Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

traf, traf, sprowadzam, mój mosanie, zamek na oba spusty i strzelam. —
— Aj! aj! aj! — stryju! o ja nieszczęśliwy! moje oczy! moje biedne oczy! —
— Ach!! Przez wszystkie rany Zbawiciela! — Adasiu! nie bój się, moje dziécię! to tylko kontuzija! Wody! koni! kto w Boga wierzy! —
Nie będę powtarzał tych przeraźliwych jęków i krzyków, jakieśmy naprzemiany ze stryjem podnosili wniebogłosy, w chwili tego smutnego wypadku, i nieraz jeszcze potém. Za jednym razem straciłem rzęsy, powieki, najpiękniejszą część, sam kwiat, wyskok, kwintessenciją mojego czuba, i znalazłem się jak w otchłani z zapuchłemi hermetycznie oczyma. Proszę sobie wyobrazić stan biednego młodzieńca, zakochanego, narzeczonego, który nie był nigdy powołanym zostać Miltonem, Kozłowem lub Tierry’m, który miał takie czyste, wymówne, błękitne oczy, i nagłe ociemniał, nie mogąc mieć nawet ani téj marnéj, wysoko jednak w podobnych razach cenionéj pociechy, że sam sobie wysmalił oczy! Pomyślcie tylko, co to jest nagle utracić ten arcy-cud Boga, w którym odbijają się wszystkie inne widome Jego dzieła i cuda,