Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

syknęła mi nad uchem, jak osa; lecz byłem tak poróżniony z życiem, tak kamiennie obojętny, zrospaczony, że nawet nie złożyłem w myśli dziękczynnego hołdu Temu, kto sam jeden tylko śmierć posyła i oddala. Jakieś śmieszne junactwo, jakaś dziecinna ufność w sobie samym całkiem owionęły mi głowę. Powstałem z mojego miejsca, przeszedłem gdzie Anglik siedział, i potrącając go niemal, rzekłem szyderczo: — Siedziałem twarzą do słońca, i słońce przeszkodziło ci widać, mój Panie, lepiéj wziąć na cel. W waszym mglistym kraju słońce jest tak rzadką rzeczą, że miałbym sobie do wyrzucenia, jeślibym chciał skorzystać z tak błahéj okoliczności; pozwól więc Pan, abym zajął tu jego miejsce, sam zaś przejdź na moje i racz przecię zmierzyć się po ludzku. — Książę opierał się zrazu temu mojemu dziwactwu, odwoływał się do praw pojedynku, radził mi nie żartować, ale Niebu dziękować; widząc jednak, żem jak muł uparty, a Smook, nie pojmując o co chodziło, pobladł jak chusta i usiadł ze drżeniem na mojém miejscu, jak na rusztowaniu, wytłómaczył mu rzecz całą i podał drugi pistolet. Ach! mój mosanie! gdybyś w téj chwili mógł być z nami, za-