Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Pewnego dnia, w końcu lipca, Adam Kalinowski przyszedł na obiad niezwykle wesół i zaraz powód swego zadowolenia oznajmił damom.
— Możemy wyjeżdżać nareszcie. Aleksander pokutę skończył.
Gizela podniosła głowę.
— Był u ciebie?
— Nie, alem go spotkał dzisiaj na drodze. Tydzień temu wrócił, swoje interesa urządza, lata jak wściekły między Zabrańcami a Mniszewem. Chciałem go od dzisiaj zabrać, ale prosił jeszcze o tydzień, a potem zdejmie nam kłopot z głowy. Czy panie stanowczo jadą na Helgoland?
— Czy to już warto? — rzekła pani Kalinowska. — W sierpniu musimy być na ślubie Izy w Krakowie.
— Jak panie chcą. Ja stanowczo jadę do Styrji i Węgier po konie.
— Cóż znowu pan Aleksander ma do czynienia w Zabrańcach? — spytała Gizela.
Adam ramionami ruszył.
— Ma tam podobno dużą plantację buraków. Napadłem i ja na niego, ale odparł, że przecie Binsteiny siedzą w Zakopanem. Chłop wysechł i sczerniał, tylko mu oczy świecą. Wykręcał się, jak węgorz od Zborowa, stręczył pięciu administratorów, ledwiem go uprosił.
— No, ale jakże będzie z wynagrodzeniem? — rzekła pani Kalinowska.— Niesposób przecie, aby nadal trwał ten dziwaczny układ z Dobroczynnością.
— Ja mu składam pieniądze w banku. Z czasem się namyśli i weźmie! — rzekł Adam. — Zresztą jest moim dziedzicem, pracuje dla siebie.
— Aż się nie ożenisz.
— Dlaczego mam się żenić! — żachnął się.
— Mój drogi, wiesz, jak mi są przykre te twoje zasady tak samolubne i cyniczne. Robicie z siebie parę dziwaków! Gizela, naprzykład, odmawia hrabiego Kocia, ty robisz impertynencje księżnej Natalji. Staniecie się pośmiewiskiem całego towarzystwa.
Oboje młodych zniosło w milczeniu admonicję; po chwili Adam rzekł:
— Powinna mama Aleksandra wyswatać. Ten będzie skłonniejszy do hymenu i dla niego się zda dobra partja, panna Bujnicka naprzykład.
— Czy on tu się wybiera z wizytą? — spytała Gizela.
— Owszem, mówił, że złoży paniom uszanowanie temi dniami. Miał też „Flammy“ spróbować do wrześniowego wyścigu. Mamy już zapisanych siedemnaście koni.
W trzy dni po tej rozmowie hrabianka wybrała się konno na spacer do jednego ze swych folwarków i, mijając Mniszew, spotkała małą Józię, wracającą pieszo z pola, z koszykiem w ręce i płaczącą.
— Czego Józia płacze? — spytała, zatrzymując konia.
Dziewczynka zaczerwieniła się jak wiśnia i nasunęła na oczy kapelusz.
— Ja nie płaczę, tylko pani Kalinowska znowu się zmartwi, a pan Aleksander chyba naprawdę chory.
— Gdzież jest pan Aleksander?
— Już trzeci dzień przy stertach za lasem. Trzeci dzień pani mu obiad posyła, a on ani tknie i jeszcze mnie dzisiaj zburczał, że w upał chodzę. A on cały dzień na tym skwarze i wieczorem ledwie herbatę przełknie! Co ja pani powiem, żeby nie zmartwić?
— Powiedz, że w Zborowie będzie na obiedzie.
— Kiedy nie będzie. Wczoraj mówił, że do Zborowa nie pojedzie, aż państwo wyjadą.
— To już nie twoja rzecz! Uspokój panią Kalinowską, że go w Zborowie nakarmią!
Trąciła konia i ruszyła w bok ścieżyną ku lasowi.
Tam na Mniszewskich złogach pszenica urodziła się przepyszna, pięć stert stało już gotowych, składano szóstą. Ludzie się uwijali żwawo, a wśród nich konno stał Aleksander, nagląc i komenderując. Ujrzał ją, rzucił papierosa i podjechał, zdaleka uchylając czapki.
— Niespieszno panu nas odwiedzić! — rzekła z widocznem niezadowoleniem. — Należało to uczynić zaraz po powrocie.
— Chcę pokończyć naglące roboty, żeby potem być swobodniejszym. Zresztą myślałem, że już ktoś moją posadę zajął.
— I byłby pan temu bardzo rad! Posady honorowe nie są tak bardzo ponętne.
Była pewna, że wybuchnie, ale, o dziwo, on się tylko dziwnie uśmiechnął i odparł:
— Jakabądź ma być, zajmę ją od dziś za trzy dni i będę szczerze pracował.
