Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łem, mogłem przewidzieć, że prędzéj czy późniéj to nastąpi. Kłaniam, kłaniam uniżenie, kłaniam ci jak najuniżeniéj, mój mosanie! —
I wymawiając te słowa, stryjaszek kłaniał mi w rzeczy saméj, ale tym ukłonem szyderczo-staroświeckim, jakim kłaniali sobie niegdyś Zamojscy i Zborowscy, Górkowie i Tarnowscy.
Było to w sobotę. W dzień ten, jak gdyby w skutek jakiegoś postanowienia, stryj mój musiał zawsze z jakiegokolwiek powodu wygniewać się najszczérzéj; lecz za to nazajutrz i przez cały tydzień, był już najmilszym, słodkim, lipkim choć do rany. Zdarzało się to tak chronicznie, że nie tylko nie zadawałem sobie przymusu naginania się do jogo cudactw sobotnich, ale nawet z zamiarem przekomarzałem się mu i dopomagałem wszelkiemi siłami temu zbawiennemu wydzielaniu się żółci, po czém zawsze, daleko jaśniéj świeciło słońce nad naszym Tolinem. Tą jednak razą stryj tak niespodzianie uciął rozmowę, tak mało okazał téj skwapliwości, z jaką nałogowi kłótnicy lubią korzystać z każdego powiewu poddmuchującego pożar wojny, (używamy tu przyjętego terminu historycznego) i tak nagle odszedł do swojego pokoju, nie zawo-