Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Start był wyśmienity. Punkt o szóstej rano ruszyło dwunastu jeźdźców, a za nimi Adam, Lasota i Żarski popędzili na bicyklach, na przełaj, w trzy rozmaite punkty toru. Dystans był mil dziesięć, więc panie wróciły do pałacu, naturalnie debatując o wyścigu i krytykując jeźdźców.
— Pyszny był Tekeny — śmiała się hrabina Natalja. — Ćmił sobie najspokojniej cygaro i ruszył jak na spacer.
— A pan Jaźwiński zaraz stracił czapkę! — ozwała się panna Bujnicka. — Jabym już leciała z odkrytą głową, a on stanął i podniósł ją. Może przegrać z tego powodu! Nieprawda, tatku?
— Wszystkie te fanfaronady furda, żeby paniom zaimponować! — odparł Bujnicki. — Dziesięć mil, to dobra próba końskich nóg i zdrowia paniczów. Odechce się im rychło czapek i cygar!
— A pan do kogo ma największe zaufanie? — spytała Gizela.
— Do młodego Sławskiego. Chłopak, jak pięść, a koń olbrzym. Dabrą klacz miał pan Kalinowski, ale on dla niej za ciężki.
— A ja przysięgnę, że Tekenego zobaczymy najpierwej! — upierała się hrabina Natalja.
— Niechże pani nie przysięga, bo go klacz zrzuci i pierwszy wróci, ale piechotą. — roześmiał się Bujnicki.
Tymczasem na drodze kłąb jeźdźców, zrazu zbity, zaczął się wydłużać. Aleksander, klacz hamując, wypuścił naprzód połowę koni i pilnował tylko, by jechać tuż za Tekenym. Dzień był jasny, chłodny, droga sucha, tylko w lasach dokuczały korzenie. O trzy tylko konie dbał Aleksander i te trzy mu przodowały na czwartej mili, reszta pozostała daleko. Wtedy zwolnił zupełnie biegu klaczy, tamci raz pierwszy użyli szpicruty.
Dał się klaczy wysapać, poklepał ją po szyi i rzekł:
— Widzisz, tamte już dostają napomnienie! Ty tego nie lubisz, patrz, rzucam pręt, żebyś swój honor znała. Nabierz tchu, złota, bo musisz być pierwsza! No, śmigaj!
Puścił cugle, klacz wyciągnęła się w największy pęd. Minęła Tekenego, potem Jaźwińskiego. Miał rację stary Bujnicki. Sławski był na czele, ale jego olbrzym sapał złowieszczo. Jakiś czas jechali obok siebie, przelecieli koło Adama, który z zegarkiem na nich oczekiwał. Sławski ćwiczył konia, wściekły.
Na każde świśnięcie klacz Aleksandra wzdrygała się cała i, tuląc uszy, zmykała jak wiatr od tak nieambitnego towarzysza.
Wtem koń Sławskiego się potknął, była to sekuna, ale już „Flamma“ wzięła czoło i nie dała się dopędzić. Aleksander utrzymywał ją w tem tempie godzinę, wtedy się obejrzał, był sam o milę od Zborowa i słońce zachodziło. Zwolnił biegu, wyprostował się i zdjął czapkę.
— Hej, hej, Tekeny, gdzieżeś! — zawołał, upojony triumfem. — Przegrałeś, a pokonanego nie przyjmie Gizela. Ani ty, ani ja! Tak będzie! Leć, złota!
I pomknął znowu na czerwoną łunę zachodu.
Z okien pierwszego piętra wyglądano na drogę. Wszystkie lornetki były przy oczach i na wszystkich twarzach malował się niepokój.
— Jadą! — zawołał Pomorski. — Z lasu wyjeżdżają.
— Ilu? — spytała Gizela, która jedna nie miała lornetki.
— Szarzeje! Źle widać. Dwuch, nie, jeden!
— Tekeny! — krzyknęła hrabina Natalja.
— Pewnie Sławski! — upierał się Bujnicki.