— Jakto: jakabądź? Więc może pan przystanie nareszcie na wynagrodzenie dobrowolnie?
— Powiedziałem, jakabądź ma być, odpowiadając na „ponętna^. Wynagrodzenie przecie pobieram.
— Zapowiadam panu, że tak dalej nie będzie! Będzie pan pobierał pensję, jak każdy administrator.
Znowu spojrzała na niego, gotowa do zuchwalstwa, ale on tylko poczerwieniał, zbladł i skłonił się w milczeniu. Szarpnęła cugle i, rozgniewana, uderzyła prętem konia.
— Co to ma znaczyć? Nie poznaję pana! — zawołała.
— Siedziałem w więzieniu, nauczyłem się milczeć.
— Zdaje mi się, że pan zamierza mi imponować.
— Nietylko zamierzam, ale i dokonam zamiaru.
— To znaczy?
— Że pani nie będzie miała ze mnie zabawki i nie wyprowadzi mnie już pani niczem ze spokoju i cierpliwości.
— Doprawdy? Może się założymy do jutra!
— Do jutra — odparł lekceważąco. — Za mała gra dla mnie. Ja się zakładam z panią o życie i na życie!
— O, to znowu dla mnie za długo i za wiele! Nie ręczę, czy będę pamiętała o panu aż do pojutrza.
— Tem lepiej dla mnie. Moje postanowienie cierpliwości będzie łatwiejsze, gdy pani o mnie zapomni.
— Pan sobie tego życzy?
— Tak nisko i daleko jestem względem pani, że moich życzeń nigdy nie będę mógł wyrazić. Jestem i pozostanę der Knecht Fridolin.
— Zatem, wracając do prozy służby, niech pan tutaj robotą rozporządzi, bo pojedzie pan ze mną na obiad do Zborowa.
— W tym stroju? Dadzą mi jeść zatem w kuchni stajennych parobków — uśmiechnął się.
— Daję panu godzinę czasu na przebranie. Jadę do Izabelina; wracając, mam pana spotkać za młynem w Mniszewie. Compris?
— Wedle rozkazu! — odparł, przykładając rękę do czapki.
Gizela trąciła konia i odjechała. Minęła jeden i drugi folwark zborowski i przekonała się, że wszędzie zboża były gorsze, niż w Mniszewie, rola gorzej uprawiona, a buraki niedbale obrobione.
— Na przyszły rok inaczej będzie — myślała — zdobyliśmy najlepszego rządcę. Nie okradnie, a przez ambicję i swoje średniowieczne mrzonki będzie pracował za dziesięciu. Zresztą nie jest niebezpieczny, a nawet zabawny. Ten przynajmniej nie jest do wszystkich podobny i żeby należał do towarzystwa....
Urwała myśl i ruszyła ramionami.
Enfin, tak jeszcze lepiej. Można się zabawić bezkarnie, jak ze lwem w kagańcu. Pyszny jest, gdy się nasroży i ryknie!
Zawróciła do Zborowa, minęła Mniszew i młyn. Aleksandra nie było nigdzie widać, ogarnął ją gniew. Czyżby się ośmielił jej rozkazu nie spełnić?
Pojechała dalej, śmiertelnie obrażona, była już o wiorstę od Zborowa, gdy posłyszała za sobą tentent szalonego galopu, i Aleksander się z nią zrównał i osadził konia.
— Czy pan zawsze jest tak akuratny względem dam? — spytała.
— Zawsze, ilekroć matka sobie tego życzy! — odparł. — Myślałem, że pani dłużej będzie w Izabelinie.
— Spieszwłam na rendez-vous! — rzekła ironicznie. — Zresztą nic pocieszającego nie widzi się po tych folwarkach. Mam nadzieję, że porządniej będzie na rok przyszły, pod pana zarządem.
— Ha, no, o ile dam temu wszystkiemu rady. Zapowiedziałem panu Kalinowskiemu i pani to samo powtórzę, że przedewszystkiem będę się zajmował Mniszewem i własnemi interesami.
— Jaka zmiana ról między nami! Toć pan teraz co słowo mnie obraża i wyzywa! — roześmiała się.
Spojrzała na niego zmrużonemi oczyma i dodała:
— Tylko, że pan gra komedję, mnie już wiadomą.
Odrzucił hardo głowę.
— Ody pani to mówi, to ja dopowiem. Owszem, niech rzeczy będą jasne: Pani komedja wiadoma, o ile ją pani ułożyła, ale nie, o ile ja ją wykonywam. Było tak: dokuczyli pani złodzieje, rządcy, znalazł się po drodze chłop z szaloną głową, ale uczciwy i zdatny, odmówił panu Kalinowskiemu, pani o zakład poszła, żartując, że pani nie odmówi. Z ludźmi niższej kondycji można przecie się zabawić bezkarnie. Wygrała pani zakład, rządca się znalazł, wszystko w porządku. I teraz ma pani rację, ja gram komedję. Wiadomo i mnie i pani, dlaczego służę, i wolno pani ze mną się dalej bawić bezkarnie, póki stanie ochoty. Tylko pani niewiadomy koniec tej gry, gdy mnie się ona sprzykrzy i gdyby wtedy matki mojej nie było już na ziemi! Teraz powiedziałem wszystko, żeby pani nie pomyślała, że służę z jaką nadzieją lub z interesu.
