Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ani obicia. — Co do gospodarza i sekundanta, panie kochanku, zgoda! — A więc teraz, za łaską Waszéj Książęcéj Mości, Pana mojego miłościwego, mogę już sobie usiąść — i domawiając tych słów, podszedłem ku drzwiom i usiadłem spokojnie na środku progu, z założonemi na krzyż rękami. Anglik powiódł po mnie ponurém okiem, nie zdradził się niczém; dostrzegłem tylko, że przymrugał kilkakrotnie raz po raz, gdyśmy się spotykali oko w oko. — Czekam więc Pana! — rzekłem takim tonem, jak gdybym siedział nad szachownicą i szło tylko o piérwsze wyjechanie. Smook ruszył się leniwie, dobył ze szkatułki pistoletu, i usiadłszy w milczeniu na przeciwległym progu, to ustawiał pistolet do moich oczu, piersi, głowy, to znowu powoli go opuszczał. — Czekam — powtórzyłem z lekkim uśmiechem; bo zmiarkowałem już zaraz, że kuglarstwo i odwaga nie mogłyby żyć z sobą nawet o miedzę, a nie dopiéroż w parze. Ztémwszystkiém Smook zwlekał jeszcze i oglądał swój pistolet. — Czekam! — odezwałem się po raz trzeci — albo minuta jeszcze, i ja piérwszy wystrzelę! — Książę przetłómaczył moję pogróżkę, i Anglik zaniósł nareście pistolet. Błysnęło, śmierć