Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

praszałbym cię już nie na pojedynek, ale na czyste drwiny. Najstarszy pijak z professii, powracający do domu i witany z daleka od żony, nie potrafiłby wyrabiać takich esów i gzygzaków, jakie wyrabiał nieszczęśliwy mój Smook, przybierając się do powtórnego strzału. Rzekłbyś, że wszystek dżyn wypity przezeń od lat cztérdziestu, natarł mu teraz na prawą rękę i miota nią, jak fechmistrz rapirem. Choć siedziałem trochę niewygodniéj niż na cenzurowaném, nie mogłem przecież nie śmiać się serdecznie, patrząc na mojego przeciwnika; lecz Książę zanosił się od śmiechu, i powtarzając ustawicznie to po francuzku to po polsku: — Strzelaj-bo już, panie kochanku, poleciwszy się Niebu! — wyelektryzował z Anglika ostatnią iskrę odwagi. Kula, jak można było przewidzieć, osiadła o dobry łokieć od celu, w uszaku; i Smook tak śmiertelnie uczuł się zawstydzonym, że być może z również obojętném jak i ja na śmierć przygotowaniem, a przynajmniéj z otwartą gębą, oczekiwał teraz z kolei mojego wystrzału. —
— O mój stryju! nie strzelaj, na miłość Boską, do tego nieszczęśliwego Smoka; dość żeś go zmusił do zrzucenia łuski. —