Pierwszy raz w życiu hrabianka Gizela nie znalazła ni ciętej odpowiedzi, ni lekceważącego szyderstwa i chwilę milczała.
Wreszcie roześmiała się dziwnie i rzekła:
— Uzbrajam się w cierpliwość znoszenia pana impertynencyj. Zapłaci mi pan drogo za nie w swoim czasie. Un temps de galop, s’il vous plait! I ściągnęła cugle konia.
W tydzień później pałac Zborowski stał pustką i Aleksander objął już na stałe zarząd wszystkich dóbr całej rodziny.
W sierpniu przyszły z Węgier konie, kupione przez Adama, a pierwszych dni września on sam zjechał, cały zelektryzowany wyścigiem dystansowym.
Przybyło z nim kilku sportsmenów i Lasota.
Pałac się zaludnił, a że dam nie było, młodzież spędzała czas bardzo szumnie i swobodnie.
Grano po nocach w karty, pito dużo przy obiedzie, dnie spędzano w stajni lub konno.
Adam po sto razy na dobę odrywał Aleksandra od zajęć; nawykł wyręczać się nim we wszystkich sprawach, każde rozporządzenie, kłopot lub kwestję zdając na jego głowę. Lasota grał grubo i szczęśliwie, był w wyśmienitym humorze i robił szalone zakłady.
Nareszcie na trzy dni przed wyścigiem zatelegrafowały panie o konie, zapowiadając, że wiozą gości z Galicji.
Rejwach tego dnia panował nie do opisania, a że przy tem trzy lokomobile młóciły po folwarkach i zaczynało się kopanie buraków, Aleksander był przeforsowany robotą i w najgorszym humorze.
Adam odesłał mu depeszę w pole, aby zbyć fatygę rozporządzenia powozów i dalej debatował o godzinie startu, a w ślad za depeszą przybył na pole Lasota konno, na gawędkę, bo panowie w zapale wyścigu zapomnieli o kartach.
— Ciekawym, czy Tekeny zjawi się razem z paniami? Ten chyba dobije targu! — rzekł Lasota.
— Co za Tekeny znowu? — burknął Aleksander.
— Ano, właściciel „Alanki“, na którą jest dotychczas najwięcej zakładów i ostatni konkurent. Jakże, zobaczywszy konie i jeźdźców, masz wiarę w swoją klacz? Ja się boję trochę trzymać za tobą, boś za wielki, respective za ciężki.
Aleksander ramionami ruszył.
— Nie myślę, abym przegrał tak mało. Tekeny może zdobędzie hrabiankę, ale mojej klaczy jego szkapa nie weźmie na dystans.
— Adam stawia na ciebie. Zaryzykuję i ja tysiąc rubli przeciw Żarskiemu. Ale, à propos, moglibyśmy dziś wieczorem pojechać do Żarskich.
— Ja? — zdumiał się Aleksander. — A toć mam dzisiaj roboty w kasie do północy.
— Projektujemy wszyscy całą bandą jutro wyjechać na spotkanie pań. Będzie to próba koni.
— Adam pojedzie na „Flammie“. Ja nie mam czasu.
— A wiesz jeszcze jedną rzecz? Przywozi z sobą pani Kalinowska swoją kuzynkę, Bujnicką z Galicji. Jedną z siedmiu wprawdzie, ale to partja, dla bardzo dobrych aljansów. Otóż, tylko mnie nie zdradź, to dla ciebie ją tutaj wiozą. Cały plan ukartowany. Pani Kalinowska chce cię ożenić i oddać w dzierżawę Wolicę, pozostawiając zawsze administrację reszty dóbr. Cóż ty na to?
— Jeszcze panny Bujnickiej nie widziałem, na dzierżawę nie mam środków, a o małżeństwie dotąd nie myślę. Zresztą mam nadzieję, że, jeśli hrabianka przejmie tego nowego kandydata, pani Kalinowska zajmie się wyprawą i o mnie zapomni. Któż jest ten Tekeny?
— Magnat, bardzo elegancki, ma doskonałe konie i pysznie tańczy czardasza. Czyś ty już wysłał konie do kolei?
Wracam do Zborowa i wydam rozporządzenie.
— Pozwolisz mi skręcić do Mniszewa i wziąć twoje kuce do Żarskich? Nie będzie gry dzisiaj, niema poco w Zborowie siedzieć.
