc nawet bezpardonowym huzarem! — Podszedłem raz jeszcze ku niemu, i nie pastwiąc się już więcéj nad odrętwiałym, zmierzyłem się z piérwszego mojego miejsca w uszak, gdzie utkwiła kula Anglika, i wsadziłem kulę na kulę, jak dzisiaj. Jedź, mój mosanie, do Białéj, a będziesz mógł zobaczyć po-dziś-dzień, czy tak jest, jak mówię? —
— Cóż na to Książę? kochany stryju! —
— Zakochankował mię, mój mosanie, zacałował, i omal nie zapoił na śmierć. —
— A Anglik? —
— Tegoż dnia jeszcze, bez powrotu, wyrejterował się z Białéj. —
— Raczcież mi jeszcze powiedzieć, kochany stryju, tylko szczérze, chyba i na Anglika użyliście tych czarów oczu, którym, jak mówicie, żadna piękność onego czasu oprzeć się nie mogła, że mu tak nie dopisały pistolety. —
— Bez żadnych w świecie czarów. Ot pokazało się potém, mój mosanie, że Anglus, mówiąc pod sekretem, kiepsko strzelał. —
— A jaskółki? —