Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Magnat |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Wydanie | piąte |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima tego roku była mroźna i śnieżna. Na dni parę przed Bożem Narodzeniem zjawił się u Aleksandra żyd ze Zborowa po rybę, zwabiony opowiadaniem Michała, który dowodził, że na świecie niema ogromniejszych szczupaków, jak w stawie Mniszewskim.
Kalinowski, który żadnym dochodem nie pogardzał, wnet po siecie posłał, ludzi zawołał i nazajutrz sam osobiście rybołówstwo zarządził.
Szerokim kręgiem zajęto staw i sieć była już w połowie, gdy od młyna usłyszał Aleksander dzwoneczki sań i ujrzał zborowski myśliwski zaprząg. Zdaleka poznał Lasotę z Kalinowskim; wracali widocznie z polowania.
Zdziwił się, skąd się wzięli, bo przed kilku dniami słyszał od proboszcza, że w pałacu pusto.
Zatrzymali się na grobli i wysiedli. Ruszył więc ku nim, uśmiechnięty radośnie.
— Witamy! Jakże się połów udaje? — zawołał uprzejmie Lasota.
— Za godzinę będzie wiadomo. Panowie chyba wczoraj przybyli niespodzianie.
— Wczoraj. Odebrałem depeszę od Malcza, że influenca w stajni. „Kormoran“ śmiertelnie chory! — odparł frasobliwie Adam. — Siedzi nad nim trzech weterynarzy. Jestem ogromnie zmartwiony! Taki koń!
— Moje wszystkie przechorowały szczęśliwie. Sam leczyłem.
— Zlituj się pan! Coś dawał?
— Proste bardzo środki.
— Żeby pan był łaskaw „Kormorana“ obejrzeć.
— I owszem: Ale co weterynarze powiedzą?
— Pal ich sześć z ich nauką razem! Siedzą i radzą, a siedemnaście sztuk młodzieży djabli wzięli. Jedźmy razem, konie stoją, wyrzucę furmana i powiozę panów.
— Służę, tylko proszę o dziesięć minut, by do domu skoczyć i przysłać tu zastępcę, a raczej zastępczynię.
— My tymczasem dopilnujemy! — zawołał Lasota.
Aleksander odpiął od pasa łyżwy, założył je i pomknął jak strzała. Nie upłynęło pięciu minut, już wracał, a raczej wracali we dwoje na łyżwach, on i Józia. Zostawił ją przy robotnikach, coś tłómaczył, zdjął jej łyżwy, dał ciepłe kalosze, otulił troskliwie kapturek, po głowie pogładził i pomknął dalej.
— Jestem gotów! — rzekł, stając u młyna, gdzie panowie na niego czekali.
Młyn terkotał, był już odnowiony i czynny.
Łyżwy swe rzucił Aleksander młynarzowi, a widząc, że furman zborowski zsiada z kozła, dodał:
— Zaprowadź stangreta do dworu. Tam konie po mnie idą do Zborowa, niech go odwiozą.
— Za pozwoleniem! — zaprzeczył Kalinowski. — Myśmy pana zabrali i my odwieziemy. Właśnie mieliśmy pana odwiedzić. Pour qui nous prenez-vous donc!
— Wolno panom mnie jeszcze ignorować. Sprawa z Wojewódzkimi jeszcze niezałatwiona.
— Ależ poznałem młodego! — zaśmiał się Lasota. — Przecie na jesiennych wyścigach wystąpił raz pierwszy. Toż się spłókał i na koniach i potem w klubie.
— Może go pan pytał o mnie?
— Nie pytam nikogo o ludzi, których znam! — odparł Lasota urażony.
Aleksander spojrzał na niego i poczerwieniał.
„Żebym ja mógł za niego życie dać!“ — pomyślał.
— Pyszna sanna! Dobrze się jednak stało, że te konie się pochorowały! — rzekł Lasota. — Inaczej spędziłbym święta w wagonie lub w hotelu. Na pociechę dla Adama zaprosiły mnie panie do Zborowa. Będę miał familijną wigilję.
— Więc i panie są? — spytał Aleksander.
— A jakże i zabawią do Trzech Króli.
— Gizeli się chciało użyć sanny, a matce urządzić choinkę dla dzieci oficjalistów! — dodał Adam. — Wrócimy na karnawał udawać, że się bawimy.
— Pan-by powinien jechać też na karnawał! — zauważył Lasota, kryjąc uśmiech żartobliwy.
— Ja? A mnie to poco?
— Żeby się bogato ożenić. Wszyscy tak czynią.
— Alboż pan uważa, że ja czynię, jak wszyscy?
— Oho, mam duże względy u pana. Myślałem, że mnie pan opoliczkuje conajmniej za tę radę!
— Ech! Kiedy już wiem, że pan się droczy ze mną!
— Lubię wyciągać pana za słowo i słuchać pańskich utopij.
— Utopij! Kiedy tak, to już panu nic nie powiem, tylko panu Mniszew pokażę, a potem rachunki.
— Widziałem młyn cały, a była rudera. Czy pan ma siostrzyczkę?
— Nie. Ta dziewczynka, to spadek po generałowej Wojewódzkiej. Wychowywała sierotę, a sukcesorowie wypędzili małą. Przybłąkała się do nas i została. Ale zapomniałem panu powiedzieć. Pamięta pan ten klucz, co mi proboszcz oddał? Tajemnica odkryta. W ogrodzie, w chmielach, był i jest stary lamus. Przerobiłem go na mieszkanie dla ogrodnika i tam znalazłem na strychu, w śmieciu, kufer, skórą wybity, antyk, do którego klucz pasował.
— A w kufrze gniazdo myszy i stare papiery!
— Lepiej! W kufrze były suknie trzy. Jedna ślubna, druga żałobna, trzecia balowa. Żadnego papieru! Na sukniach tych były koronki. Mnie się wydały brudne szmatki, matka dowodzi, że są bardzo cenne.
— Koronki! — zawołał Adam. — Sprzedaj mi je pan! Moje panie obie mają pasję do koronek. Ofiaruję je na gwiazdkę.
— Kiedy one do mnie nie należą, ale do pana Lasoty.
— Dajże mi pan spokój! — oburzył się Lasota. — Sprzedałem Mniszew ze wszystkiem, co zawiera. Cum boris, lasis et koronkis! Naco mi koronki? Od chwili, gdy Żarski zdmuchnął mi pannę Bruniewską, infamis, nie zbieram żadnych kobiecych fatałaszków, bo nie mam i nie będę miał komu ich ofiarować. Pan słyszał, że Żarski się ożenił, ten nasz towarzysz od pioruna, pamięta pan?
— Słyszałem zapowiedzi, a potem widziałem panią we fabryce przy odstawie buraków.
— Co? Miał pan już buraki? — zdziwił się Kalinowski.
— Niestety, jeszcze nie miałem, ale, że moja fornalka była wolna, nająłem ją do Zborowa i osobiście pilnowałem.
— Malcz ma jeszcze mało koni! — zamruczał Adam gniewnie.
— Śliczna jest pani Żarska! Prawda? — Pięć lat ją kochałem, sąsiadka z Galicji. Ale miałem inne roztargnienia: wybrali mnie za posła, interesa, służba publiczna, dobro ogółu! Ładniem na tem wyszedł. Żarski pojechał, szast, prast, oświadczył się i czytam w gazetach, masz tobie! To był drugi piorun.
— No, gdyby ona miała czekać, aż ty nie będziesz miał roztargnień, to-by została kanoniczką! — roześmiał się Adam.
Lasota westchnął.
— Ha, zostanę kawalerem Maltańskim. Siódmą już pannę tracę i bastuję.
— Zanadtoś szczęśliwy w karty. Przestań grać i zakładać się, wtedy się ożenisz.
— Co to, to nie. Nie grać i nie zakładać się, to lepiej umrzeć! Jedyna rzecz, która mnie podnieca. Ma pan żyłkę do hazardu? — spytał Aleksandra.
— Do kart nie. Do zakładów to-bym się zapalił.
— Spróbuj pan zatem!
— Jużem spróbował. Założyłem się z losem. Skoro wygram, pójdę dalej.
Stanęli przed stajnią w Zborowie.
— Gdzie weterynarze? — spytał Kalinowski.
— Grają w karty u pana Malcza! — odparł trener, który z rządcą był w nieustannej wojnie.
— Jakże „Kormoran“?
— Źle!
Kalinowski wydarł kartkę z notatnika, napisał słów parę i oddał jednemu ze stajennych.
— Ruszaj z tem do rządcy.
Zwrócił się do Lasoty i dodał po francusku:
— Kazałem ich opłacić i odesłać na kolej. W karty grają, kiedy „Kormoran“ chory!
Aleksander tymczasem obejrzał konia i rozpędził służbę po różne medykamenta.
Na głos jego w głębi stajni zarżała „Flamma“ i poczęła grzebać nogą, targając linkę.
Poszedł do niej, objął za szyję i pieścił, a klacz położyła mu głowę na ramieniu i skubała za ubranie.
— Żeby kiedy ona do biegu stawała, to-bym się zakładał — rzekł. — Wierzę w nią, jak w swoją gwiazdę. Cóż, złoto, nie zapomniałaś o mnie?
— Co pan myśli? — zawołał Adam. — Na rok przyszły układa się wyścig dystansowy. Piętnaście mil.
— W jakim czasie?
— We wrześniu.
— Wziąłbym na niej nagrodę...