Rozjechali się tedy. Aleksander wysłał powóz, i wolant i wedle zamiaru siedział w kasie do późna, i ledwie nad ranem zasnął na parę godzin.
Obudziło go trącenie energiczne w ramię. Stał nad nim Adam, ubrany do konia.
— Wstawajże! Czas jechać!
— Przecie ty masz jechać na „Flammie“. Ledwie zasnąłem, daj mi spokój. Obejdzie się bezemnie.
— To nie wypada. Mamy się zaprezentować w komplecie. Gizela koniecznie tego chciała.
— Ręczę, że mego braku nie spostrzeże, a muszę zasnąć koniecznie parę godzin, żebym do wyścigu był przytomny.
Obrócił się do ściany i zasnął, czy udawał sen.
Panowie pojechali, kawalkada była przepyszna, ale Gizela przecie zauważyła nieobecność Aleksandra i po przywitaniach, gdy powozy ruszyły, otoczone jeźdźcami, spytała Adama:
— Cóż to? Zmiana? Ty jedziesz na „Flammie“?
— Aleksander miał jechać, ale zaspał i zlenił się. Nie mogłem go z łóżka wyciągnąć. Ale do wyścigu stanie.
Hrabianka złowieszczo zmarszczyła brwi i zaczęła bardzo uprzejmie rozmawiać z Tekenym, który jechał z paniami w powozie.
Niedaleko Zborowa, na polach Mniszewskich, zobaczyła wreszcie Aleksandra. Lokomobila młóciła pszenne sterty i on tam stał konno, wydając rozporządzenia Michałowi. Nie obejrzał się nawet na jadących, ani się ukłonił, ledwie parę minut się zatrzymał i kłusem dalej pojechał, w przeciwną stronę.
— Patrz-no, Giziu! — rzekła pani Kalinowska — To, zdaje mi się, pan Aleksander, tam, pod lasem.
— Może być. Pilnuje młocki. Ciekawam, czemu to dotąd u nas nie zaczął kopać buraków? Całe łany nietknięte.
Lasota, który najbliżej jechał powozu, odparł:
— Mówił mi wczoraj, że ma trzecią część wybraną.
— W Mniszewie zapewne. Taki rządca, a zarazem właściciel własnego folwarku, zawsze ma u siebie wszystko pierwej zrobione.
Lasota spojrzał na hrabiankę i złośliwie się uśmiechnął.
— Nie powiedziałaby mu tego pani.
— Owszem, będzie to pierwsza rzecz, co powiem.
— Chyba pani ma już na jutro zastępcę?
— O, nie! I on wcale za służbę nie podziękuje. Dba o nią więcej, niż się zdaje.
— Taak? — rzekł Lasota przeciągle.
— Tak, bo rachuje na dziedzictwo po Adamie i Adama nie zechce obrazić.
Lasota popatrzył znowu na hrabiankę, długo, złośliwie i rzekł:
Tiens, tiens!
— Może mi pan raczy wytłómaczyć to tiens, tiens — zawołała z brwią zmarszczoną, wyzywająca.
— Owszem, ale nie w tej chwili! — odparł, nie przestając się uśmiechać.
Kawalkada wjeżdżała w bramę zborowską.
Wypróżniły się powozy. Oprócz pań domowych przybyła panna Bujnicka, szczupła, anemiczna blondynka, z ojcem; pani hrabina Natalja, ciotka Tekenego, młoda, fertyczna wdowa, i pani Pomorska z mężem, młode małżeństwo, krewni pani Kalinowskiej z Galicji.
Zapełnił się pałac i po paru godzinach całe towarzystwo poszło do stajen i tam się rozpierzchło.
Adam oprowadzał hrabinę Natalję i pannę Bujnicką, zanudzając je genealogją koni; Wret tłómaczył to samo. Przez chwilę hrabianka i Lasota zostali sami.
— Może pan teraz raczy swe ironiczne uśmiechy i półsłówka wytłómaczyć! — rzekła gniewnie.
— Pani koniecznie chce? Będzie to nieprzyjemnie, że się pani zdradziła.
— Z czem?
— Ze swą dużą sympatją bez wzajemności.
— Do rządcy! C’est le comble! — roześmiała się. — Jakże pan domyślny! Je L’adore, a on jeden nie ma oczu dla mnie. Zakochałam się w oficjaliście i gdyby raczył mnie chcieć, gotowam mu oddać serce i rękę. Tak, zdradziłam się, nie będę dalej ukrywać miłości wobec pana i zaraz usłyszy pan ma declaration.
Skinęła na stajennego chłopca.
— Idź, zawołaj-no do mnie rządcę!
Chłopak pobiegł ku oficynom, a oni stanęli w progu stajen, przyglądając się „Kormoranowi“, którego Adam kazał wyprowadzić.
Panna Bujnicka przysunęła się ku nim i szepnęła nieśmiało:
— Czy to najpiękniejszy koń? Dlaczego on taki chudy i cienki? Czy to ładnie?
