Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czonéj, że w tym samym tonie co i wprzódy, prosiłem jéj, aby oszczędziła niemiłego widoku pięknym swym oczóm i opuściła mię, życząc tylko — jeśli łaska — jak najprędszego zgonu.
— Jabym cię miała opuścić! Komuż to mówisz? — odpowiedziała moja narzeczona jednym przeciągłym, jak gdyby z serca wyrwanym jękiem.
W jęku tym było tyle boleści, tyle téj strasznéj udzielającéj się prawdy — rospaczy, że dobry mój stryj nie mógł powstrzymać się od głośnego płaczu, a jam uczuł téj saméj chwili, jak gdyby jakaś tajemna zasłona rozdarła się w głębi mych piersi, i po raz piérwszy wtedy, głucho wprawdzie, ale słodko, swobodnie, jak gdybym mógł łzy wylewać, zapłakałem.
Ulżona pierś dala przystęp łagodniejszym uczuciom. Najcięższa z ofiar: wyrzeczenie się samego siebie, wyrzeczenie się praw, jakie mieć mogłem, do Antosi, sam nawet zgon umilony pewnością jéj przywiązania, zdały mi się teraz tak łatwemi, żem miał siły odezwać się do mojéj narzeczonéj, smutnie ale ze spokojnością umierającego suchotnika:
— Niech ci Bóg nagrodzi — i nagrodzi pewnie