— Zjechał w dół, już nic nie widać. O, teraz drugi z lasu się wynurza. Chodźmy na ganek!
Zbiegli wszyscy na dół, wlepiono oczy w bramę. Zaczerniało w wysadzie, triumfator jechał wolno.
— O, ten dopiero pali w porę cygaro! — zaśmiał się Bujnicki. — I czapki nie ma na głowie, bo spotniał. Awantura, a toć pan Kalinowski! O, zgrali się panowie i ja i pani też! — zwrócił się do Gizeli.
Uśmiechnęła się, jakby wcale nie cierpiała na tem.
Aleksander zatrzymał się i ukłonił.
— Wiwat! Brawo! — zaczęto wołać i otoczonym się ujrzał.
— A reszta? — spytał Bujnicki.
— Pan Sławski zaraz będzie.
— A co? Nie mówiłem! A pan Tekeny?
— Tegom daleko zostawił.
Zsiadł i oddał klacz stajennemu. Wret już ją oglądał i cmokał.
— To jest krew „Alicji“. To jest skarb! Nie dostała ani jednego pręta i gotowa dalej iść. Winszuję panu i dziękuję! Stawiałem na nią!
I odszedł za klaczą ku stajniom, wesoło gwiżdżąc.
Teraz ukazał się Sławski i wołał od bramy:
— Tamtych niema co czekać dzisiaj. A, przeklęte dziury i korzenie! Mój „Wampi“ do takiego terenu nienawykły. Żeby nie to, niktby go nie wziął!
— Gdzie Tekeny? — wołała desperacko hrabina Natalja.
W bramie na bicyklu ukazał się Lasota.
— Panie Wret! — wołał. — Żywo weterynarza i — ludzi posyłać! Klacz pana Tekenego dogorywa, pan Kalinowski tam nad nią został. Może uratujecie.
Zeskoczył na ziemię i do Aleksandra się zwrócił.
— A twoja jak przyszła? Druga?
— Pierwsza i cała. Jabym rad spocząć i gardło odświeżyć, ale że tam po drodze pewnie więcej jest kalek, skoczę z pomocą. Hej, Ignacy, osiodłajcie mi „Alaryka“!
— Chwilę, niechże pan wypije! — zawołała Kalinowska, oglądając się za lokajem.
We drzwiach stanęła Gizela, niosąc honorowy puhar — złotnicze cacko — nagrodę zwycięzcy, za nią lokaj niósł tacę z winem i wodą. Aleksander chciwie sięgnął po karafkę, ale hrabianka go powstrzymała, wzięła butelkę wina. wylała w puhar i podała mu.
— Człowiek wyjątkowy musi wyjątkowe mieć pragnienie. Proszę spełnić zdrowie, jakie pan chce, z moich rąk tym puharem.
— Służę. Zdrowie pań!
Skłonił się damom, puhar podniósł i wypił, od ust nie odrywając. Potem postawił go na balustradzie ganku, skłonił się raz jeszcze, a że mu już przyprowadzono osiodłanego konia, wskoczył nań i ruszył z miejsca, kłusem na drogę.
— Zwali się za bramą w rów i tam zanocuje! — rzekł Sławski.
— Dostanie zapalenia płuc! — dodał Bujnicki.
— Nic mu nie będzie! — zakończył Lasota.
— Ma pan rację! — rzekła Gizela. — Taki dziki chłop, zahartowany od dziecka, przywykły do twardego życia, zniesie wszystko bez szwanku.
Bujnicka spojrzała na nią z wyrzutem.
W tej chwili w bramie ukazał się znowu Aleksander, a z nim Żarski na bicyklu.
Wpadł pod ganek, zeskoczył i rękoma strzepnął.
— Klęska, okropność! — wołał cały w gorączce. — Cała droga usłana ofiarami. Daj Boże, żeby trzy konie zostały zdrowe i całe. Jaźwiński ma rękę wybitą, Tekenego klacz caput, Duglas Kowińskiego ochwacony kompletnie. Jednem słowem, rzeź! Zawróciłem pana Aleksandra, żeby zabrał z sobą furgony, ludzi i bryczki dla jeźdźców! A to dopiero fiasco! A nie chcieli mi wierzyć, jakem mówił: macie konie do zabawy, nie macie do rzetelnego użytku! Ot i przekonali się, poniewczasie. Szkoda biednych szkap!
— Gdzież Adam? — spytała hrabianka.
— Odprawiają egzekwje nad „Alanką“ z Tekenym. Pójdę zobaczyć bohaterkę.
Poszli wszyscy do stajen. Flamma“ najspokojniej w świecie wyciągała siano z kosza; „Wampir“ Sławskiego leżał.
— Panie Aleksandrze — zawołał Żarski do młodego człowieka, który wydawał rozkazy konno, nagląc ludzi do pośpiechu — sprzedaj mi pan swoją klacz!
Tamten się roześmiał, głową potrząsając.
— Jeszcze nie jeden wyścig przedemną, a mam ją jedną! — odparł i ruszył za bramę.
Całą noc niepokój i ruch nie ustał w Zborowie, a nazajutrz odbyło się smutne sprawozdanie i rachunek strat.
Trzy konie padły, pięć było zupełnie zniszczonych, jeden wysadził jeźdźca na drugiej mili, a sam, wyhulawszy się do woli, został zajęty w szkodzie przez chłopów i wykupiony nazajutrz; tylko „Flamma“ i „Wampir“ wyszli cało i szczęśliwie.
Panowie mieli miny zmęczone i osowiałe, Tekeny wstyd porażki odchorowywał. Jaźwiński jęczał z bólu wywichniętej ręki, wszyscy byli grubo zgrani na zakładach, tylko Lasota był wesół, bo się dzięki Aleksandrowi odegrał, i Adam triumfował z „Flammy“.
Zaraz z rana hrabianka odwołała go na stronę.
— Mój drogi — rzekła — należałoby Kalinowskiemu dać co za wygraną.
— Naturalnie. Ale co?
— Ano, grubo wygrałeś. Daj mu tysiąc rubli!
— Hm, a jak się obrazi?
— Cóż znowu? Nasadź nań Lasotę!
— Spróbuję. Zaraz po niego poślę.
— Jak przyjdzie, daj mi znać. Każę mu sprzedać pszenicę.
Posłano po Aleksandra, ale go nie było. Pojechał do fabryki z Żarskim.
Późnym wieczorem przyszedł do gabinetu Adama, zmęczony, zabłocony i w złym humorze.
Pełno było panów, grano w karty, trochę już ochłonęli po klęsce.
Aleksander spojrzał na grę, pokręcił się tu i tam i rzekł do Adama:
— Masz co do mnie, to mów prędko, bo zasnę stojąc!
— Wyglądasz mocno zirytowany.
— Spodziewam się. Cały dzień kłóciłem się o wagę buraków, a całą noc zbierałem niedobitki wyścigu. Mam też na jutro ważny, osobisty interes, nad którym głowę łamię w nocy, bo mi hrabianka nie pozwala myśleć o Mniszewie.
— Mój drogi, nie podziękowałem ci jeszcze za zwycięstwo.
— Podziękuj klaczy, nie mnie!
— Wiesz, wygrałeś mi piętnaście tysięcy. Słusznie ci się należy połowa.
— Nic mi się nie należy, bo cię o współkę nie prosiłem. Nie mam z czego przegrywać, więc nie mogę wygrywać. Możesz klaczy sprawić złote podkowy.
— Nie żartuj! Nie zrobisz mi przykrości odmową!
— A ty mnie nie bierz za dżokeja! Jeśli ci chodzi o zrobienie mi przyjemności, to mi daj urlop na cztery dni.
— Ależ musisz tu być właśnie te cztery dni. Matka mi poleciła, żebyś co wieczór bawił damy. Jest przecie Bujnicka.
— Ba, ale ja mam kupca na Mniszew, a targuję u Binsteina Zabrańce!
— Bój się Boga! Zabrańce warte dwakroć, a Mniszew trzydzieści. Może ci trzeba pieniędzy?
— Nie, dziękuję ci! Właśnie dlatego interes smaczny, że szalony. Jeszcze nie znam warunków Binsteina.
— Doda ci Zabrańce do córki. Zobaczysz, że cię te żydy oplączą.
Aleksander milczał, Adama to przeraziło.
— Ja ci na to nie pozwolę, urlopu nie dam! Będziesz bawić damy. A teraz poczekaj chwilę! Gizela chciała się z tobą widzieć. Powiem jej, że jesteś.
— Nie mogę się pokazać w salonie w tym stroju.
— Może przezemnie powie ci, czego chce.
Adam wyszedł, a któryś z panów rzekł:
— Spróbuj pan szczęścia w baka! Ręczę, że pan ma i do tego wenę.
Aleksander, śmiejąc się, położył dziesięć rubli i wygrał, podwoił — i znowu wygrał.
Nie upłynęło kwadransa, miał przed sobą kilkaset rubli. Wtem wrócił Adam i rzekł:
— Gizela prosi, żebyś sprzedał pszenicę.
— Cena spadła o trzydzieści kopiejek na korcu.
— I codzień spada! — dodał Sławski.
— Ostrzegałem hrabiankę pozawczoraj. Kazała czekać. Powiedz jej, Adamie, czy się na cenę zgadza.
— Idź, powiedz sam! Czyta sama w salonie.
— Idź, idź, — zawołał Lasota — bo jak będziesz dalej grać, to obedrzesz nas do koszuli! Pocoś zaczepiał tego szczęśliwca, Józiu?
— Myślałem, że taki piękny chłop w karty musi przegrać.
— Ba, kiedy nie mam dotąd czasu na kochanie.
— Biedny! Żyje jak pustelnik! — szydził Lasota.
— Dobranoc panom! — zaśmiał się Aleksander i wyszedł.
Hrabianka czekała na niego.
— Cóż zarobię na pszenicy? — spytała.
— Tyle, co na „Alance“ pana Tekenego.
— Pan sądzi, żem straciła? — odparła z uśmiechem. — Owszem dużo, bardzo dużo wygrałam dzięki Panu i mam do spłacenia dług wdzięczności.
Pokręcił głową, nie rozumiał, a bał się pułapki.
— Otóż proszę pana sprzedać pszenicę po bieżącej cenie i pokończyć różne, rozpoczęte roboty. Na Nowy Rok uwolnię pana od ciężaru administracji. Cóż, dogodziłam panu?
— Zupełnie mi obojętne. Dawałem rady wszystkiemu i służyłem z dobrą chęcią. Im więcej zajęcia, tem mi weselej na świecie. Czy pani już ma zastępcę, czy też, wedle naszej pierwotnej umowy, wychodzi pani zamąż?
— A cóżby pan wolał? — spytała.
— Nie potrafię ułożyć porównania.
— To nie odpowiedź.
— Jedyna możliwa.
— Jeśli się nie ma odwagi powiedzieć prawdy. Zatem cofam pytanie, a raczej zapytam, jakie pan ma zamiary, gdy pozbędzie się pan pracy administratorstwa i zostanie tylko z Mniszewem?
— Jutro już sprzedaję Mniszew, wyrosłem z niego. Po spłaceniu pana Lasoty zostanie mi dziesięć tysięcy.
— O, z tem chyba kupi pan pół powiatu!
— Kupię może Zabrańce.
— Razem z piękną Reginą?
Podniósł oczy na nią i popatrzył bez słowa. Ona nie spuściła wzroku, ani go skarciła za wyznanie zuchwałe, które w nich było. Owszem, zdawała się go wyciągać, ośmielać.
Przychodziły tak na nią fale fantazji dla pięknego chłopaka, owe chwile, których on się lękał najbardziej.
Postąpił krok naprzód, zapomniał o wszystkich postanowieniach, przysięgach, zaklęciach, czuł tylko swą bezmierną miłość.
Patrzyli wciąż na siebie. Jej wzrok łagodniał, gasł, zda się w zamyśleniu, wpół śnie. Odrzuciła głowę na poręcz fotelu i uśmiechnęła się rozkosznie.
Wtedy on do kolan jej się usunął, rękę do ust podniósł i rzekł:
— Niechże mnie pani zabije teraz, jeśli chce ze swej drogi usunąć, bo żyw nie ustąpię!
Powoli usunęła rękę.
— Czy pan oszalał? Proszę wstać! — odparła pół napominająco, pół żartem.
W tej chwili ktoś drzwi otworzył. Gizela skoczyła z fotelu, obejrzała się, ale ten ktoś drzwi napowrót zamknął. Zwróciła się do Aleksandra blada, zmieniona, z gniewem w oczach.
— Kto to był? — rzuciła niespokojnie.
— Nie wiem! — odparł obojętnie.
Wtedy jej krew uderzyła do twarzy i spojrzała nań z takiem rozdrażnieniem i wzgardą, że się cofnął, przerażony zmianą.
— Nie wie pan? Ano to ja wiem! Zapewne przyjaciel pana, pan Lasota, takiż sam łowca posagowy. Musiał on pana ośmielić, uzuchwalić i czatować za drzwiami. Obrachowaliście dobrze mój fundusz, ukartowaliście świetny interes. Co za bezczelność i brudy! Ale mnie nie znacie, jestem dość bogata, żeby drwić z kompromitacji i skandalu. Idź pan precz, poznałam nareszcie pana.
Przez chwilę ogłuszony podziwem i zgrozą Aleksander skoczył jak ranny lew. Oczy mu krwią zaszły, porywał go napad szału, w którym już bywał niepoczytalny.
— Poznała mnie pani — wybuchnął głuchym, dzikim głosem — to niechże się mnie pani strzeże! Dbam i pożądam miljonów pani, dobrze, nie weźmie ich więc nikt i pani nikt nie weźmie. Ostatni policzek dostałem i tego pani nie daruję i zabiję panią, zabiję w ten dzień, gdy pani komu odda swą rękę i fortunę.
Gizela przeraziła się pierwszy raz w życiu, cofnęła się przed nim i dałaby w tej chwili wiele, żeby cofnąć swe słowa.
Poza szałem wściekłości był ryk rozpaczy w głosie Aleksandra i była prawda okropnego bólu.
Zatoczył się, ręce do twarzy podniósł i rzucił się ku drzwiom, jak pijany.
Wyleciał do sieni na ganek i poszedł przed siebie zupełnie nieprzytomny.
Gizela została sama i długą chwilę myślała. Wreszcie zadzwoniła na lokaja i kazała prosie do swego buduaru Adama.
Czekając na niego, obmyślała plan rozmowy i była gotowa, gdy wszedł.
— No cóż? — spytał z uśmiechem.
— Miałam dzisiaj bardzo przykre zajście z rządcą — zaczęła.
Adam przestał się śmiać, spojrzał zdziwiony.
— Przykre? — powtórzył.
— Zapowiedział mi, że mnie zabije, gdy zechcę wyjść zamąż?
— Co? Skądże do tego doszło? Oszalał?
— Nie! Tylko mu się ukartowana scenka nie udała. Oświadczył mi się, a Lasota za drzwiami czatował i zajrzał w tej chwili. Powiedziałam mu, co myślę o jego zamiarach i wtedy wpadł we wściekłość i zapowiedział, że mnie zabije. Chciałam ci to dzisiaj oznajmić, żebyś wiedział, co zrobić, gdyby jutro się ośmielił tu wejść.
Adam milczał, skubiąc faworyty, i mars miał na czole.
— Lasota wcale od kart nie wstawał — rzekł wreszcie.
— Więc ktoś inny. Mniejsza z tem. chodziło o świadka.
— To ja byłem. Chciałem właśnie odwołać Aleksandra, żeby wyciągnąć Lasotę, który się zgrywał okropnie, a jego jednegoby może posłuchał. Cofnąłem się, widząc, że wam przeszkadzam.
— Jakto? Nie przyszedłeś mi na obronę?
— Wcaleś obrony nie potrzebowała. On klęczał przed tobą i całował cię w rękę, tu le laissait faire, wycofałem się, żeby nie być niedyskretnym.
— I znajdowałeś w porządku, że mi się rządca oświadcza?
— Nie znajdowałem nic nadzwyczajnego, że ci się oświadcza mój stryjeczny brat i że ci się podobał przystojny chłopak. Co prawda, myślałem, wchodząc, że, idąc za niego, nie będziesz płacić kawalerskich długów swego męża, co cię dotychczas czekało z innymi konkurentami.
— Tak, ale tamci przynajmniej byli ludźmi dobrze wychowanymi, a ten gbur, parobek. Bardzo się dziwię, że mnie nie obił wkońcu. To byłoby bardzo do niego podobne.
Adam głową pokręcił.
— A tyś z nim postąpiła delikatnie? Daruj, ale mi tego nie wmówisz, żeś go nie ośmieliła?
— Ja? Możesz go zapytać, jakem go traktowała.
— Byłem często sam świadkiem, ale pomimo to nie wierzę, ażeby cię napadł bez racji. Zresztą widziałem, żeś go nie odtrącała, gdy klęczał. Licho mnie przyniosło, wtedy się przestraszyłaś, zawstydziłaś, obraziła się twa próżność, wpadłaś w gniew, ukułaś całą brudną intrygę, sponiewierałaś go i obrałaś ze czci i wiary. Innych konkurentów zbywałaś grzecznie, jego musiałaś okropnie obrazić i rozdrażnić. Wtedy on też się zapomniał.
— A zatem przyznajesz mu słuszność, bronisz go! Biedna ofiara, bezinteresowny bohater! Może mam go jutro przeprosić?
— To ci nie grozi, bo go więcej nie zobaczysz.
— Aż mnie przyjdzie zarznąć, albo zrobi skandal, głośny na cały kraj!
— Mam nadzieję, że do tej chwili już ochłonął i wyleczył się z miłości, więc i pamięć o tobie prędko straci. Możesz być spokojna!
— Ale on musi mieć karę! — zawołała.
Adam znowu się uśmiechnął.
— Zaco?, Żeś go przyjęła, czy żeś go odrzuciła.
Żachnęła się niecierpliwie.
— Idź sobie! Ten nędznik, intrygant, nawet ciebie otumanił! Mój dom już nie w Zborowie.
— Ależ Giziu, trochę flegmy i logiki! Przedewszystkiem nikt sceny nie widział, ani wie, co między wami zaszło. Ja, a nikt, to jedno, wiesz o tem. Czegóż więc chcesz? Żebym mu jutro wymówił dom i posadę! Ależ w takim razie ludzie właśnie się zdziwią i zaczną szukać powodu. Pierwsza matka podniesie alarm. Co jej powiem? Wiesz mi, nie traktuj tego tragicznie! Odrzuciłaś go, jak wielu innych, których już nie pamiętasz.I o nim zapomnisz za tydzień. Ja się z nim jutro rozmówię, ułożymy w cztery oczy, jak ma się urządzić z administracją twych majątków, żeby nie potrzebował ci się nawijać na oczy, umityguję warjata i będzie, jakby nic nie było. Moja droga, to głupstwo, i musisz być nieada zdenerwowana, że cię to tak zalterowało.
Gizela istotnie była bardzo nieswoja, bo nagłe wybuchnęła płaczem. Adam się przeraził i stał nad nią nieradny.
— Co ci znowu? Dajże pokój! A to awantura! Nie bój-że się, nic się nie stało! Nie zobaczysz go więcej.
Syknęła niecierpliwie.
— Ja wiem, ja go znam! — zawołała. — On mi nie daruje! Co za fatum nieszczęsne go tu przyniosło!
— Czyś i ty oszalała? Jak możesz wierzyć, że on myślał, co mówił w rozdrażnieniu. Chcesz, pójdę zaraz do niego.
— Nie, nie! Ale jutro powtórzysz mi, co ci powie.