— Niechże pani z tem się nie wyrwie przy Adamie Kalinowskim, bo go szlag ubije! — roześmiał się Lasota. — To syn „ Grand Ovena**, czy coś podobnego.
— O, ja wszystkie chwalę pokolei, bo żadnegobym nie rozpoznała! Naprawdę, tak się koni boję, że jestem pół żywa ze strachu. Tam w kącie stoi jakiś żółty, strasznie zły.
— Chryste! Żółty koń! — parsknęła śmiechem Gizela. — Żeby to Adam posłyszał! To jego ukochana „ Flamma“, żółty koń! Iziu, ty znasz się tylko na odcieniach jedwabi!
— Nie mogę sobie przedstawić pani jako żony sportsmena! — rzekł Lasota.
— Niech mnie Bóg broni! Umarłabym ze strachu.
— Albo on z rozpaczy!
Od oficyn szedł Aleksander powoli, nie kwapiąc się. Tylko co z konia zsiadł, zakurzony, w długich butach i zmiętej czapce. Prętem obijał liście z krzewów i gwizdał przez zęby, gładząc drugą ręką łaszącą się doń Wartę, wyżlicę.
O kilkanaście kroków przed stajnią przestał gwizdać i pręt wsunął w cholewę.
Adam go spostrzegł i zawołał:
— Posłałeś na kolej po paki?
— Posłałem! — odparł, uchylając czapki, i stanął przed hrabianką.
— Czy to pan dysponował powozy? — spytała, ledwie skinąwszy głową.
— Ja.
— Niechże pan na drugi raz raczy pamiętać, żeśmy nie śledzie i każe obejrzeć, co posyła. W wolancie jedno koło skrzypi, a w powozie drzwiczki się nie zamykają. Zapewnie pan nieczęsto zagląda do wozowni?
— Nawet wcale nie zaglądam, bo nie mam na to czasu.
— Zapewne nie ma pan też czasu pomyśleć o kopaniu buraków, tylko w Mniszewie.
Bujnicka spojrzała przerażona na nią, potem na Aleksandra i usunęła się o kilka kroków. Lasota, bardzo zajęty, słuchał, co dalej będzie. Na twarzy Aleksandra ściągnęły się muskuły.
— Czy pani ma mi co do rozkazania, poza tem? — spytał głucho.
— Mam polecenie, żeby pan się raczył zająć trochę staranniej swoim obowiązkiem u nas, a mniej myślał nad stworzeniem z Mniszewa ferme modéle.
— Postaram się! — odparł, uchylając na pożegnanie czapki.
I odszedł, a Bujnicka szepnęła wystraszona:
— Jak ty go okropnie traktujesz! Jabym się nigdy nie ośmieliła!
— Jakże być może? Taki pan musi czuć, że jest subalternem, bo inaczej w głowach im się przewraca.
— Ale to przecie kuzyn wasz?
— Chociażby, ale jest płatny, więc mam prawo wymagać pracy!
— Biedny! — szepnęła cichutko panna Bujnicka i serce jej zabiło o tego sponiewieranego.
Wracając do domu na obiad, hrabianka zwróciła się do Lasoty i rzekła:
— Przestał pan uśmiechać się dwuznacznie.
— Tak, bo jestem cały przejęty wdzięcznością dla losu, że nie na mnie padł wybór pani. Wolę już kosza, któregom dostał, niż pani okrucieństwo.
Ruszyła ramionami.
— Wobec tego nie warto mówić więcej o tym przedmiocie. Zostawiam panu swobodę mrzonek.
I odeszła ze złą zmarszczką na czole.
Na chwilę przed obiadem przyszedł Aleksander, wyświeżony i przebrany. Adam przedstawił go gościom, a pani Kalinowska zatrzymała przy swym fotelu, rozmawiając uprzejmie.
Gdy lokaje otworzyli drzwi jadalni, szepnęła:
— Podaj pan ramię pannie Bujnickiej i staraj się być przyjemnym towarzyszem. Miluchna dzieweczka.
U stołu znalazł się Aleksander naprzeciw hrabianki, która bawiła się doskonale z Tekenym.
Śmiech jej zalotny i francuskie słowa słyszał wyraźnie. Flirtowała ostro i piła więcej, niż zwykle, wina. Ani razu nie spojrzała w jego stronę, on także oczu na nią nie podniósł, rozmawiając bardzo uprzejmie z panną Bujnicką. Znaleźli zaraz wspólnych znajomych, gdyż jej brat był w Dublanach jednocześnie z Aleksandrem, a drugi kolega, Sochowicz, osiadł w ich sąsiedztwie i bywał w ich domu. Mówili potem o stosunkach galicyjskich, o ludzie i żydach, wreszcie przeszli do osobistych spraw i opowiedział jej szczerze swe dzieje, dobrodziejstwo Lasoty, nabycie Mniszewa, mówił o matce, wspomniał Józię i zamiar, żeby ją do Jazłowca odwieźć na lat parę.
