Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie przerywaj mi! Wreście dziękuję ci, żeś mi przerwał. Dziwnie zapewne brzmieć muszą podobne wyrazy w moich ustach, jak dziwnie odbijałaby mi róża, jeślibym ją przyśpilił do piersi. A jednak w kim nie ostygła bojaźń Boża, w tym nie stygnie i serce do zgonu. — Ale inną może razą opowiém ci o nieszczęściu, które mię przyprawiło o ten stan wdowi na całe życie. Teraz wracam do drobnostki, o któréj ci zacząłem. — Doszły mię głosy o Angliku wtedy, gdy wszystko na świecie było mi czarne i niemiłe. Niewielebym zapewne zwrócił uwagi i na to, że któś tam zręcznie zabija ptaszęta, jeśliby nie szczególny powód taki. — W liczbie dworzan Księcia Karola znajdował się w Białéj mój stryjeczno-rodzony brat, Tomek, żywy i bardzo ode mnie lubiony dzieciuch. W parę cóś tygodni po przyjeździe Smook’a, potrzeba było, że Tomek jakoś tam przeszedł mu drogę, czy może tylko przeszkodził mu milczeć, co dla Anglika aż nadto dostateczną jest przyczyną do pojedynku, i Smook w rzeczy saméj tegoż dnia przysłał mu swój Cartel. Biedny Tomek, poradziwszy się szesnastoletniéj odwagi i mając przed oczyma przykład jaskółek, niewiele myśląc, dopadł po-