Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dnak nie wylatywały już za drzwi. Domyślałem się, że stryj mój spędza cholerę na jakimkolwiek nieszczęśliwym tuzie żołędnym, z których często lubił i umiał wysadzać oka; ale niezręczność, z jaką przy piérwszym wystrzale tylko co nie pozbawił mię ucha, zdała mi się nie do wytłómaczenia. Nie mogło być inaczéj, jak tylko, że pistolet wypalił wprzódy, nim został wymierzonym.
Gdy ucichły strzały i dały się słyszeć wielkie liczone kroki (bo stryj mój w rzeczy saméj miał zwyczaj liczyć je, ilekroć przechadzał się sam jeden po pokoju), rzekłem zlekka drzwi uchylając:
— Bardzo przepraszam, kochany stryju, żeś mnie nie zastrzelił; kula jednak szepnęła mi bardzo blizko koło ucha. —
— Byłoby mniéj jednym....
— Synowcem! — podchwyciłem, czując jak wiele zależało od pośpiechu.
— Ten synowiec nie jest już moim. —
— Tém większa byłaby odpowiedzialność, kochany stryju, zastrzelić cudzego synowca. —
— Idź-że mi precz z oczu, mój mosanie, jeśli nie chcesz, abym cię tu doprawdy zostawił bez uszu! —