Tedy zajęła się szczerze tą sprawą, bo miała ciotkę zakonnicą; obiecała naisać do niej, zapewnić miejsce w pensjonacie, i gdy obiad się skończył, byli najlepszymi przyjaciółmi, jakby się oddawna znali. W salonie usiedli obok siebie i ona zaczęła mu opowiadać swoje troski i uciechy. Lubiła wieś, życie domowe, posiadała i kochała muzykę, uczyła się malarstwa, umiała wypalać na drzewie i malować na atłasie, bawiła się tem doskonale.
Teraz niedawno dostała od pani Kalinowskiej aparat fotograficzny i to była ostatnia namiętność.
— Przywiozłam go z sobą i będę od jutra wszystko tu fotografować. Całe album mieć będę z tej wycieczki i wyścigu. Śliczne tu położenie.
— Niechże pani mnie weźmie za cicerona do pięknych widoków tutejszych, bo chyba najlepiej znam okolicę. Dwa szczególniej powinna pani uwiecznić. Jeziorko na wysokiej górze za Malicami i debrę w zborowskim lesie, no i ruiny na wyspie.
— Ach, dobrze! Namówię Pomorskich, którzy lubią spacery, i pan nas poprowadzi. Ale kiedy?
— Jutro, bo pojutrze wyścig.
— I pan należy do wyścigu? Pan wygra.
— Pani tak pewna? Dlaczego?
— Zobaczy pan, że tak będzie. Dostanie pan ten śliczny puhar, który Gizela przywiozła z Wiednia.
— Jak w balladzie! — uśmiechnął się i zacytował:
„Wer wagt es Rittersmann oder Knapp...“
Zdaleka, z prezydjalnego fotelu, pani Kalinowska patrzyła ku nim z widocznem zadowoleniem.
Hrabina Natalja spojrzała też raz i drugi i rzekła do Gizeli żartobliwie:
— Panna Bujnicka ma dobre oko i gust. Wybrała sobie najprzystojnejszego kawalera i bawi się doskonale. Ten jeden nie cierpi widocznie na bzika, bo reszta, ils sont assomants. Obyż prędzej ta sztuka się odegrała i oni przyszli do przytomności!
Gizela spojrzała w ich stronę. Aleksander się uśmiechał, rozmawiając żywo.
— Nasz rządca rozsiadł się widocznie na cały wieczór — rzekła obojętnie.
Panowie wrócili do salonu po cygarach i gwarno się zrobiło. Hrabina siadła do fortepianu, Pomorski z Bujnickim do partji szachów, Lasota zabawiał Pomorską, hrabianka z Tekenym przechadzali się po salonie.
Nagle zatrzymali się przed Aleksandrem i Gizela rzekła:
— Pan Tekeny ma pilną depeszę do wysłania. Proszę pana to załatwić jaknajprędzej.
Aleksander drgnął jakby ze snu obudzony i wstał.
— Owszem, proszę o depeszę, wyślę natychmiast! — rzekł.
— Ależ, przepraszam pana! — odparł Tekeny — Nie śmiałbym pana tem utrudzać.
— Spodziewam się. Rozkazuje mi moja pani, więc spełniam. Proszę o depeszę!
— Kiedy pan tak uprzejmy, to proszę przynieść pióro i papier!
— Cóż znowu! — zaprotestował Tekeny. — Pójdziemy z panem do gabinetu pana Adama.
Wyszli; hrabianka zwróciła się do panny Bujnickiej.
— Jakże się bawisz? Pewnie cię bawi rozmową o fornalce, nawozach i burakach?
— Ależ nie! Bardzo przyjemnie rozmawiamy.
— O czemże innem taki rządca może mówić?
— Z tobą, naturalnie, bo go tak traktujesz, ale on jest tak wykształcony i oczytany, jak mało kto.
— Chcę wierzyć! — zakończyła hrabianka ironicznie.
— Moja Giziu, kiedy go tak niecierpisz, poco trzymasz? Toć ani jemu, ani tobie niemiłe.
— Trzymamy go, bo możemy jeszcze na gorszego trafić. Zresztą Adam ma słabość do niego, a on trudny jest do wyrzucenia, jak uważasz. Nie jest obraźliwy, ani domyślny.
— Mnie się zdaje, że go nie znasz i źle sądzisz.
— A tyś tak prędko poznała! — roześmiała się ironicznie Gizela.
Panna Bujnicka zarumieniła się, ale w tej chwili wrócił Tekeny i rozmowa się przerwała.
Aleksander nie pokazał się więcej w pałacu, siedział nad rachunkami w biurze, gdy około jedenastej wpadł do niego Lasota.
— Mój drogi! Nie masz przy sobie tysiąca rubli? — spytał nerwowym tonem.
— Mam! Sprzedałem przecie pszenicę.
— To mi je daj do jutra! Zgrałem się.
Uspokojony, usiadł i rzekł, ziewając:
— Nie będę więcej grał, pogawędzimy. Ależ hrabianka ma miluchny humorek. Za co ona ciebie potraktowała jak psa i to przy Bujnickiej? Kobieta, jak zła, żadnego nie ma taktu.
Aleksander podał mu tysiąc rubli, potem księgi złożył, zapalił papierosa i wyciągnął się wygodnie w fotelu.
— Nie uważałem, aby mnie dzisiaj traktowała inaczej, niż zwykle! — odparł zamyślony.
— A to ci winszuję przyjemności! — roześmiał się Lasota.
— Można do wszystkiego przywyknąć. Rzadko ją widuję — rzucił obojętnie Aleksander.
— Wiesz, co ja przypuszczam? Że ona się kocha w tobie.
Powiedział to prędko, niespodzianie i spojrzał, jakie wrażenie zdradzi twarz Aleksandra, ale nie dostrzegł żadnego.
— Nie myślałem nigdy o tem, ani będę myślał! — odparł, widocznie czemś innem zajęty.
— Właśnie dlatego pastwi się nad tobą. Żebyś ty się zakochał i jej to okazał, przestałaby dbać i zapomniałaby o twem istnieniu. Cóż, jakże ci się podobała Bujnicka?
— Bardzo.
— Ożenisz się?
— Nie, za nic. Cóż to dla mnie za koniec karjery? Pobrała się bieda z nędzą i będą pchać taczkę pod górę, krok na rok; potem przyjdą dzieci, kłopoty wychowania, potem choroby, starość i basta. Nie, za silnym do takiego przeciętnego losu i nie poświęcę jedynego mego skarbu: swobody.
— Co prawda, dziwnie tej swobody używasz. Zaprzągłeś się w jarzmo, Bóg wie, poco. Zajęty interesami Kalinowskich, swoich zaniedbujesz i nieprędko się wybijesz.
— Owszem, pamiętam o sobie. Na przyszły rok spłacę ciebie zupełnie i sprzedam Mniszew. Wtedy zabezpieczę byt matki i Józi i będę miał prawo o swym losie pomyśleć. Tymczasem trzeba czekać i brać pracę, jaka się nadarzy.
— No, ale powiedz otwarcie: Czy dla ciebie hrabianka nic nie mówi? Musisz wyznać, że jest cudownie piękna, co gorsza, pociągająca.
Aleksander się roześmiał.
— „Pociąga“ ona mnie tęgo po cierpliwości i uczy milczenia. Jak naprzykład dzisiaj milutko mi w twarz rzuciła, żem złodziej.
— To też nie poznaję ciebie, że to znosisz.
— Ha, próbuję swej mocy! Przecie nie mogę z nią się bić, jak z Wojewódzkimi.
— Więc czemu nie rzucisz takiej służby?
— Bo mnie prosiła i dałem słowo do jej zamążpójścia zajmować się tem wszystkiem.
— Wpadamy w błędne koło. Kiedy prosiła, dlaczego teraz maltretuje? Powinieneś się z nią rozmówić jasno.
— Ja? — rękoma strzepnął Aleksander. — Ja tylko marzę, żeby jej nigdzie nie spotkać, nie tylko nie rozmawiać. W głębi duszy musi mi oddać sprawiedliwość, bom nic nie zaniedbał, a narażać się samochcąc na złe humory i impertynencje ani myślę!
— Mów, co chcesz. Cały ten interes krzywo mi wygląda i ja to wyświetlę. No, dobranoc!
Wyszli razem na ganek i natknęli się na stajennego chłopca, który podał Aleksandrowi kwit z wysłanej depeszy.
— Szkoda, że już panie śpią! — roześmiał się Lasota. — Powinieneś był odnieść ten kwit własnoręcznie hrabiance i podać na tacy, jak lokaj.
— Poczekaj, przyjdzie do tego! — odparł Aleksander. — Będę ja jeszcze Tekenemu strzemię podawał.
— Czyś oszalał? Pocóż to znosisz?
— Tak sobie, dla oryginalności!
Lasota ramionami ruszył i odszedł zamyślony. Był pewien, że coś odkrył, ale teraz znowu nic nie rozumiał. Aleksander zbił go zupełnie z tropu.
Nazajutrz hrabianka wstała bardzo rano i kazała osiodłać sobie konia. Wszyscy jeszcze spali w pałacu, tylko na folwarku ruch już panował pracowity.
— Czy rządca już wstał? — spytała dozorcy, który eskortował czeladź w pole.
— Już dawno wyjechał do Izabelina, do młocki.