— Dobrze. Napij się chloralu i zaśnij! Jutro obudzisz się spokojna.
Pocałował ją w rękę i odszedł, kręcąc głową. Pierwszy raz nie poznawał Gizeli.
— Aleksander mi jutro zagadkę wyjaśni! — rzekł i poszedł do graczy.
Gra przeciągnęła się do rana, wreszcie poszli wszyscy spać, tylko Lasota, zamiast się położyć, blady, ledwie żywy, wyszedł z pałacu, wprost do mieszkania Aleksandra.
Na progu spotkał stróża nocnego.
— Jest pan Kalinowski?
— Niema.
— Już wyjechał w pole?
— Nie! Wcale tu nie nocował.
— Łotr, całą noc gdzieś się łajdaczy! — mruknął do siebie Lasota. — Gdzie go teraz znajdę?
Ale w tej chwili Aleksander ukazał się w bramie. Szedł z głową spuszczoną i wolno.
— A jesteś! — zawołał doń Lasota. — Ładnie się prowadzisz!
— Myślisz! — odparł Aleksander apatycznie. — Zdaje mi się, żeśmy obaj nie spali tej nocy!
Weszli do biura. Lasota rzucił się na kanapę.
— Może być, tylko ja więcej trochę straciłem, niż ty.
— Myślisz! — powtórzył Kalinowski z dziwnym uśmiechem.
— Tak, bo ja straciłem wszystko, co miałem i czego nie miałem. Muszę dzisiaj zapłacić Tekenemu piętnaście tysięcy, a na to mam to.
Wydobył z kieszeni i rzucił na ziemię garść srebra.
Aleksander się zerwał na nogi, otworzył okno i zawołał na stróża:
— Niech mi natychmiast dają konia!
— Gdzież ci to tak pilno? — rzekł Lasota obrażony.
— Zdaje mi się, że do południa niedaleko, a do Zabrańców półtory mili.
— Cóż to ma jedno do drugiego.
— Ano, żebym na czas wrócił z pieniędzmi!
— Dostaniesz? Poratujesz mnie! — zerwał się Lasota, jak wskrzeszony z martwych.
— Żartujesz ze mnie! Gdym kupował u ciebie Mniszew, miałem tyleż, co tego srebra na podłodze. Prześpij się do południa i bądź spokojny.
Koń już stał przed gankiem i zanim Lasota odpowiedział, Aleksander już był na siodle i za bramą.
Tedy Lasota odetchnął i z niefrasobliwością człowieka, który już nieraz bywał w podobnych wypadkach, zawrócił do pałacu i do łóżka.
W progu spotkał Adama, który mu rzekł, ziewając:
— Ułożyłem wszystkich. Idę trochę odetchnąć stajnią i wracam spać; Nie widziałeś Aleksandra?
— Owszem! Pojechał do Zabrańców.
— Ano, to niema co go czekać. Rozmówię się, jak wróci!
I z czystem sumieniem, zasnął Adam i przespał południe, a potem, zajęty obowiązkami gospodarza, nie miał czasu na rozmowę, tembardziej, że Aleksander był niewidzialny, a Gizela spokojna i bawiła się doskonale.
Wieczorem znowu rozpoczęła się gra i Lasota wygrywał, miał sporo pieniędzy.
Nazajutrz zaczęli się goście rozjeżdżać i zamęt panował w Zborowie. Na chwilę ujrzał Adam Aleksandra w rozmowie z Lasotą, potem przy pożegnaniu Bujnickich, ale nie zamienili z sobą trzech słów, zajęci bardzo obydwa.
Nareszcie ostatnia odjechała hrabina Natalja z Tekenym i Lasotą i w Zborowie zostali tylko domowi.
Wtedy Adam poczuł zmęczenie bezmierne i zasnął spokojnie noc całą, na laurach. Wygrał na „Flammie“, wygrał w karty i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby jego przebudzenia nie struła myśl rozmowy z Aleksandrem.
Ale ledwie wstał, przyniesiono mu kartę: „W bardzo pilnym interesie jadę do Lublina na dwa dni. Rozporządzenia wszelkie wydane, o nic się nie troszcz!“
— Dobre i dwa dni! Im dalej, tem ten wielki jego występek straci w oczach Gizeli, a jego interesa zupełnie otrzeźwią. Pewnie sprzedał Mniszew i traktuje o Zabrańce!
Zupełnie wesół poszedł do pań i zasiadł z niemi do gawędki w buduarze Gizeli.
Pani Kalinowska przeglądała całotygodniową pocztę, hrabianka czytała sportowe angielskie pismo, kołysząc się w fotelu.
— Ciekawym, czy się Lasota odegrał? — rzekł Adam. — Pojechał za Tekenym, a raczej za swemi pieniędzmi, do Lwowa.
— Lasota źle skończy! — odparła hrabianka. — A nieszczęście jego, to są, sukcesje. Ile on już wziął, a ile stracił!
— Ano, czeka go jeszcze największa, po starym Malickim.
— Potrafi i tę stracić. Ileż on tu przegrał?
— Ba, albo się przyzna?
— A wiesz, dlaczego mama taka markotna? — roześmiała się Gizela. — Wyobraź sobie: Zeszła Tekenego z hrabiną Natalją w czułej nadzwyczaj pozycji.
Tiens, z ciocią!
— Czy mogłeś coś podobnego przypuszczać? — zawołała pani Kalinowska. — Myślałam, że trupem padnę. I on się ośmielał myśleć o Gizeli!
— I mama gwałtem chciała go złapać, notabene.
— Byłaś nim zachwycona w Trenczynie.
— Bo tańczy, jak nikt i tyle!
— Ale, mój drogi, jeszcze jedną miałam zgryzotę. Aleksander tak ślicznie zaczął z Bujnicką i potem zniknął, jak kamfora. Czy on aby nie chory po tym obrzydliwym wyścigu?
— Nie. Był zajęty odstawą buraków, a dziś pojechał do Lublina.
— Poczciwy chłopak! Ślicznie dopilnował restauracji kościoła. Znalazłam dzisiaj rachunki najskrupulatniej zakończone i ksiądz był z podziękowaniem. Będzie pojutrze nabożeństwo na naszą intencję w zupełnie odnowionym kościele. Jak ten chłopak na wszystko ma czas i pamięć! Żebyż jeszcze znalazł czas na Bujnicką! Jestem pewna teraz, że ją dostanie. Ale, pokażę wam prezent, który mu dam za to zajęcie się kościołem.
Wyszła pani Kalinowska, a Adam rzekł półgłosem do Gizeli:
— Nie mówiłam z nim dotąd, ale dobrze się stało, żeśmy kwestji nie poruszali. Wyobraź sobie minę mamy. Gorzejby było, niż z Tekenym i hrabiną.
— To jej nie minie! — odparła Gizela, brwi marszcząc.
— Co?
— Scena i skandal.
— Jeszcze w te brednie wierzysz?
— O, nawet jestem przygotowana bronić się przed nim sama!
W tej chwili wróciła pani Kalinowska i pokazała Adamowi pierścionek z pięknym szafirem.
— Dam mu to na zaręczyny! — rzekła.
— Bardzo ładny, ale dzięki niebu, że nie dla mnie. Cóż, Giziu? Możebyśmy zrobili konno rewizję folwarków? Dawnom nie widział stadniny.
— I owszem. Przysłano mi właśnie z Warszawy nową amazonkę. Mamy przecie polować z chartami, spróbujemy nowych koni. Każ osiodłać!
I wyszła, coś nucąc.
— Więc my tu chyba zazimujemy! — zawołała w rozpaczy pani Kalinowska. — Pierwszy raz słyszę o tych polowaniach. Przecie onegdaj umawiała się z Pomorskimi, że się spotkamy w Wiedniu!
— Ba, a wczoraj umówiła się z panami o charty. Czy mama jej jeszcze nie zna?
— Nie. I chyba już nie poznam.
Adam się uśmiechnął. On właśnie zaczynał ją poznawać...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .