Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gielskich, że w Anglii, na jednego konia, liczy się, mój mosanie, przynajmniej pięciu koniuszych. — Ten tedy Pan Smook, koniuszy — o czémże miałem mówić?... a!! — przyszedł do niesłychanéj łaski u Księcia Karola przez to jedno, że na samym wstępie okrył hańbą, jak worem, wszystkich strzelców książęcych bialskich i nieświéżskich. Bo co to jest, wyobraź sobie, mój mosanie, piętnaście razy, strzał w strzał, ubić kulą w lot jaskółkę — i notabene z pistoletu. — No i cóż, panie kochanku, moi zieloni panowie! — mówił Książę do swoich zawołanych nieświéżskich strzelców — co z tego będzie? Chyba kupimy sobie arkusz papieru i zaczniemy nanowo strzelać do celu: bo przyzostaliśmy od naszego gościa, panie kochanku, jak Święty Michał od Nieświéża! — Gruchnęło natychmiast echo dokoła o tym najosobliwszym Panu Smook’u: ho choć owych czasów po naszych szlacheckich domach czytywano sobie tylko przeszłoroczne gazety, i chodzono o zakład, czy wezmą Rossijanie Oczakow, wtedy, gdy już klucze od tego miasta były w Petersburgu, ztémwszystkiém o dobrym strzelcu, jeśli się gdzie jaki pojawił, wiedziano prędko, mój mosanie, drogą