Ruszyła tedy w przeciwiną stronę, żeby go nie spotkać i objechała plantacje buraków. Wszędzie robota w pełni i spotkała nawet transport, dwadzieścia fornalek, na drodze do fabryki.
— Skąd to? — spytała.
— Z Liszni! — odparli fornale, czapkując nisko dziedziczce.
Był to jej folwark.
— Dawno już odstawiacie?
— Już trzy dni.
— A Zborowskie idą?
— Dzisiaj pierwsze.
Minęła ich i skręciła w pierwszą boczną dróżkę polną, obejrzała zasiewy ozime, potem stawy Zborowskie i już niedaleko od domu spotkała Aleksandra.
Ukłonił się i rzekł:
— Czy pani każe sprzedać pszenicę?
— A zborowska sprzedana?
— Tysiąc korcy zdaję dzisiaj, po sześć rubli.
— Jeśli pieniędzy potrzeba, proszę sprzedać.
— Pieniądze są, ale cena spadnie.
— Pan tak myśli, ano, to wolę poczekać; zobaczymy, kto wygra.
— Pani każe długo czekać?
— Tydzień.
— Przyślą kupców do pani.
— Dobrze. Jakiż wydatek buraków?
— W Zborowie lepszy trochę, niż w pani folwarkach, a najlepszy u pani Kalinowskiej. Sto dwadzieścia, do stu pięćdziesięciu korcy z morgi.
— Bywało lepiej. Bardzo obrzynają w fabryce?
— Nie, pięć, siedm procent. Jeszcze niewielki ścisk i jeszcze nie doszło do zerwania towarzyskich stosunków. Byłem pierwszego dnia tylko, wczoraj nie mogłem dojechać, bo młocarnie szły wszystkie.
— A mniszewskie już pan odstawia?
— Jutro mają zacząć. Tam wożą tak małe partje, że nie mam cierpliwości nawet się o to dowiadywać. Będą się z tem bawić pewnie trzy tygodnie.
— Miechże pan tam użyje wszystkich naszych fornalek i zda w jeden dzień.
— Dziękuję pani.
— Zgoda?
— Nie. Dziękuję za pani uprzejmość, ale fornalki maają u siebie dość roboty.
— Widzę, że pan jest śmiertelnie na mnie urażony.
— Zaco? Owszem, bardzo jestem wdzięczny za dobrą chęć!
— Co za komedja! Czy pan wraca do Zborowa?
— Tak. Pani Kalinowska poleciła mi dzisiaj towarzyszyć państwu Pomorskim i pannie Bujnickiej w wycieczce z aparatem fotograficznym.
— Ach, tak! Zapomniałam, że to przecie swaty na wielką skalę. Ma panna Bujnicka dać panu razem ze swą ręką dyplom do towarzystwa.
— Panna Bujnicka razem ze swą ręką da więcej, niż dyplom do towarzystwa. Da bardzo miły charakter, duże wykształcenie i czyste uczucie. Ona sama będzie najlepszem towarzystwem dla swego wybranego.
— Ten panegiryk pachnie bardzo krytyką dla innych panien! Jak to szczęśliwie, że są amatorowie na zły charakter, małą naukę i nieczyste uczucia.
— O, nawet takie mają największe powodzenie!
— Zacząwszy od pana! — roześmiała się ironicznie, popędzając konia naprzód.
Przy samej bramie zwolniła, a gdy on nadjechał, rzekła:
— Podobno pan jest pewny wygranej w wyścigu?
— Tak, wygram! — odparł spokojnie.
— Pan Tekeny jest równie pewny swej „Alanki“. Poprzysiągł mi, że o godzinę was wszystkich wyprzedzi. Ciekawam, który z was większy blagier.
— Szkoda przysiąg i filigranowej „Alanki“, jedna i druga przepadną marnie.
— I moje tysiąc rubli, bo trzymam za nią przeciw panu Lasocie i „Flammie“.
— Tak i pani tysiąc rubli weźmie pan Lasota.
— Dałabym jeszcze dziesięć, żeby pan przegrał! Byłaby zdrowa nauka dla pańskiej zarozumiałości.
— Nie jestem zarozumiały, ale znam klacz i siebie. Nie takie małostki mi przegrywać, ani jej! Przegramy ostatni wyścig, gdy trzeba będzie kark skręcić. Ale wtedy zakład będzie większy!
— Więc przecie przypuszcza pan przegraną?
— Naturalnie. Los, byt, stanowisko w moich rękach i mocy. To wszystko wezmę, bo chcę. Ale gdy mi się zachce krzaku kwitnącego bzu w listopadzie, albo ognia z wody, albo wody z kamienia, wtedy mogę przegrać, jeśli z uporem trwać będę w chęci.
— Myślałam, że pan i o tem nie wątpi. Przecie odkryłam w panu trochę zdrowego rozsądku! Żegnam tymczasem i życzę przyjemnych wrażeń z aparatem fotograficznym....!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .