Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I odwracając się ze zwyczajną chorym skwapliwością, rzekłem głucho i z tém usiłowaném szyderstwem, które najwięcéj mnie samego bolało: — Monstrum, dla widzenia którego Pani przybyłaś, nie okazuje się za biletami, i nie życzy sobie wcale ani widzów, ani téj pochwały, że jest doskonale w swoim rodzaju. —
Nastała chwila milczenia. Stryj mój myślał teraz zapewne nad niewczesnością swojego najlepszego zamiaru, a Antosia żałowała może wykrzyknienia, które jéj z ust zleciało; choć rzadka, bardzo rzadka, z saméj chyba litości ulana istota, nie powtórzyłaby, na widok mojéj twarzy, słów Antosi. Prócz oczu, których strata zajmowała mię wyłącznie, nie wiedziałem jeszcze wtedy, bo starano się utaić to przede mną, że całą twarz powlekała mi jedna płomienna plama, mająca zamienić się z czasem w błękitnawe, nakrapiane, i może wieczne już piętna.
Lubo milczenie po dopełnionéj niezręczności bywa często najlepszym z doświadczanych w podobnych razach sposobów, ztémwszystkiém w téj chwili tak mię boleśnie dotykało, tak raniło samo milczenie, sama nawet przytomność — mojéj narze-