— Ależ pan nie zna tamtych koni?
— Ale ją znam.
— Ano, słowo?
— Słowo.
— Przypomnę panu. Cóż pan mówi o „Kormoranie“?
— Będzie zdrów za parę dni. Niema nic groźnego. Trzech ludzi niech bezustannie zmienia naparzania dniem i nocą: Lekarstwo dać rano i wieczorem i niech pan będzie dobrej myśli.
— Ja odrazu mówiłem, że trzeba tak leczyć, — ozwał się trener — ale pan Malcz zdecydował inaczej, i siedmnaście źrebiąt kaput.
Aleksander spojrzał na niego ostro i rzekł:
— Mojem zdaniem, jeśli pan był pewny swego, nie należało ustąpić. Rywalizacje panów, a nie influenca, zabrały te źrebięta.
Trener zdumiał, że mu ktoś śmie dawać napomnienie. Poczerwieniał obrażony.
— Za pozwoleniem — zaczął i spojrzał zuchwale na Aleksandra, ale ten mu zimno przerwał:
— Teraz kuracja jest w pańskich rękach, a zatem kwestja skończona. Dezynfekcja i wentylacja stajen jest dobra.
Trener zapomniał, co miał mówić i panowie wyszli.
Za drzwiami Lasota rzekł zcicha, śmiejąc się:
— Wreta szlag zabije. Ktoś się ośmielił go skrytykować.
— Przepraszam pana! — zwrócił się Aleksander do Kalinowskiego.
— Owszem, dziękuję panu! To było słuszne. Ich wojna wiecznie mi przyczynia straty.
— Wygnać obu! — zdecydował Lasota. — Masz dzisiaj doskonałą okazję.
— A jutro zostać z całym kramem na głowie, a potem dostać znowu podobnych. Poprawną tylko edycję. Malcz jest już piętnaście lat, Wret dziesięć. Ostatecznie do ruiny mnie jeszcze nie doprowadzili.
— No, ładnie-byś śpiewał na Zborowie bez kapitałów!
— Ale ponieważ je mam i mogę żyć bez troski, po co mam trosk szukać?
W tej chwili w bramie ukazały się saneczki, zaprzężone w parę srokatych kuców, doskonale dobranych.
— A to czyje? — spytał Kalinowski.
— Moje! — odparł Aleksander.
— Chyba malowane. Pan ma szczęście i oko. Ależ poco je pan tu sprowadzał? Wstąpi pan na chwilę do nas, a potem pana odwieziemy.
Aleksander się zawahał.
— No, no, bez narowów! — wtrącił Lasota. — Chodź pan, wypalimy cygaro i ogrzejemy kości.
Pociągnął go i weszli do pałacu.
Kalinowski wprowadził ich do swego gabinetu, podał cygara, zadzwonił o przekąskę.
— Odżyłem, gdy mnie pan co do „Kormorana“ uspokoił. Widział pan jego świadectwo?
— Winszuję! Będziemy mieli tego na godzinę — zawołał Lasota, ręce łamiąc. — A ja chciałem pogadać po ludzku. Jakże wygląda pani Żarska? Mówił pan z nią? Nie prawda, że śliczna?
— Byłem w kantorze, w interesie plantacji Mniszewskiej. Pani weszła, wołając, że się nudzi sama w domu. Chciałem tedy odejść, ale mnie zatrzymała, kazała mężowi mnie przedstawić i po pół godziny już więcej wiedziała o mnie, niż ja sam. Pomyślałem, że stworzona na spowiednika, lub na sędziego śledczego.
— Był pan u nich w domu?
— Nie. Nie dla mnie takie stosunki.
— A jakież pan uprawia, jeśli wolno spytać?
— Żadnych. Ja wszędzie i zawsze jestem, jak Robinson. Nie mogę bywać tam, gdziebym chciał, a gdziebym mógł, tam nie chcę.
Lokaj wszedł i wywołał Kalinowskiego do macochy. Gdy zostali sami, Lasota rzekł:
— Nie trzeba przesadzać. Jeśli panu radzi, nie wypada się boczyć. W ten sposób nigdzie pan nie dojdzie.
— Może być, ale też i nie zstąpię we własnej godności.
Kalinowski wrócił i rzekł:
— Matka moja prosi pana do siebie.
Aleksander skoczył i poczerwieniał.
— Ależ ja jestem nieubrany! — wyjąkał.
— Matka wie, jakem pana porwał, ale ma interes i prosi.
Trzeba było iść, pomimo krótkiej kurtki i butów.
Po chwili znalazł się w salonie, gdzie pani Kalinowska rozmawiała z proboszczem.
Przedstawiony — pocałował jej rękę, przywitał księdza i już wiedział, jaki jest interes.
— Tak się dobrze złożyło, że pan dziś tu jest. Właśnie mówiliśmy z proboszczem o koniecznej restauracji kościoła. Pan podobno tę sprawę zagaił?
— Wielka pora, bo dach dziurawy, tynk opadł i ściana w apsydzie się rysuje, nie mówiąc o astmatycznych organach i brudnych ścianach. Proboszcz na moją uwagę za głowę się porwał i powiedział, że to będzie kosztowało dziesięć tysięcy. Ja pomyślałem, że na to i piętnastu nie wystarczy, więc, bojąc się księdza jeszcze gorzej przerazić, umilkłem.
— Ale ja, mój drogi, myślałem i myślałem. Przypomniałeś mi obowiązek, wstyd mi było, i jak tylko kollatorka przyjechała, zjawiłem się po ratunek.
— I mnie pan też zawstydził. Proboszcz mi opowiada, że pan wiele rzeczy zaniedbanych słusznie wytyka. Brak domu dla kalek przy kościele i brak zajęcia dziećmi i ludem!. Prawda, prawda! Trzeba się do tego wziąć pilnie, złe naprawić.. Ale kiedy pan złe widzi, niechże mi pan dopomoże zmienić. Pieniądze same nie wystarczą, trzeba administracji. Ja na to nie mam możności, ani czasu. Proszę o pański współudział.
— I ja też! — wtrącił ksiądz. — Zaraz powiedziałem pani: Trzeba mi pana Aleksandra z Mniszewa za syndyka. On się na wszystkiem zna, wszystko zrobi, na wszystko znajdzie czas. Opowiadałem już pani, jak mi matka pańska ślicznie poreperowała ornaty.
W tej chwili weszła hrabianka. Ukłonił się jej zdaleka. Podała mu rękę i rzekła:
— Byłam dzisiaj na łyżwach aż pod Mniszewem. Pyszny tor. Tam u pana jakiś bajeczny połów na stawie. Cała gromada chłopów w podziwie.
— Nie tyle z podziwu się zbiegli, ile zapewne w chęci złodziejstwa — odparł z uśmiechem.
Zwrócił się do pani.
— Jestem na rozkazy, o ile potrafię. Należy przedewszystkiem zrobić kosztorys dachu i ścian, To miejscowi rzemieślnicy zrobią. Co do wnętrza, składam berło. Na to trzeba artystów i znawców.
— Wnętrze ja biorę na siebie! — rzekła hrabianka. — Przyślę panu rzemieślników i malarzy z Warszawy.
— Co tylko w mojej mocy i wiadomości, tem służę.
— Dziękuję panu za uprzejmość! Bałam się że mi pan odmówi dla braku czasu i ksiądz proboszcz mnie nastraszył, że pan jest bardzo...
— Nieokrzesany i dziki! — dokończył. — Kiedyżem proboszczowi co odmówił?
— Nie odmówiłeś, ale jesteś okropnie dumny, obraźliwy. Jabym ci nigdy i nie śmiał proponować.
— To mnie proboszcz nie poznał. Ja tylko odmawiam, gdy mnie chcą nająć. Ale usłużyć każdemu gotowvm. Czasu mam dosyć. Co dla mnie ten mały Mniszew? Zimą nie mam literalnie co robić!
— Jeśli pan jest na dorobku — wtrąciła hrabianka — dlaczegóż pan nie chce spieniężyć swego czasu? W tem niema nic upokarzającego, ani poniżającego.
— Dostałem takie cięgi za płatną pracę, że na samo wspomnienie cierpię i drugiej próby nie chcę.
Adam Kalinowski i Lasota weszli już przebrani.
— Wiesz, Gizi, „Kormoran“ będzie żył! — zawołał brat.
Ksiądz wstał i zaczął się żegnać, Aleksander skorzystał, by też z nim zemknąć, ale go powstrzymał Adam.
— Jedziemy razem. C’est dit. — szepnął.
Nie było rady, trzeba było się poddać losowi.
Gdy panowie wrócili z Mniszewa na obiad, Lasota zaczął opowiadać z zachwytem hrabiance:
— Żeby pani teraz tę ruderę zobaczyła, nie poznałem! Budynki dźwignięte, inwentarz nieliczny wprawdzie, ale dobrze utrzymany, konie doskonałe, w domu holenderska czystość. Matka jego, typ matrony ze starego portretu, i jest dziewczynka, sierota, którą wychowują. Przepyszna będzie za lat pięć! Ubogo u nich, ale nic nie razi. Czuje się człowiek między swymi. Ale przywiozłem paniom na pokaz te sławne koronki. No i pokazywał mi rachunki. Ten człowiek dźwignąłby chyba nawet budżet zbankrutowanej Portugalji! Słyszysz, Adamie, pamiętasz nasz zakład o niego? Zdaje mi się, żeś się spłókał kochanku!
— Cóż robić? Może być! Poczekajmy, aż ci zapłaci za półtora roku szacunek. Chociaż wyznać trzeba, że masę zrobił przez te pół roku.
— Jakże jest z tem pokrewieństwem? Dowiedziałeś się czego w Warszawie? — spytała matka.
— Dowiedziałem się — mruknął Adam niechętnie.
— Prawda? Jest ci stryjecznym bratem?
— A no, tak. Szambelan Owidzki znał jego rodziców.
— Zatem trzeba to uregulować. Nie wypada.
— Jakże ureguluję? Padnę mu w objęcia? Mam przepraszać? To się tak głupio złożyło, że teraz nie sposób poprawić. Zresztą, on tego sam widocznie nie pragnie. Jest sztywny i nieprzystępny.
— Jak sobie chcesz, ale to tak nie powinno zostać. Ja to jakoś wygładzę.
— A ta sprawa z Wojewódzkimi?
— Ależ mój drogi — wtrąciła hrabianka — on nie kradł. Może być zbójcą i mordercą, w to uwierzę, bo ma zuchwałą i gwałtowną twarz, ale złodziejem i kłamcą nigdy. Żeby się zgodził, dziś-bym mu oddała w zarząd wszystkie moje dobra.
— Ba, żeby chciał! — rzekł Lasota. — Ale to człowiek szalony! On mi dzisiaj zupełnie serjo powiedział, że musi zostać magnatem, bo kocha księżniczkę i postanowił ją zdobyć.
— Wcalebym się tej księżniczce nie dziwiła, żeby go przyjęła — odparła hrabianka.
Matka spojrzała na nią trochę zdziwiona, a Lasota się zaśmiał:
— Kiedy już nawet zyskał łaskę w oczach pani, to dokazał nielada sztuki.
Ruszyła brwiami.
— Porównywam go z tysiącem innych, którzy rej wodzą w towarzystwie i uchodzą za dobre partje, i konstatuję, że wart dużo więcej.
Wstawano od stołu, gdy lokaj coś zcicha rzekł do Adama; ten się stropił i spytał:
— Doktór jest?
— Jest, ale kazał posłać po księdza.
— Co się stało? — spytała pani Kalinowska.
— Malcz dostał ataku paraliżu i podobno umiera.
Wszyscy osłupieli. Malcz był wszystkiem w Zborowie, możnowładcą w całem znaczeniu słowa.
Kalinowski ruszył zaraz do niego, równie prawie niespokojny, jak o „Kormorana“; pani Kalinowska zaczęła biadać, co będzie, jeśli umrze.
— Jeszcze trzeba będzie tu zostać, a ja mam tyle zobowiązań w Warszawie!
— No, przecież nie mogą panie opuścić karnawału.
— Nie opuścimy! — rzekła spokojnie hrabianka. — Malcz się pewnie pokłócił znowu z Wretem; przystawią mu pijawki i pojutrze będzie zdrów. To nie pierwszy raz!
Zaczęto mówić o czemś innem, ale Adam długo nie wracał, posłano lokaja po wiadomości.
Wrócił z oznajmieniem, że jest bardzo źle.
Około dziesiątej zjawił się wreszcie Adam, jak zwykle, zimny i sztywny.
— Umarł przed chwilą — rzekł spokojnie.
— I cóż teraz będzie? — zawołała pani Kalinowska.
— A no, kazałem przynieść klucze i zapieczętować jego kancelarję. Niechże go tymczasem pochowają, potem trzeba szukać innego.
Popatrzył na Gizelę, zupełnie spokojny, że ona za niego pomyśli i dobrze poradzi.
Na trzeci dzień świąt niespodziewanie zjawili się znów w Mniszewie Adam Kalinowski i Lasota. Zastali zgiełk, ruch, dziedziniec pełen koni i obcych ludzi. Kalinowska wyszła do nich od gumien, resztę rozporządzeń dając Michałowi, który z włóczęgi stał się u Aleksandra dozorcą i zaufanym.
— Jarmark u pani! — rzekł Lasota, a Adam już konie oglądał.
— Syn mi to przysłał z za Buga. Tylko przenocują, a jutro pójdą na granicę. Mają tam na nie czekać oficerowie austrjaccy.
— Więc nie zastaliśmy pana Aleksandra?
— On po Mszy na pierwszy dzień świąt już tu nie wrócił. Pojechał za Bug po konie, a stamtąd miał na Podlasie wstąpić.
— Kiedyż go się pani spodziewa? Przecie jutro ma konie dostawić do granicy?
— O, to już ja załatwię z Michałem.
— Ależ to dla pani nielada fatyga!
— Już mnie wprawił. On od jesieni wcale w domu nie bawi. Wciąż po świecie się kręci. Dorabia się chłopak, ile sił, a my tu pilnujemy Mniszewa. Jak kiedy na dni parę wpadnie, narzeka, że mu brak roboty i znów zmyka. Panowie może wstąpią. Zostawił mi dla odesłania do księdza kosztorys reperacji kościoła. Panowie zapewne o to chcieli się dowiedzieć?
— Proszę pani, jabym tu parę klaczy sam kupił! — rzekł Adam. — Jaka cena tej gniadej i tych dwuch kasztanowatych?
Kalinowska dobyła list z kieszeni, zajrzała do niego i rzekła:
— Po dwieście rubli.
— Płacę i biorę.
Weszli do domu i zasiedli w saloniku, gdzie na kominku palił się ogień, a u stołu, zarzuconego książkami i gazetami, siedziała Józia nad zeszytem arytmetycznych zadań. Józia nie była już podobna do zahukanej sieroty z Kuhacza. Kwitła zdrowiem, wyrosła, ośmieliła się, patrzyła rezolutnie z pod ciemnej grzywki i, wcale nie zażenowana wizytą, zrobiła stylowy kniks podlotka i sprzątnęła swój zeszyt i osobę.
— Może panience pomóc w arytmetyce? — zaproponował Lasota.
— Nie można! Obiecałam panu Aleksandrowi, że sama dam radę.
— On nie pozna.
— Oho! Zaraz się domyśli, jeśli błędów nie znajdzie.
— Ładną sama sobie robisz opinję! — uśmiechnęła się Kalinowska. — Idź teraz i przygotuj herbatę dla panów!
Dziewczynka wyszła w podskokach i, nucąc, wzięła się do gospodarstwa.
— Oto jest ten kosztorys! — rzekła Kalinowska, podając arkusz zapisanego papieru.
— My tu inny mamy interes do pana Aleksandra — zagaił Lasota. — Słyszała pani zapewne, że Malcz umarł.
— Słyszałam. Mój syn nawet mówił, że będą państwo mieli dużo kłopotu, zanim się dobry zastępca znajdzie.
— Kłopot już jest i okrutny! — ozwał się Kalinowski. — Nie ośmieliłbym się nigdy wystąpić z propozycją, ale mi pan Lasota dodał odwagi prosić pana Aleksandra, żeby choć trochę zechciał najrzeć na Zborów, zanim kogo nie znajdę. Musimy po Trzech Królach wyjechać do Warszawy.
Kalinowska milczała złowrogo, wreszcie rzekła:
— Powtórzę synowi pana propozycję.
— I dorzuci pani od siebie słowo zachęty! — zawołał Lasota.
— On teraz jest panem swej woli i moim opiekunem. Jeśli będzie chodziło o obywatelską przysługę, zrobi, co będzie mógł.
— Kiedyż można go się z powrotem spodziewać?
— Nie wiem. Przed świętami sprzedał sągi do fabryki, ma pieniądze, włożył je w te konie, pojutrze kupi może bydło, może znów kawał lasu. Albo ja wiem? Zresztą, może być jeszcze gorzej. Miał być w Kuhaczu. Ta sprawa nie daje mu spokoju.
— Wojewódzcy są w Warszawie. Nie zastanie ich zatem.
— Jeszcze więc krwi nie będzie? — rzekła zcicha, z westchnieniem ulgi.
Józia wniosła herbatę na tacy, a Lasota wnet się z nią wdał w gawędę, ubawiony rezolutnością.
— Miała też panna Józia choinkę?
— Nie jestem dziecko! — obraziła się.
— Cóż panna Józia robiła w święta? Lekcyj nie było.
— Śpiewałam sobie kolędy i biegałam na łyżwach daleko, het, aż pod Zborów. Zresztą u nas zawsze robota jest przy gospodarstwie — dodała poważnie.
— Ma pani nielada pomocnicę! — zauważył.
— Niedługo już! — odparła Kalinowska. — Od wakacyj pójdzie na pensję do Galicji, do klasztoru.
— I mniszką panna Józia zostanie?
— Nie. Wrócę tutaj.
— A nie straszno na myśl o pensji?
— To co, choć i straszno? Pan Aleksander tak chce, więc tak dobrze! Będę się dobrze uczyć i na wakacje po mnie przyjedzie.
— A boi się panna Józia swego opiekuna? Bardzo srogi?
Poczerwieniała i aby uniknąć odpowiedzi, porwała pustą filiżankę Adama i wybiegła.
Adam po ścianach się rozglądał i spytał, wskazując minjaturę jedną:
— Kto to jest?
— Mój mąż — odparła Kalinowska.
— Stanisław Kalinowski, to był mój stryj. Dowiedziałem się o tem niedawno od szambelana Owidzkiego.
Kalinowska milczała, a Lasota wtrącił:
— Tembardziej mam nadzieję, że pan Aleksander krewnemu i sąsiadowi nie odmówi przysługi i nie da mu zrujnować majątku.
— To będzie dla niego wzgląd najmniejszy! — rzekła wreszcie Kalinowska. — Nie miał nigdy rodziny, więc i to poczucie w nim się nie rozwinęło. Jedną tylko uczynię uwagę. Jeśli pan chce, by przyjął, proszę mu nie proponować wynagrodzenia, bo wtedy stanowczo odmówi.
— Taka zgoda równa się odmowie!
— Uczyni pan, jak zechce — odparła zimno. — Przyślę go do Zborowa, jak tylko wróci.
Nie wymogli na niej nic więcej i Kalinowski był rozgniewany, wracając, i burczał:
— Ten koncept nie udał się Gizeli. Naraziła mnie tylko na upokorzenie i fiasko. A mówiłem, że tak będzie. Kazała ofiarować dwieście rubli miesięcznie. Niechże sama spróbuje.
To samo powtórzył jej za powrotem i fukał dalej:
— Mam przyjmować łaski, kiedy mogę płacić. Ani myślę! Napiszę do Wyszomirskiego, ten mi wynajdzie ekstra rządcę za tę cenę. Albo wezmę Marońskiego i basta!
— Dlatego chcesz go mieć, że na własnem zbankrutował. Doskonała kwalifikacja! W takim razie ja swoje folwarki wycofuję z głównego zarządu.
— I będziesz sama administrować! — wtrąciła oburzona matka. — A ja przy kim zostanę z moim Zajkowem?
— Mama zostanie ze mną. Ja dostanę Kalinowskiego.
— Może się założymy, że nie? — zawołał Adam.
— I owszem, załóżmy się!
— Pani, ostrożnie! — zaśmiał się Lasota. — Kto wie, pani może jest królewną, którą on postanowił zdobyć, i powie cenę: rękę pani!
— Po pierwsze, że on tego nie powie. Po drugie, że mu jej nie dam; po trzecie, że go dostanę za wynagrodzeniem, o którem Adamowi mówiłam: dwieście rubli miesięcznie. Taki jest zakład.
— No, no, nie brak ci tupetu! — mruknął Adam.
— Kiedyż wyjeżdżamy? — spytała pani.
— Nazajutrz po Trzech Królach, jak było postanowione.
Ale w tem jednem omyliła się hrabianka. Aleksander nie wrócił, interesów rosła góra, Adam był chory z gniewu i zmęczenia, pani Kalinowska stękała, Lasota się nudził, hrabianka traciła głowę wśród natłoku interesantów i musieli siedzieć w Zborowie.
Nareszcie dziesiątego stycznia o południu ukazały się przed gankiem srokate kuce.
Aleksander kazał się oznajmić, a był ubrany po wizytowemu, wyświeżony, elegancki, do siebie niepodobny.
— Pan jedzie z Warszawy? — zawołał, spojrzawszy nań Lasota. — Zhulany, wyniszczony, mizerny. To się nazywa blaga! Matka opowiada, że za Bugiem ma interesa. — Uśmiechnął się.
— Jadę z Warszawy, wstąpiłem do domu, żeby się przebrać, bo mam dziś jeszcze być u barona Binsteina w Zabrańcach, ale mi matka kazała tu jechać, więc jestem.
— Matka nic panu nie mówiła? — spytał Adam, zdziwiony zmianą, zaszłą w gościu. Był wesół, swobodny, jakiś zupełnie inny.
— Mówiła, że pan tu ma biedę z administracją po śmierci Malcza, że mnie potrzebuje do pomocy, zanim innego rządcę znajdzie.
— Cóż pan na to? — wtrącił Lasota.
— Odpowiedziałem, że nie mogę się tego podjąć, bo mnie lada dzień wsadzą do fortecy na czas jeszcze nieokreślony.
— Co to znaczy?
— Bom obydwuch Wojewódzkich ciężko postrzelał.
— Co? Pojedynkował się pan?
— Już! Skończone! — odetchnął głęboko.
— Kiedyż to było?
— We czwartek ojciec, w piątek syn. W niedzielę wyjechałem. Oto są protokóły.
Wyjął i podał Kalinowskiemu zwitek papierów i rzekł z uśmiechem:
— Jako starszemu w rodzie, składam.
— Jakże to było? Opowiadaj pan! — wołał Lasota.
— Ab ovo zacznę. Przed świętami jeszcze doszły mnie wieści z Kuhacza, że pieniądze generałowej się znalazły. Wyjeżdżając, zapowiedziałem matce, że tam wstąpię, aby prawdy się dowiedzieć. Istotnie znalazły się te nieszczęsne kapitały w oranżerji, przy salonie, w zapaśnym jakimś lufcie. Zmieniano tam piece i znaleźli murarze szkatułkę, do której szczury wygryzły otwór i założyły tam gniazdo. Podobno została z biletów sieczka i tylko parę rulonów złota dostało się Wojewódzkim. Zebrałem tedy ludzi, świadków, spisaliśmy o tem porządny dokument i pojechałem wprost do Warszawy, wezwawszy depeszą dwuch kolegów z Dublan. Stawili się i poszliśmy we trzech do Wojewódzkich. Zaproponowałem staremu, żeby swe posądzenie piśmiennie cofnął i publicznie mnie przeprosił. Odpowiedział arogancko, iż dość mam na tem, że mnie sądownie nie prześladował. Spytałem zatem, czy dotychczas się nie przekonał o fałszu swych posądzeń. Na to wszedł syn i zuchwale odparł, że nie potrzebuje się przedemną tłómaczyć. Na tom spoliczkował młodego, a staremu rzuciłem w twarz przywiezione z Kuhacza zeznanie świadków. No, i musieli się bić, bo koledzy byli znani im z towarzystwa. Młody nadrabiał miną, ale stary omal nie umarł ze strachu. Więc-em młodemu przestrzelił bok, a staremu tylko rękę. Zresztą, jak to było, stoi w protokole. Dałem zobowiązanie, że stawię się na wezwanie sądu i przyjechałem interesa załatwić.
— Kotwicz i Siennicki byli sekundantami młodego — rzekł Adam, zagłębiony w czytaniu.
— A pan nawet nie draśnięty? — spytał Lasota.
— Nie. Tak-em był rad, że nareszcie mam satysfakcję, żem nawet tremy nie miał. Byłem pewny, że mi nic nie będzie!
— A pocóż pan teraz jedzie do Binsteina?
— Poznaliśmy się w wagonie. W tej Warszawie wszystko wiedzą. Bóg wie skąd się dowiedział, że to ja, ten od pojedynków. Jechał z córką, przedstawił się, zapoznał mnie z panną Reginą i nawet nie dał mi wziąć poczty na stacji, ale dowiózł swoim powozem do końca szosy.
— Oho, a cóż było z panną Reginą?
Uśmiechnął się tylko i dyskretnie odpowiedział co innego.
— Zaproponował mi świetny interes. Chce mi oddać trzydzieści morgów przygotowanej roli pod buraki na wiosnę.
— I po tę rolę pan dzisiaj tam już leci. Ej, panie Aleksandrze!
Tu Adam Kalinowski czytać skończył, wstał i wyciągnął do niego rękę.
— Sprawiłeś się tak correct, jak tylko można. Winszuję i dziękuję ci, kuzynie!
Uścisnęli sobie prawice. Aleksander spoważniał.
— Tylko niech pan mnie nie posądza o chęć narzucania się z pokrewieństwem. Nie byłem w życiu nikomu ubogim kuzynem, plamą w salonie, a „żeną“ przy prezentacji i nie będę. Opowiedziałem, jak się rzeczy miały i zmykam.
— Ale mnie pozwolisz za krewnego cię uważać?
— Jeśli będzie chodziło o jakąkolwiek usługę zawsze będę gotów!
— No, więc proszę do moich apartamentów! Zapijemy tę sprawę.
— Doprawdy, nie mogę dzisiaj! Obiecałem się w Zabrańcach.
— Starszemu w rodzie należy przed żydem pierwszeństwo.
— Ale tam jest panna Regina! — zaśmiał się Lasota.
— I ta będzie cierpliwie czekać.
Pociągnął go za sobą, rozsiedli się w gabinecie, przyniesiono omszoną butelkę ze sławnych piwnic zborowskich i Adam pierwszy kieliszek wzniósł.
— Na twoją pomyślność, kuzynie!
Stuletni węgrzyn rozszedł się ogniem po żyłach. Po nim przyszedł drugi i trzeci. Przy czwartym Lasota, który miał najsłabszą głowę, zawołał: Bruderschaft! — Przy piątym sztywny Adam począł śpiewać fałszywie kuplety; przy szóstym Lasota wpadł na zwierzenia erotyczne, a Adam klął po angielsku. Aleksander się trzymał tęgo, ale mu oczy błyszczały i gwizdał pieśń Sokołów, siedząc konno na krześle.
Na to wszedł lokaj i oznajmił:
— Panna hrabianka prosi panów do salonu.
— W tej chwili służę! — odparł Lasota, zerwał się, trafił na otomanę i tam pozostał.
— Powiedz pannie hrabiance, żem wyjechał do Małyń — rzekł Adam.
— I ja także! — wyszeptał Lasota.
Aleksander wstał.
— A że ja się lękam także pojechać do Małyń, zmykam!
— Poczekaj, przeprowadzę cię! — ofiarował się Adam, ale daremnie usiłował wstać, więc zaczął kląć dalej.
Zostawił ich tak Aleksander i wyszedł do przedpokoju, gdy mu lokaj otworzył drzwi do salonu, a w progu ujrzał hrabiankę.
— Ach, więc pan jest jeszcze! Proszę, mam do pana interes i prośbę.
Wszedł do salonu. Podniecony był, ale zupełnie przytomny, tylko śmiały bezmiernie. Zły moment wybrała hrabianka.
Gdy usiedli naprzeciw siebie, wskazała na świeże gazety.
— Czy to pan się tak pojedynkował po szalonemu?
— Tak jest. Czy to po szalonemu? Ja wszystko tak robię. Nie mam czasu tyle, co inni. Muszę z lat robić miesiące, a z dni godziny. Inaczej nie napędzę tych, co mnie wyprzedzili w tym wyścigu o stanowisko. Muszę z ostatniego być pierwszym. Forsowny wyścig!
— Przecie na Mniszewie pan się tego nie dobije, to za wolno, to za mało dla pana. Mógłby pan śmiało wziąć w zarząd moje dobra i Zajków mojej matki.
— Jeśli tem pani usłużę, z miłą chęcią.
— Dziękuję panu! Pozostaje tylko poznać panu te majątki.
— Chyba tylko księgi, bo majątki znam. Przez te pół roku, włócząc się po okolicy, znam każdą granicę, pole, las, w zakresie mil dwunastu. Tylko zapewne będę w fortecy odbywał siewy wiosenne, więc na ten czas kto mnie zastąpi?
— Pomyślimy nad tem w Warszawie. Ofiarowuję panu wzwyż serdecznego podziękowania dwieście rubli miesięcznie.
Roześmiał się.
— Ja zaś żadnego „wzwyż“ nie przyjmuję.
— Przecie pan nie przypuszcza, żebym podobną umowę mogła przyjąć! — odparła, czerwieniąc się. — Łaski nie potrzebuję!
— Ani ja! — odparł hardo.
— Wynagrodzenie za pracę nie jest łaską.
— A usługa sąsiedzka nie jest płatną. Mam czas i możność, usłużę pani. Ale płatnym sługą być nawet u pani nie chcę.
— Dlaczegóż nawet u mnie?
— Dlatego, że względem pani jestem gotów do największych upokorzeń, do prośby nawet, czego względem nikogo nie uczynię.
— Zatem prawem dla pana jest fantazja. Bo nikt rozsądny nie odrzuca pieniędzy, gdy mu o nie chodzi.
— Myli się pani. Ja nie pieniądze odrzucam, ale stanowisko płatnego sługi. Rządcę pani znajdzie za pieniądze, ale mnie nikt pieniędzmi nie kupi.
— Tylko czem?
Było to bardzo śmiałe pytanie, a w nim grał węgrzyn stuletni. Popatrzył też na nią tak, że zaniepokoiła się, ale odparł spokojnie:
— Mnie można kupić, jak pan Lasota, wiarą w mój honor.
— Więc u pana Lasoty służyłby pan nawet za pieniądze?
— Onby mi tego nigdy nie zaproponował, ale gdyby potrzebował, powiedziałby: Słuchajno, obrzydli mi złodzieje i kram z gospodarstwem. Weźno to, proszę, na siebie, jeśli masz czas!
— Więc ja mam tak panu powiedzieć? I panby to uważał za stosowne?
— Jeśli pani czuje się w możności wywdzięczenia mi się kiedykolwiek, to i owszem! O cóż chodzi? Pani śpieszno na karnawał, trafia się sąsiad obywatel, oddaje mu pani księgi i kram cały i spokojnie może się pani bawić.
Roześmiała się, bo ją wobec jego humoru i niefrasobliwości gniew odszedł.
— Ależ ten sąsiad obywatel jest mi obcym najzupełniej! Dlaczegóż ma mi służyć?
— Inni pani będą służyć do kotyljona lub mazura, a nikt nie spyta: dlaczego? Ja też karnawał spędzę, służąc pani tutaj!
— Wolne żarty, ale już dosyć tego! Na serjo, raz jeszcze pytam pana: zgoda na moją propozycję?
— Nie, pani.
— Choćbym się obraziła śmiertelnie?
— Nie boję się pani obrazy.
— Choćbym bardzo prosiła?
— Może pani rozkazać.
— Darmo?
— Darmo.
— A zatem wykreśliłam pana ze swojej przyjaźni. Myślałam, że pan grzeczniejszy.
— A ja myślałem, że pani litościwsza.
— Pan mnie o nic nie prosił! To ja dostałam kosza.
Zamyślił się, zawahał i rzekł wreszcie:
— Czy pani bardzo o to chodzi, żeby mnie tu osadzić na swych dobrach?
— No, kiedy tyle pana o to proszę.
— Ha, ponieważ tedy, oprócz pieniędzy, nic pani nie ma, niech pani co miesiąc zapłaci dwieście rubli na ubogich, a ja idę na służbę. Tylko jeszcze o jedno poproszę. Jeśliby pani wychodziła zamąż, da mi pani wiedzieć natychmiast, bo ja i dnia jednego wtedy nie zostanę. Teraz chyba jest pani rada. Postawiła na swojem.
— To pan postawił na swojem. Jeszcze mi pan dyktuje warunki. No, ale co mam robić? Jest pan tak do przeciętnych ludzi niepodobnym, że trudno pana zestawić z nimi! Ale mi tego nawet pan nie wytłumaczy, jak człowiek, żyjący fantazją, może się stać miljonerem, o czem pan marzy.
— Miljonerem? Ja? Nigdy! Ja magnatem będę, a to wcale co innego. Kiedyż obejmuję zarząd?
— Choćby zaraz, w tej chwili.
— Nie może być! Dzisiaj mam zajęte, jutro i pojutrze objadę folwarki i zlustruję, we czwartek zabiorę księgi. Przystaje na to pani?
— Wolałabym prędzej, ale że pan do galanterji względem mnie się nie poczuwa, muszę czekać.
— Ładniebym wyszedł na galanterji. Kazałaby mnie pani lokajom wyrzucić za drzwi.
— Kto wie? Galanterja pana byłaby może tak do przeciętnych niepodobna, żeby mi się podobała.
— Wątpię, bo innej nie rozumiem, jak skręcić kark komu lub sobie.
— O, to mi jej pan nie świadcz! Zanadto średniowieczna.
Roześmieli się oboje, a on z tą samą żartobliwą brawurą rzekł:
— Będę tedy der fromme Knecht Fridolin! Niech pani bawi się bez troski! Dopilnuję tu pani dobra.
Wstał i ukłonił się, jak zwykle, zdaleka.
Podobało jej się to i uspokoiło, że ani zuchwałym, ani natrętnym nie jest. Wyciągnęła rękę.
— Dziękuję panu! Zwracam przyjaźń i sympatję.
— Przyjmuję z wdzięcznością i postaram się już jej nie stracić! — odparł z progu, składając ostatni ukłon.
Adam przy obiedzie dowiedział się o przegranym zakładzie. Miał Katzenjammer i był w najgorszym humorze.
— Mogłaś mu i Zborów wpakować! — mruknął.
— Zlituj się, ja kładę veto! — obruszył się Lasota. — To jest narwaniec, gotów za Zborów drugie dwieście rubli ofiarować na dobroczynność, a wtedy kiedyż znajdzie czas dla siebie pracować!
— Moja Gizelo! — wtrąciła pani Kalinowska — Czy to uczciwie, co wy z nim urządzacie? To bardzo lekkomyślna zabawa. Wyzyskujecie jego bujną naturę i zapalczywość! To się nie godzi!
— To też nie myślę długo tego czynić. Parę miesięcy, zanim kogoś pewnego mi nie zarekomendują. Zresztą, można mu to będzie nieznacznie wynagrodzić prezentem, tanią sprzedażą, dzierżawą, na dogodnych warunkach, czemś podobnem. A przedewszystkiem Adasiu, tę sprawę pojedynkową trzeba, o ile możesz, ułagodzić.
Ale Adam był zły i głowa go bolała, więc odparł:
— Tobie służy, to ty swoich wpływów używaj.
Ruszyła ramionami i zamilkła.
W środę odwiedzili Zborów Żarscy i naturalnie w rozmowie wspomniano sławne pojedynki i Żarska zdecydowała po swojemu stanowczo:
— Powinniście go namówić na karnawał. Zrobi świetną partję, bo o nim tylko mówią. A tu bohater skapcanieje, bo się zagnieździł w Zabrańcach i skończy na Reginie Binstein. Wczoraj spotkaliśmy ich we dwoje w małych saneczkach, używali spaceru i wyglądali mocno sobą zajęci. A papa Binstein zaciera ręce na myśl koligacji ze Zborowem.
— Co to, to nie! — obruszył się Adam. — Jako starszy w rodzie, ja na to nie zezwolę!
— On się wcale nie będzie oglądał na twój protest! — zaśmiał się Lasota, a widząc, że Żarski rozmawia z panią domu, dodał:
— Pani powinna go wziąć w opiekę, gust sprostować.
— Za mało jestem pewna siebie, a on za piękny! — odparła, śmiejąc się swawolnie. — I ty, Gizelo, bądź ostrożna! Nie konferujcie za długo i za często nad księgami gospodarskiemi!
— Nie strasz mnie, bo gotowam kazać przegrodzić biuro kratą i sprawić sobie duenę! — odparła równie wesoło hrabianka.
— A zatem wyjeżdżamy wszyscy w piątek. Ciekawam, czy Binsteinowie zostaną. To będzie znak złowrogi.
— Ostatecznie, nie on pierwszy będzie w szeregu „naszych zięciów“ — odparła Gizela. — A może poprawi ich opinję.
— Ja go jutro przyprę do muru i zdam pani relację! — rzekł Lasota, pożerając oczyma swój dawny ideał. — Zamawiam się też do kotyljona na bal kostjumowy.
— Tego panu nie przyrzekam, bo znam pana akuratność. Zagra się pan w klubie i o wszystkiem zapomni.
— O wszystkiem, tylko nie o pani.
— Blaga, i to pusta! Znamy się oddawna i znam pana roztargnienie, a że lubię tańczyć, nie zapiszę pana w karnecie! Ni — ni — fini!
— Pozostaje mi tylko samobójstwo! — westchnął patetycznie Lasota.
— I baccarat. Pocieszy się pan.
Roześmieli się wszyscy, nawet poważny Żarski.
We czwartek po południu przyjechał Aleksander. Zastał wszystkich w salonie, więc się zaraz do pani Kalinowskiej zwrócił, pytając, czy akceptuje kosztorys kościelny.
— Ależ naturalnie, a że pan był tak grzeczny i przyjął na siebie administrację Zajkowa, niech pan na to czerpie tam z kasy w miarę potrzeby. Doprawdy, nie wiem, jak dziękować panu za tyle uprzejmości.
— Jeszcze niewiadomo, czy będę dobrze administrował i czy wart będę podzięki. To drobiazg, proszę pani. Państwo jutro wyjeżdżają?
— Ja chyba nie! — rzekł posępnie Adam. — Nie mam komu zostawić Zborowa.
Aleksander się roześmiał.
— Bo niech się pan nie ceremonjuje! Zajrzę tu przejazdem; ani fatygi, ani czasu mi to nie zajmie i niema o czem mówić i certować się. Majątki pani już zwiedziłem — zwrócił się do hrabianki — i tylko wstąpiłem po rozkazy i księgi.
— Powiedz mi! — ozwał się Lasota, który pamiętał wypite „Bruderschaft“, bo go dotąd głowa bolała. — Kiedyś ty wśród tej lustracji folwarków znalazł czas na konkury z panną Reginą Binstein?
Aleksander się tylko roześmiał, wcale nie zaprzeczył.
Pani Kalinowska wyszła, więc Adam śmiało rzekł:
— Mam nadzieję, że tego flirtu za daleko nie posuniesz.
— O to trzeba spytać panny Reginy. Nie lubię nikomu zabawy psuć.
— Mój drogi, to nie żarty. Jako starszy w rodzie, ostrzegam cię, że to nam się nie podoba.
Aleksander znowu się uśmiechnął.
— Ci państwo za tydzień wyjeżdżają! — odparł wymijająco i znowu do hrabianki się zwrócił:
— Siedem nowych budynków stawiają w pani folwarkach, owce padają na potęgę i w lasach jest kradzieży coniemiara. Zresztą wszystko porządnie, tylko spichrze zawalone. Trzeba sprzedawać. Sprowadziłem z sobą kupców, czekają.
— A no, to i ja pszenicę puszczę. Gdzie żydy? — spytał Adam.
— Kazałem im czekać na ganku kancelarji Malcza.
— Zatem chodźmy wszyscy tam! — rzekła hrabianka.
Poszli i wrócili zaledwie na obiad. Aleksander klucz od kasy zawiesił u zegarka, Adam był rozpromieniony, bo się Zborowa pozbył i faszerował kuzyna tysiącem poleceń końskich; Gizela także przypominała jeszcze co chwila jakiś szczegół. Była bardzo ożywiona i uprzejma, ale czuł Aleksander zmianę w jej głosie i zachowaniu. Była sztywna i nienaturalna. Zasiadł raz pierwszy z równymi sobie. Było mu bardzo wesoło na duszy, tylko ziębił chłód sąsiadki. Nie wytrzymał i, korzystając z żywszej ogólnej rozmowy, spytał:
— Pani ma jakąś nieprzyjemność?
— Nie przypominam sobie.
— Bo pani nieswoja.
— Zauważył pan? Istotnie, zadziwiający ma pan umysł. Wystarcza na wszystko czasu, nawet na studja towarzyskie.
Spojrzał na nią bystro.
— Żeby nie taka otchłań między nami, myślałbym, że pani nawet właśnie ze mnie nierada.
Podniosła na niego wzrok obrażonej królowej. Spotkała jego oczy zuchwałe, gorące, ale tak proszące i jasne, że spuściła prędko swoje, zmarszczyła się tylko i odparła przez zęby:
— Je déteste qu’on s’encanaille!
— Gott schuf die Rosen zum brechen! — zacytował z uśmiechem.
— W tem sprzeniewierza się pan swej oryginalności. To bardzo pospolita maksyma.
— Pospolita i naturalna. Mam chęć żyć i używać. Muszę też mą młodość i swobodę wyczerpać. Dotąd i to mi było niedostępne. A zresztą, chcę mieć z czego ofiarę zrobić mojej królewnie i pani, gdy kiedyś ją sobie wybiorę. Teraz jestem wolny!
— Biedna królewna, której zostaną okruchy.
Wstawano od stołu i zaraz po czarnej kawie Aleksander zaczął się żegnać. Zatrzymywano go na wieczór.
— Matki po powrocie prawie nie widziałem! — odparł.
— Należy i nam podziękować matce pana i przeprosić za zagrabienie syna! Jutro po drodze wstąpimy do Mniszewa — rzekła uprzejmie pani Kalinowska.
Hrabianka podała mu ledwie końce palców i nie raczyła nawet spojrzeć...
Wracając do domu, Aleksander konie smagał i jak szalony jechał, a w duszy mu się burzyło.
— Za niewolnika mnie chce mieć, okuć i spętać, żebym jej służył i za łaskę sobie miał, że raczy spojrzeć na proch pod stopami. Nie tak, piękna królewno! Ja ni żebrać, ni pełzać nie umiem! A wolę mam w garści! Już się nie zdradzę! Bądź spokojna!
I prawie nienawidził jej w tej chwili.
Jednocześnie hrabianka rozmawiała z Adamem.
Przyszedł do jej buduaru, oznajmiając, że ma interes.
Rzuciła tedy czytaną książkę, rozłożyła się wygodnie w bujającym fotelu i czekała widocznie znudzona.
— Bardzo się zdziwisz, o co cię zapytam — rzekł wahająco.
— Nie zdziwię się, bo wiem! — odparła. — Pewnie Lasota się dowiaduje o moje względem niego zamiary. Powiedz mu, że nic z tego.
— Ostatniemi czasy byłaś bardzo dla niego łaskawa.
— Może być. Żebym miała zaślubić każdego, z kim się bawię, to chyba musiałabym zerwać z towarzystwem.
— Jeśli cię bawi Lasota, to dobrze! Niech dalej się stara!
— Już mi się znudził, jak inni. Zresztą, teraz jestem w fazie mizantropji. Żeby oni nie byli wszyscy tak zabijająco, nudno szablonowi! Zbrzydli mi, jak obicie na ścianie. Jeśli jeszcze w tym karnawale nie poznam czego innego, wyjdę chyba za ciebie, z rozpaczy i nudy.
— Mocnom wdzięczny za zamiar i pochlebne pobudki. Cóż tedy powiedzieć Lasocie?
— Nic, zaproponuj mu partję baka, to zapomni.
— Jak ty to serjo traktujesz!
— Równie serjo, jak i wy! Dobranoc! Jeszcze na tobie znać kuzynowskie libacje. Jacy wy śledzie!
— Jak on będzie miał za sobą tyle wspomnień co ja, wtedy nas porównaj. Niech-no odbędzie parę miejskich kampanij!
Gizela wzięła napowrót książkę do rąk i ruszyła pogardliwie ramionami.
— Powiększy rzeszę szablonów. Ma do tego nawet powołanie.
Adam, widząc, że jest w okropnym humorze, pożegnał się i wyszedł, i taką dał odpowiedź Lasocie:
— Miała atak grymasów. Nie warto z nią mówić. Jak się roztańczy, wtedy pogadamy.
Nazajutrz na rozstanie, Aleksander i Gizela wypowiedzieli sobie otwartą wojnę. Było to w Mniszewie. Starsze panie rozmawiały o nędzy ludu, Lasota droczył się z Józią, Adam przeglądał jakieś heraldyczne papiery, hrabianka kazała sobie pokazać raz jeszcze owe znalezione koronki.
— Sprzedaj mi je pan! — zaproponowała.
— Mogę je tylko ofiarować! — odparł.
— Pan się zapomina, co i do kogo mówi! — ostro rzekła.
— Przepraszam, jeślim uraził, ale przekonam panią, że koronki ofiaruję i przyjmą.
— O, nie wątpię! Zamiast sprzedać, woli pan niemi płacić!
— O, to się pani myli. „Takiemi“ koronkami się nie płaci. Ofiaruję je mojej narzeczonej, nikomu innemu.
Spojrzała po ubogich meblach i pustych ścianach i rzekła szyderczo:
— O, jakież to kuszące!
Krew w nim zakipiała, rzucił się, jakby policzek dostał, i chwilę tylko ciężko dyszał. Potem i on szyderczo się roześmiał i odparł:
— Za moją nędzę łatwiej szczęście dostanę, niż pani za swe miljony.
I to było ich ostateczne pożegnanie.
Odtąd Aleksander wcale już w Mniszewie nie bywał. Literalnie żył na gościńcu, do domu wpadał, jak po ogień; zaczął też bywać w sąsiedztwach, zawiązywać stosunki, uczestniczyć w towarzyskich zebraniach. Co tydzień hrabianka i Adam otrzymywali raport z jego administracji, otrzymywał też listy z poleceniami, ale tylko od Adama, hrabianka nie raczyła osobiście pisywać.
Co miesiąc tylko otrzymywał kwit na 200 rubli z Dobroczynności i czytał swe imię i nazwisko w Kurjerze, jako filantropa.
Wielki filantrop tymczasem nie miał często grosza przy duszy. Wzięte towarzystwo odesłał natychmiast Lasocie, a każdy zarobek z handlu wkładał w Mniszew. Rzucał się też w szalone hazardy, ryzykował, sprzedawał, kupował, mieniał bezustannie. A czynił to z zuchwalstwem straceńca, bez strachu, ani wahania, z jakąś ślepą wiarą w pomyślność, nigdy nie tracąc zapału i humoru.
W marcu z matką obrachował rezultat, okazało się, że z niczego prawie zarobił przez zimę trzy tysiące. Wtedy odetchnął i rzekł, składając pióro:
— Teraz odpocznę! Mam wezwanie na sąd do Warszawy.
— Skażą cię! Cóż tu będzie bez ciebie?
— Zostawię mamie dwa tysiące pięćset na gospodarstwo. Michałowi dam szczegółową dyspozycję. Administrację złożę w Warszawie, pięćset rubli przehulam i pójdę do ula. Niech mi matunia tylko buraków dopilnuje.
— Wyglądasz, jakbyś był szczęśliwy i z tego, co cię czeka.
— Nie wiem, co mnie czeka, ale Warszawę rad zobaczę, a potem w areszcie będę czytał za wszystkie czasy. Żeby nie koza, tobym się na śmierć zamęczył. Mama nie znajduje, żem zasłużył na wypoczynek?
Kalinowska musiała się i z takim poglądem pogodzić, a nie dał jej czasu na utyskiwanie i uwagi, bo zaraz zaczął zbierać się do drogi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Hrabianka Gizela uczestniczyła w Bazarze na Dobroczynność, sprzedawała kwiaty. W salach był tłok, jej sklep w oblężeniu, flirtowano na potęgę, złoto płynęło do kasy, gdy nagle ożywioną rozmowę z całą paczką znajomych przerwał jej głos wesoły:
— Proszę o gwoździk ponsowy.
Zwróciła się bezmiernie zdziwiona.
— Pan, tu! Co się stało? — spytała, oczom nie wierząc.
— Przyszedłem kwiat kupić — odparł swobodnie.
— Po to pan aż do Warszawy przyjechał?
Panowie z towarzystwa, satelici miljonerki, oglądali badawczo obcego. Wieśniak był widocznie, bo opalony aż po czoło, i ktoś z „rodzonych“, bo ręce miał białe i starannie utrzymane. Chłop jak dąb, młody, piękny, ale zupełnie nieznany. Usunęli się też dyskretnie, tylko jeden pozostał: hrabia Kocio, sportsmen i klubowiec, ostatni konkurent; oparł się o kontuar i czekał.
Hrabianka już odzyskała swobodę. Zwróciła się do koszów z kwiatami, wybrała gwoździk i podała.
— Co się należy? — spytał.
— Sto! — odparła.
Dobył tęczową asygnatę i położył.
— Kopiejek! — dodała. — Nie ma pan drobnych?
— Myślałem, że sto rubli.
— Mogę przyjąć w imieniu biednych.
— Proszę... Warto będzie taki kwiat nosić.
— Dziękuję panu! Zatem teraz wraca pan do domu?
— Niestety, nie. Dziś ostatni dzień mojej swobody, jutro sprawa!
— Ach, prawda. Dawno pan przybył?
— Wczoraj.
— A zatem trzeba nam jechać do domu pana zastąpić. Mama się zadesperuje. Mam nadzieję, że pan nas odwiedzi, chociażby z obowiązku?
— Byłem już dzisiaj w południe i służę na godzinę, którą pani raczy naznaczyć.
— O ósmej zatem, na obiad.
Zdało się jej, że nierad był godzinie, chociaż odparł:
— Będę służył.
— Zdaje mi się, żem panu jakiś plan pomieszała?
— Cóż robić? Wspomniała pani obowiązek, rzecz święta.
Uśmiechnął się, a ją ten uśmiech rozgniewał, wywołał chęć zemsty natychmiast.
— O, niech się pan takiemi względami nie krępuje. Adam odwiedzi pana dla interesów. Powiem mu to, gdy tu przyjdzie.
— Stanie się, jak pani postanowi! — rzekł sztywnie.
Znowu byli wrogami.
Odszedł, a hrabia Kocio spytał:
— Kto to jest?
— Stryjeczny brat Adama!
— Comment, ten od pojedynków! — zawołał.
Gizela spojrzała dalej; w trzecim sklepie Regina Binstein miotała się, sprzedając krawaty.
Aleksander się tam zatrzymał i pozostał.
— Rządca w naszych dobrach! — dodała lekceważąco i zajęła się dalej targiem, ale wyglądała zmęczona i znudzona.
Fala ludzi zakryła Aleksandra.
Po godzinie zjawił się Adam, zrabowany przez panie, usiadł przy Gizeli i rzekł:
— Żadne opryszki tak nie obedrą, jak damy. Czy długo jeszcze tej karoty? Masz jeszcze grosz przy duszy, Kociu?
— Ani pół!
— No, zatem uczynili, co chcieli. Mogliby nas uwolnić.
— Idź, wyszukaj mamę! Ale, wiesz, Aleksander Kalinowski tu jest.
— On? Co się stało?
— Przyjechał na sąd wczoraj. Jutro sprawa. Trzeba, żebyś jeszcze dzisiaj był u niego dla interesów.
— Gdzie mieszka?
— Nie spytałam, prawda! Ale go pewnie jeszcze tu znajdziesz. Zapewne niedaleko Reginy Binstein.
— Ano, idę na poszukiwanie i zabiorę go wprost do domu. Można?
— Jak chcesz! — odparła obojętnie, ale zaczęła natychmiast żywiej rozmawiać ze znajomymi, chętniej targować się o swój wonny towar.
Po dość długiem oczekiwaniu, z tłumu ukazała się pani Kalinowska pod eskortą Aleksandra i Adama. Zaczęto się zbierać do odwrotu, służbie pozostawiając resztki towaru i kłopot sprzątania. Adam przedstawił Aleksandra hrabiemu i wszyscy ruszyli ku wyjściu.
Hrabia wsadził panie do karety i pożegnał; młodzi ruszyli powozem Adama za damami.
— Jakże trening? Jest tam co obiecującego? — było pierwsze pytanie dziedzica Zborowa.
— Jest; „Mont d’or“ przepyszny!
— Nie może być? Żadnej na niego nie miałem nadziei.
Blade, zmęczone oczy Adama nabrały życia.
— Targuję „Ahaswera” u Kocia. Pokażę ci go jutro, co powiesz.
Już mówił mu „ty” bez ceremonji.
— Po „Astarocie” i „Klepsydrze”? Dobra marka!
— Znasz go? Skąd?
— Nie, alem studjował studbook w Zborowie i brałem lekcje u Wreta.
— To dobrze! Ja ci resztę dopowiem! Szkapy, to jeszcze jedna rzecz warta czegoś w życiu.
— Ba, żeby takie mieć, coby nigdy nie zawiodły.
— Kto w hazard gra, musi być i na klęskę przygotowany. Na to jest zimna krew.
— Żebym kiedy w życiu przegrał, tobym życie w tej chwili podkreślił i skończył. Nie warto żyć po klęsce. Zimnej krwi poskąpiła mi przyroda i nie starałem się wyrobić. Niesmaczna mikstura.
— Ja przeciwnie, szczycę się tem, że nigdy się nie zdradzę, co mi jest przykre, co przyjemne, czego pragnę, czego nie chcę, co mnie cieszy, co mnie martwi. Nie drgnąłem, ani się uśmiechnąłem, gdy „Kormoran“ wziął Derby w Moskwie, ani się skrzywiłem, gdy palnąłem w łeb „Helladzie“, jak złamała nogę na torze. A była to istota, którą kochałem najbardziej w życiu i straciłem na niej tego dnia 25 tysięcy rubli. Wszystko trzeba znieść zimno.
Potakiwał smutno głową i spytał:
— „Mont d’or“, mówisz, najlepszy! Zobaczę go za tydzień.
I oczy mu poweselały na sekundę.
— Czy i panie do Zborowa pojadą?
— Sądzę, że Gizela matkę namówi. Skarżyła się już w karnawale, że nudno, tembardziej teraz.
— Pan Lasota się nie ożenił?
— Odmówiła! — odparł Adam roztargniony, nie uważając, że zdradza rodzinną tajemnicę.
— Czy jest już kto na moje miejsce do zarządu? — spytał znowu po chwili Aleksander.
— Nie! — odparł Adam szczerze. — Przez czas twej kary zabawimy tam sami, a potem wrócisz! Gizela zachwycona jest raportami i mówiła, że kwestję pieniężną ureguluje z tobą na wiosnę, a ja kombinuję, że pracujesz w Zborowie dla siebie, boć po mnie to wszystko odziedziczysz, a tymczasem pensję Malcza składam w banku na twe imię. Wcalem się o administratora nawet nie starał!
Zanim Aleksander zdobył się na odpowiedź, powóz stanął w Alejach Jerozolimskich; byli u celu. Kamienica należała do pani Kalinowskiej, zajmowali w niej pierwsze piętro.
W salonie znaleźli samą hrabiankę, Adam jej gościa zostawił i wyszedł. Gizela odpoczywała w fotelu, usiadł naprzeciw niej Aleksander i nie odzywał się wcale, czekając, aż ona przemówi; przyglądał się obrazom na ścianach z miną sztucznie znudzoną.
— Czy poinformował pan już Adama o biegu sprawy? — spytała wreszcie hrabianka niecierpliwie.
— Zostawałem wszystko, o ile można, załatwione i mam ze sobą wskazówki i notatki potrzebne nadal.
— Ja się pytam o pana sprawę sądową?
— Ach, o moją sprawę! Nie, o tem nie mówiliśmy, bo to nikogo tak bardzo nie obchodzi. Rzecz prosta, będę skazany i odsiedzę w cytadeli rok najmniej.
— A tymczasem co tam będzie?
— Znajdą państwo innego administratora.
Syknęła niecierpliwie.
— Ależ ja się pytam o matkę pana i Mniszew!
Roześmiał się.
— Skądże mogłem przypuszczać, że pani o tem myśli? Matka da sobie radę sama, od paru miesięcy już wcale jej nie pomagam. W razie jakiego nieszczęścia, ksiądz mi obiecał nią się zaopiekować.
— Więc my w niczem nie możemy być pomocni?
— Dziękuję pani!
Zmarszczyła brwi i sapnęła gniewnie.
— Zgubił już pan ten drogocenny gwoździk? — spytała po chwili ironicznie. — Zapewne kupując krawaty.
Spojrzał na klapę tużurka, zawahał się i odparł:
— Nie gubię nigdy drogocennych rzeczy. Mam ich bardzo mało.
— Jeśli pan w stosunku do tego zielska wszystko równie drogo płaci, zapewne zielników pan nie zbierze.
— Po to tylko sięgam, co bardzo drogie. Taniegobym nie tknął.
— Więc żebym ten gwoździk sprzedała panu za rubla, nie schowałby go pan? — spytała wyzywająco.
Chciała go zmusić do komplimentu, a potem spiorunować pogardą i lekceważeniem, ale on był uzbrojony i silny.
— Albożem go schował? Wcale nie twierdzę. Pani sprzedała mi kwiat, jam go ofiarował.
— Ach, tak! — odparła szyderczo — I pan w handel go dał na Nalewki!
Krew mu uderzyła do oczu. Przecie rozdrażniła go: choć tyle triumfu, upokorzenie za upokorzenie. Wstał i stanął za krzesłem, cisnąc poręcz w rękach.
— Żeby pani była mężczyzną, toby jednego z nas jutro nie było na świecie. Policzkuje mnie pani bezkarnie, bom bezbronny wobec pani, bawi to panią. Ale teraz dosyć! Niech pani już nigdy więcej mego zuchwalstwa nie wywołuje, bo posłyszy pani prawdę, ale nie tak, jak się tego pani spodziewa.
— Taak? — rzekła przeciągle — To mnie właśnie interesuje i za następnem widzeniem podniosę rękawicę. Tymczasem za policzkowanie ma pan.
Wyjęła z za paska wiązkę konwalij, wspomnienie z tomboli i podała mu.
Ten nagły zwrot zupełnie go oszołomił. Sekundę się zawahał, odurzony.
— Prawda, pan nie sięgnie, bo darmo! — dodała z uśmiechem, powstając, i, urwawszy źdźbło jedno, wsunęła mu w butonierkę, resztę zatknęła znowu za pasek.
Potem poszła do dzwonka i spytała wchodzącego lokaja:
— Pani jeszcze nie wróciła?
— Jeszcze nie!
— Posłałeś moją kartkę? Co pan hrabia odpowiedział?
— Że natychmiast służy.
— Jak tylko pani wróci, podawać obiad.
Lokaj wyszedł; usiadła na swem dawnem miejscu i mówiła, jakby wracając do przerwanej rozmowy.
— Jestem tak zmęczona dzisiejszą zabawą, jakbym ciężko pracowała. Mama wyrzuciła mnie przed bramą i pojechała do chorej kuzynki. Pojutrze czeka mnie raut na dobroczynność; w niedzielę mamy zaproszenie do księżnej Fanny, ale to mi się okroi, bo w piątek wyjedziemy. W każdym razie na kwestę wielkanocną musimy przyjechać. Pewnie tam na wsi straszne błoto i bezdróż?
— Dosyć, żeby nie przejechać, a za mało, by się utopić — odparł, równie jak ona, swobodnie.
W tej chwili wszedł Adam. Zwróciła się do niego.
— Mój drogi, wypisałam sobie hrabiego Romana. Trzeba, żebyś go poprosił o protekcję w sądzie, on ich tam wszystkich zna.
— Prawda! Że mi to na myśl nie przyszło! Bądźże spokojny o swą sprawę!
— Poco państwo mną sobie głowę zaprzątają? — odparł Aleksander zmieszany.
— Cóż znowu? Interes rodzinny! — rzekł Adam.
— I czysty egoizm. Im prędzej pan wróci, tem nam będzie spokojniej i wygodniej — dodała Gizela. — Czego się dla interesu nie czyni! Toutes les bassesses possibles!
Miała znowu lekceważący, pogardliwy wyraz twarzy, a on snać uznał się pobitym, słabym, bo zamiast odciąć się podobnem, głowę spuścił, bardzo nieszczęśliwy.
Tego wieczora, wracając do hotelu, błądził długo po ulicach, szedł bez celu, zamyślony, i czynił z sobą ścisły rachunek.
— Stało się. Pobije mnie, ilekroć zechce, opęta i uczyni, co jej będzie w danej chwili korzystne. Teraz nie dałbym za swą wolę i siłę arkusza starej gazety. Przepadłem.
A przecie wiem, kto ona. Rozpieszczona miljonerka, zimna kokietka i znudzona szczęściem jedynaczka. Nie dba o mnie, ani czuje sympatji. Potrzebny jej jestem na administratora, jest pewna swej potęgi i czaru, zdobycz trzymać będzie, bo jej z tem wygodnie, a jeślibym kiedy zapomniał dzielącej nas granicy, wyrzuci mnie za drzwi. To jest doskonale obmyślany interes.
Ale dotąd byłem i ja pewny siebie, poddawałem się zabawie, jak silny człowiek daje się wyzyskiwać dziecku. Ale dziś uczułem raz pierwszy, co jest władza i co jest niewola. Przepadłem ze szczętem, tembardziej, żem się ze słabości zdradził. Jestem skazany na dożywotnią niewolę! Trzeba choć pozory ratować, choć honoru nie utopić w tem opętaniu. Dotąd walczyłem ostre na ostre, bom ją postanowił zdobyć. Wysoko, daleko była, na szklanej górze, byłem w swoim żywiole. Teraz trzeba sobie jeszcze trudniejsze zadanie postawić, trzeba milczeć!
Stanął nagle, podniecony tą myślą.
— Olek, rozumiesz ty, warjacie, trzeba milczeć! Będzie cię kokietować, milcz; będzie się pastwić, milcz; wyzyska cię i rzuci, milcz; każe ci służyć gachom, narzeczonemu, mężowi, milcz! Rozumiesz ty! To także coś warte, takie milczenie! Potrafisz? Zdzierżysz? Decyduj się, albo pal sobie w łeb, kiedyś tchórz! Innego niema wyboru!
W łeb palić! A matka? Więc milczeć!
Chyba jeszcze masz nadzieję się wyzwolić, to uchodź!
Sam sobie odpowiadając, głową potrząsnął, a potem znowu szedł, szedł i nowem tem postanowieniem nabijał sobie głowę.
— Będę milczeć, wytrzymam, może to jeszcze trudniejsze, niż walka. Wytrzymam i zmilczę wyzysk i urąganie, pastwienie się i lekceważenie!
Aleć ja jej pożądam, jak szaleniec. Jak zmilczę kokieterję?
„Jak nie dotrzymasz sam sobie słowa, pal w łeb, boś zdrajca“ — odpowiedziało w rozegzaltowanej duszy.
— A no, naturalnie, racja! — zakończył sprawę i był już zdecydowany.
Rozejrzał się przytomniej, zorjentował, gdzie jest, i zawrócił do hotelu. Był znowu silny, bo wynalazł sobie zadanie, warte zachodu...
W tydzień później, po wyroku, poddał się na cztery miesiące aresztowi. Miał tedy czas przed sobą rozmyślać i postanowić, jak się do dzieła weźmie. Rozmyślał zaś o urzędowym, więziennym chlebie, bo pięćset rubli najsumienniej stracił w Warszawie, chociaż w listach upewniał matkę, że mu na niczem nie zbywa. Nikt też nie przerywał mu rozmyślań, bo nikt go nie odwiedził, tylko, że pamiętano o nim, dowiedział się z ostatniego listu matki. Pisała, że miała wizytę pań ze Zborowa, które bardzo uprzejmie dopytywały się o termin jego powrotu.
Zapewne był bardzo potrzebny do żniw nadchodzących.