Dzwony upiorne/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dzwony upiorne
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1923
Druk O. M. Wolf
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.

Czarne są gromem ciężarne chmury, a mętne wody głębokie, gdy morze myśli, po raz pierwszy podnosząc się po ciszy, wyrzuca swych zmarłych. Ohydne dziwaczne potwory święcą swe przedwczesne częściowe zmartwychwstanie; pomieszane członki i postacie rozmaitych rzeczy jednoczą się i mieszają z sobą podług zrządzenia przypadku, a jak i kiedy i w jakiem następstwie znów się rozłączą i każda treść i forma duszy znów pierwotny przybierze kształt i pocznie żyć nanowo, tego nikt powiedzieć nie może, jakkolwiek każdy z nas, każdego dnia jest naczyniem obrazu tej wielkiej tajemnicy.
Tedy niepodobna słowami, a tem mniej dokładnie określić, kiedy i jak mrok nocnej dzwonnicy zmienił się w jasność dnia; kiedy i jak samotna wieża zaludniła się mirjadami postaci, kiedy i jak ciche: „pędź go, dręcz!“ monotonnie dzwoniące poprzez sen i omdlenie Toba, ukształtowało się w wyraźny głos, który do czuwającego jego ucha krzyknął: „zbudź go ze snu!“ Niepodobna też określić, kiedy i jak otrząsnął się z sennej, zagmatwanej myśli, że wszystkie te wydarzenia były rzeczywiste, obok całego orszaku innych, nieistniejących. To jednak pewne, że kiedy Toby przebudził się na deskach, na których leżał i stanął na równych nogach, przed oczyma jego przesunęło się takie oto widziadło upiorne:
Wieża, ku której sprowadził go czar, zaludniona była karzełkowatemi zjawami, duchami, elfami dzwonów, widział ich ustawicznie, skaczące, fruwające spadające z dzwonów. Niektóre znajdowały się obok niego na ziemi, inne bujały w powietrzu, inne wspinały się po sznurach; jeszcze inne spoglądały nań przez szczeliny i dziury w ścianach; zataczały w okół niego coraz większe koła i umykały jak marszczące się kręgi wodne, gdy je nagle zmąci kamień, z rozmachem wrzucony do wody. Widział je w najrozmaitszych postaciach i odmianach. Widział brzydkie i ładne, chrome i cudnie piękne. Widział młode i stare, dobre i złe, wesołe i ponure; widział, jak niektóre z nich tańczyły, słyszał, jak śpiewały; widział też, jak niektóre wyrywały sobie włosy, inne zaś wyły przeraźliwie. Roiło się od nich w powietrzu. Widział, jak bezustannie przybywały i oddalały się. Widział, jak spuszczały się na dół, wzbijały ku górze, szybowały w dal, to znów przycupały tuż obok, w gorączkowym pospiechu i niepokoju. Kamienie, cegły, ściany były dlań niemal taksamo przezroczyste, jak dla tych wszystkich istot. Widział je uwijające się po domach, u łóżek ludzi w śnie pogrążonych; widział jak uspakajały śpiących, innych znów smagały maczugami, wrzeszcząc im w same uszy; widział, jak u niejednego wezgłowia śpiewały słodkie melodje, rozweselały głosami ptasząt i wonią kwiatów; widział, jak niektóre zapomocą czarodziejskich zwierciadeł zakłócały spokój śpiących strasznemi widziadłami.
Widział te istoty, uwijające się nietylko wśród śpiących, lecz także wśród czuwających; spełniały czynności najrozmaitsze i wzajem się wykluczające, posiadając czy przybierając naturę najbardziej odmienną. Jedne z nich przypinały sobie mnóstwo skrzydeł, by spotęgować swą szybkość; inne obarczały się łańcuchami i ciężarami, by się poruszać jak najpowolniej. Widział, jak jedne poruszały sercem dzwonów w jedną, inne w przeciwną stroną, a jeszcze inne usiłowały je unieruchomić. Widział, jak jedne urządzały wesele, inne pogrzeb, w jednej izbie odbywały się wybory, w drugiej urządzano bal, a wszędzie ustawiczny, niezmordowany ruch.
Całkiem oszołomiony olbrzymią liczbą tych ciągle się zmieniających dziwnych istot i strasznym rozgwarem dzwonów, które przez cały ten czas biły i dźwięczały, Trotty oburącz chwycił się drewnianego słupa i trupiobladą twarz zwracał to w jedną to w drugą stronę w niemem bezgranicznem zdumieniu.
Gdy tak się rozglądał, dzwonienie nagle ustało. Dokonała się zmiana raptowna! Cały orszak zniknął; postacie się rozwiały, utraciły swą szybkość; próbowały uciekać, ale w tejże chwili rozpadały się, rozpływały w powietrzu i umierały. I żadne nowe zastępy nie zajmowały ich miejsca. Jeden opóźniony maruder szybko zeskoczył z wielkiego dzwonu i stanął na nogach; zmarł jednak, zanim się zdołał obrócić. Niektóre z tych, co dotąd tańczyły w dzwonicy i wykonywały szalone skoki, pozostały tam i pląsały jeszcze przez chwilę, ale za każdym obrotem słabsze były i wątlejsze, a po chwili wszystkie dosięgnął los ich towarzyszy. Najdłużej pozostał przy życiu mały garbusek, który przycupnąwszy w kąciku wirował tak długo i tak zapamiętale, że naostatku pozostała z niego tylko jedna noga, a później już tylko stopa, aż wreszcie skurczył się cały i zniknął, a wtedy cisza zupełna zaległa starą wieżycę.
I wtedy dopiero, nie wcześniej, Trotty zobaczył w każdym dzwonie postać brodatą wielkości i kształtu dzwonu. Niepojęte! postać, a jednak będąca dzwonem samym. Olbrzymie, poważne, o wyrazie posępnym, postacie te przyglądały mu się, gdy tak stał znieruchomiały, jakby przygwożdżony do miejsca.
Postacie tajemnicze i straszliwe, które nie opierając się na niczem, zdawały się niejako unosić w wieżycy, osłoniętemi głowami sięgając pułapa, nieruchome i mroczne. Zwiewne i mroczne, jakkolwiek dostrzegł je w świetle od nich samych bijącem — bo wszak nie było nikogo innego — upiorne usta zakrywały sobie przesłoniętemi dłońmi.
Nie mógł dość szybko spuścić się przez otwór w podłodze, gdyż opuściła go cała władza ruchu. W przeciwnym razie byłby to uczynił — ba, byłby się wolał zrzucić ze szczytu wieży, niż czuć na sobie strzegące go oczy, które byłyby go strzegły i badały nawet wtedy, gdyby im wyrwano źrenice.
Przytem lęk i trwoga przed samotnem miejscem i ciemną okropną nocą, obejmowały go, niby ręka upiorna. Odcięcie od wszelkiej pomocy, wysokie, ciemne, duchami przepełnione kręte schody, pomiędzy nim a ziemią, na której żyli ludzie; ta wyżyna, na której nawet lot ptaków za dnia widziany, przyprawiał go o zamęt głowy; oddalenie od wszystkich dobrych ludzi, którzy o tej porze spokojnie spali w swych łóżkach — wszystko to sprawiało, że raz po raz mroziła go nie myśl, a raczej fizyczne uczucie całej grozy położenia. A tymczasem oczy jego i trwożne myśli krążyły koło strażników, którzy niepodobni wprawdzie do żadnej postaci z tego świata, a to zarówno z powodu otaczającego ich mroku, jakoteż wyglądu i kształtów, oraz nadnaturalnego unoszenia się w powietrzu, byli niemniej tak widoczni, jak ciężkie dębowe stołki, belki i krokwie, podtrzymujące dzwony. Otaczały je one istnym lasem obrobionego drzewa, a z ich skrzyżowań i plątaniny, niby konary tego do upiornego użytku zeschłego lasu, ponurzy ci, nieruchomi strażnicy, pełnili swą służbę.
Powiew zimny i przenikliwy, z westchnieniem przebiegł wieżycę. Gdy ścichł, ozwał się wielki dzwon, czy też duch dzwonu.
— Co to za gość? spytał. Głos jego był głęboki i ponury, a Tobowi się zdawało, że inne postacie wtórują mu echem.
— Zdawało mi się, że dzwony wołały mnie po imieniu — odrzekł Trotty, podnosząc ręce gestem błagalnym. — Sam nie wiem, poco tu jestem i poco przyszedłem. Słuchałem dzwonów przez długie lata i nieraz mi sprawiały przyjemność.
— A ty im dziękowałeś — rzekł dzwon.
— Po tysiąc razy — odrzekł Trotty.
— Jak?
— Jestem biedny — jąkał Trotty — więc tylko słowami mogłem im dziękować.
— A zawsze im dziękowałeś? — pytał duch dzwonu. — Czy nigdy nas nie obraziłeś słowem?
— Nie — szybko odpowiedział Trotty.
— Czy nigdy nie powiedziałeś o nas nic złego, fałszywego, ujemnego? pytał dalej duch dzwonu.
Trotty chciał właśnie powiedzieć: „nigdy!“ gdy nagle się zawahał, mocno pomieszany.
— Głos czasu — mówiła zjawa — woła do człowieka: idź naprzód! Czas istnieje dla jego postępu, jego udoskonalenia, dla nadania mu większej wartości, ulepszenia jego życia, zbliżenia go do celu, widniejącego mu przed oczyma i w jego świadomości, a wytkniętego wówczas jeszcze kiedy powstał czas i on. Czasy mroku, niegodziwości i gwałtu przychodziły i mijały. Niezliczone miljony ucierpiały i żyły i umierały, by wskazać drogę leżącą przed nimi. Kto próbuje się cofnąć lub przystanąć, powstrzymuje potężną machinę, — która niepowołanego zabije, a z powodu chwilowego przystanku, pędzić musi następnie z tem większą chyżością i rozpędem!
— Tego ja, o ile wiem, nie robiłem nigdy — rzekł Trotty. — A jeśli to robiłem, to chyba całkiem przypadkowo i z pewnością bym tego nie robił.
— Kto czasowi lub jego sługom — mówił duch dzwonu — wkłada do ust żale za czasami, które uznane zostały jako zbyt płytkie, pozostawiwszy po sobie ślady tak wyraźne, że dostrzegłby je ślepiec — żale, które o tyle tylko służą teraźniejszości, iż wskazują ludziom, jak bardzo potrzebną jest ich pomoc, skoro można słuchać żalów za taką przeszłością — kto to czyni, postępuje niesłusznie. A tę niesłuszność popełniłeś ty wobec dzwonów.
Pierwszy nadmierny lęk Toba minął. Czuł jednak dla dzwonów miłość i wdzięczność, więc usłyszawszy, że oskarżają go o tak wielką winę, uczuł w sercu ból i skruchę.
— Gdybyście wiedziały — rzekł, błagalnie składając ręce — a może i wiecie… Gdybyście wiedziały, jak często byłyście mi towarzyszami, jak często napełniałyście mnie otuchą, gdy byłem zgnębiony; jak długo byłyście rozrywką mojej Małgosi (jedyną może, jaką miała w życiu) gdy matka jej umarła i pozostało nas tylko dwoje, to z powodu niebacznego słowa, nie miałybyście do mnie urazy.
— Kto w dźwiękach dzwonów słyszy lekceważenie jakiejkolwiek nadziei czy radości, troski lub zgryzoty udręczonej ludzkości, kto słyszy w nas odpowiedź na wiarę, mierzącą ludzkie namiętności taksamo, jak odważa racje nędznego pożywienia, o które ludzkość troska się i marnieje; ten nam wyrządza krzywdę. Taką krzywdę ty nam wyrządziłeś — odpowiedział dzwon.
— To uczyniłem — rzekł Trotty — och, wybaczcie!
— Kto w nas słyszy echo nędznego ziemnego robactwa, ciemiężycieli natur złamanych i upokorzonych, a przeznaczonych jednak do czegoś wyższego, niż takie czerwy przejściowe mogą sobie wyobrazić — mówił dalej duch dzwonu — kto to słyszy w naszych dźwiękach, ten nas krzywdzi; przeto ty nas skrzywdziłeś.
— Bezwiednie — rzekł Trotty — nieświadomie. Ja tego nie chciałem.
— A naostatku i co najgorsza — mówił znów dzwon — kto odwraca się od upadłych i pohańbionych swego rodu, kto ich uważa za straconych, miast współczującem okiem szukać niestrzeżonej przepaści, z której stoczyli się od dobra, jeszcze w upadku czepiając się skrawka utraconego gruntu, trzymając się go, gdy konali w głębi, okryci ranami, ten krzywdę wyrządza niebu i ludziom, czasowi i nieśmiertelności. A tę krzywdę ty wyrządziłeś.
— Litości! zawołał Trotty, padając na kolana — miłosierdzia!
— Posłuchaj ! rzekł cień.
— Posłuchaj ! zawołały inne cienie.
— Posłuchaj ! ozwał się jasny głos dziecięcy, który Tobowi wydał się znanym.
W kościele na dole cicho zabrzmiały organy. Stopniowo tony ich potężniały, melodja wzbijała się ku sklepieniu, napełniając chór i nawę. Coraz silniejsze, rozprzestrzeniały się coraz dalej i dalej, płynęły coraz wyżej i wyżej, budząc czujące serca w potężnych dębowych słupach, w wydrążonych dzwonach, w żelazem obitych drzwiach, w kamiennych schodach, aż nie mogąc się pomieścić w murach wieżycy, wzleciały ku niebu.
Nic dziwnego, że pierś starego człowieka, nie mogła pomieścić dźwięków tak potężnych. Wyrwały się więc z tego ciasnego więzienia potokiem łez, a Toby rękoma przesłonił sobie twarz.
— Posłuchaj ! rzekł cień.
— Posłuchaj ! zawołały inne cienie.
— Posłuchaj ! rzekł głos dziecięcy.
Była to melodja smutna, posępna, pieśń pogrzebowa. A wsłuchując się w nią, Trotty rozpoznał wśród śpiewaków głos swego dziecka.
— Ona umarła — wykrzyknął stary człowiek — Małgosia umarła. Duch jej mnie woła. Słyszę go.
— Duch twej córki opłakuje zmarłe i przyłącza się do zmarłych — zmarłe nadzieje, zmarłe złudzenia, zmarłe sny młodości — odparł dzwon — lecz ona żyje. Z jej życia naucz się żywej prawdy. Naucz się od istoty, sercu twemu najdroższej, jak źli są ci, którzy złymi przyszli na świat. Spójrz, jak pączek ten, płateczek po płateczku opada z najpiękniejszej szypułki i spójrz, jaki jest biedny i smutny. Idź za nim! W rozpacz!
Wszystkie cienie wyciągnąwszy prawe ręce, wskazywały ku dołowi.
— Duch dzwonów będzie ci towarzyszył — rzekła postać — idź, on pójdzie za tobą.
Toby się odwrócił i ujrzał — dziecko! Dziecko, które Will Fern niósł na ulicy, dziecko, nad którem czuwała Małgosia, lecz które teraz śpi.
— Ja sam je niosłem dziś wieczór — rzekł Trotty — w tych oto ramionach.
— Pokaż mu, co on nazywa sobą samym — rzekły ciemne postacie, jedna za drugą.
Wieża rozwarła się u jego stóp. Spojrzał w dół i ujrzał swą własną postać, leżącą na ziemi, na polu, zdruzgotaną i bez ruchu.
— Już nie żyje — rzekł Trotty. — Umarł!
— Umarł! równocześnie powtórzyły wszystkie postacie.
— Litościwe nieba! A Nowy Rok?
— Minął — odpowiedziały postacie.
— Co? spytał drżąc. — Zabłąkałem się w ciemności, dostałem się na zewnątrz wieży i runąłem z niej na ziemię — przed rokiem?
— Przed dziewięciu laty — objaśniły postacie.
Udzielając tej odpowiedzi, cofnęły swe wyciągnięte ręce i w miejscu gdzie stały ich postacie, teraz znajdowały się dzwony.
I poczęły dzwonić, bo nadeszła ich pora. I znów zbudziły się do życia olbrzymie cienie zjaw, znów poczęły się uwijać i pełnić różnorodne zajęcia, jak poprzednio. I znów zniknęły za zmilknięciem dzwonów i zapadły się w nicość.
— Kto to? spytał Trotty swego przewodnika. — jeśli nie oszalałem, to kto one?
— Duchy dzwonów. Ich dźwięki w powietrzu — odpowiedziało dziecko. — One przybierają postać i zajęcia, zrodzone z myśli i nadziei śmiertelników, oraz z ich wspomnień.
— A ty — rzekł Trotty zmieszany — kim ty jesteś?
— Cicho, cicho — rzekło dziecko — spójrz tu.
W ubogiej niskiej izbie, zajęta szyciem, ukazała się oczom jego Małgosia, jego własna, kochana córka. Nie próbował złożyć pocałunku na jej policzku, nie usiłował przycisnąć jej do kochającego serca; wiedział, że te pieszczoty już nie dla niego. Powstrzymał tylko oddech urywany i otarł łzy, zaćmiewające mu oczy, by ją tylko mógł widzieć.
Ach, jakże zmieniona, jak zmieniona! Jasne spojrzenie, jakże zamglone! Róże policzków, jak zwiędłe! Piękna była jak zawsze. Ale nadzieja nadzieja! Ach, gdzież jest ta nadzieja, która doń mówiła jak żywy głos?
Podniosła oczy od pracy i spojrzała na towarzyszkę. Trotty poszedł za jej spojrzeniem i cofnął się przerażony. Na pierwszy rzut oka poznał ją w dorosłej już dziewczynie. W długich jedwabistych włosach widział tesame kędziorki, koło ust widział tensam wyraz dziecięcy, w oczach, badawczo teraz utkwionych w Małgosi, poznał tosamo spojrzenie, jakiem obrzuciła jego twarz, kiedy ją przyniósł do domu!
Ale co to?
Trwożnie wpatrując się w twarz, dostrzegł w niej coś nieznanego; coś uroczystego, nieokreślonego, niewytłómaczalnego, wyrażającego zaledwie myśl tego dziecka… jakiem jeszcze być mogło z wyglądu. A jednak było to tosamo dziecko, tosamo i nosiło jeszcze tęsamą sukienkę.
— Posłuchaj, rozmawiają.
— Małgosiu — wahająco poczęła Lilly — jak ty często odrywasz wzrok od pracy, by na mnie spojrzeć!
— Czy moje spojrzenia tak się zmieniły, że cię trwożą? spytała Małgosia.
— Och, moja kochana, chyba żartujesz. Czemu się nie uśmiechasz Małgosiu, patrząc na mnie?
— Przecież się uśmiecham. Czy nie? odpowiedziała, uśmiechając się do Lilly.
— Tak, teraz się uśmiechasz — rzekła Lilly — ale to się teraz zdarza tak rzadko. Gdy sądzisz, że jestem zajęta i nie patrzę na ciebie, masz twarz taką strapioną i zatrwożoną, że nie mam prawie odwagi spojrzeć na ciebie. Co prawda, w tem naszem ciężkiem, mozolnem życiu mało mamy powodu do radości, ale dawniej byłaś przecież taka wesoła?
— Czy teraz nią nie jestem? odparła Małgosia dziwnie niespokojnie i wstała, by ją uściskać. — Lilly, czy ja ci może jeszcze utrudniam to nasze życie, i bez tego już dość ciężkie?
— Ty byłaś jedyną istotą — rzekła Lilly, całując ją gorąco — która mi właśnie dodawałaś otuchy, jedyną istotą, dzięki której życie sprawiło mi pewną radość. Taka praca, taka ciężka praca! Tyle godzin i tyle dni, tyle długich, długich nocy beznadziejnej, żmudnej, nieskończonej pracy, nie dla gromadzenia skarbów, czy prowadzenia życia wygodnego i wesołego lub chociażby skromnego, lecz tylko dla zdobycia marnego kawałka chleba, by nie zginąć z głodu i podtrzymać w sobie świadomość tego naszego ciężkiego losu. O Małgosiu, Małgosiu — zawołała boleśnie, oplatając ją ramionami — jak może świat być tak okrutnym i obojętnie przyglądać się naszej nędzy!
— Lilly — rzekła Małgosia uspakajająco, odgarniając jej włosy z załzawionej twarzyczki — Lilly, ty, taka młoda i ładna!
— Małgosiu — przerwała jej Lilly, odsuwając ją nieco i błagalnie patrząc jej w twarz — to właśnie najgorsze, najgorsze ze wszystkiego! Gdybym to już była starą! Gdybym miała twarz zwiędłą i pomarszczoną, to byłabym też wolną od myśli, wiodących mnie na pokuszenie w latach młodości.
Trotty się odwrócił, by spojrzeć na swego przewodnika. Ale duch dziecka uciekł i już go nie było.
On sam również nie pozostał na temsamem miejscu, gdyż Sir Joseph Bowley, przyjaciel i ojciec biednych, wydawał wielką ucztę w pałacu Bowley w dzień urodzin lady Bowley; a ponieważ lady Bowley urodziła się była w dzień Nowego Roku (co pisma lokalne uważały za wyraźną wskazówkę Opatrzności, że lady Bowley została wyznaczona nr. 1), więc uczta odbywała się w święto Nowego Roku.
W pałacu Bowley roiło się od gości. Był tam pan o czerwonej twarzy i Mr. Filer i wielki Alderman Cute — Alderman Cute żywił bowiem gorące sympatje dla ludzi z dobrego towarzystwa, a jego stosunek do Sir Josepha stał się znacznie bliższym, od chwili napisania owego uprzejmego listu; od tego czasu należał niemal do przyjaciół domu. Było jeszcze mnóstwo innych gości, a był także duch Toba, snujący się niespokojnie i rozglądający się za swym przewodnikiem.
W wielkiej sali miał się odbyć uroczysty obiad, a Sir Joseph Bowley, jako znakomity przyjaciel i ojciec biednych, miał w tym duchu wygłosić wielką mowę. Niektórzy z tych jego przyjaciół i dzieci mieli w innej sali spożywać puding, a na dany znak mieli ci przyjaciele i dzieci przyłączyć się do swych przyjaciół i ojców i stworzyć pewnego rodzaju zebranie familijne tak wzruszające, że ani jedno oko męskie nie miało pozostać suche.
Ale miało się stać coś jeszcze donioślejszego. Coś jeszcze bardziej wzruszającego. Sir Joseph Bowley, baron i członek parlamentu, miał ze swymi chłopami zagrać w kręgle, osobiście zagrać w kręgle.
— To przypomina zupełnie — zauważył Alderman Cute — czasy starego króla Henryka, mocnego króla Henryka, grubego króla Henryka. Ach, co za piękny charakter!
— Bardzo — sucho rzekł Mr. Filer. — O ile się to odnosi do jego małżeństw i mordowania żon. Bo nawiasem mówiąc, więcej jest kobiet, niż potrzeba.
— Ty się będziesz żenił z pięknemi paniami i nie każesz ich mordować, nieprawdaż? zwrócił się Alderman Cute do dwunastoletniego przedstawiciela rodu Bowleyów. — Co za miły chłopiec! Zanim się opatrzymy, będziemy tego małego dżentlemana mieć w naszym parlamencie — perorował Alderman, ujmując chłopca za ramiona i przyglądając mu się z uwagą, do jakiej tylko był zdolny. — Będziemy słyszeć o jego zwycięstwie przy wyborach, jego przemówieniach w izbie, o godnościach, ofiarowywanych mu przez ministerstwo, niezwykłych jego triumfach na wszystkich polach. Ach, i sami też w Radzie gminnej wygłaszać będziemy skromne mowy na jego cześć. Tak, zanim się opatrzymy, już to się urzeczywistni.
— O, całą różnicę stanowią tu trzewiki i pończochy — myślał Trotty, lecz serce jego lgnęło do tego chłopca przez miłość do tych chłopców bez bucików i pończoch, które mogły być dziećmi biednej Małgosi, a o których przepowiadał Alderman Cute, że będą złe i zepsute. — Ryszard — westchnął starzec, wałęsając się wśród towarzystwa — nie mogę znaleść Ryszarda, gdzie on jest?
Zapewne nie tam, jeśli jeszcze żyje ! Ból i samotność całkiem go wytrąciły z równowagi. Wciąż jeszcze błąkał się wśród dostojnego towarzystwa, rozglądając się za swym przewodnikiem, by go spytać: — Gdzie Ryszard? Gdzie jest Ryszard? Chodząc to tu, to tam spotkał Mr. Fisha, sekretarza Sir Josepha, wielce zaniepokojonego.
— Na Boga — rzekł Mr. Fish — gdzie jest Alderman Cute? Kto widział Aldermana?
— Kto widział Aldermana? Dobry Boże, któżby go nie widział? Przecież on taki rozsądny, taki przystępny, tak uwzględniający naturalne pragnienie ludzi łaknących jego widoku, że jeśli popełniał jakikolwiek błąd, to chyba ten, że ustawicznie się ludziom rzucał w oczy. A gdzie było dobre towarzystwo, tam z pewnością nie brakło Aldermana, którego pociągało oczywista, powinowactwo wielkich dusz.
Kilka głosów odpowiedziało, że Alderman znajduje się w orszaku, otaczającym Sir Josepha. Mr. Fish przecisnął się do niego i podszedł z nim do okna, by pomówić na osobności. Trotty przyłączył się do nich. Nie z własnego popędu. Czuł, że jakaś siła nieznana skierowuje go ku nim.
— Kochany panie Cute — szedł Mr. Fish — cofnijmy się nieco. Straszny wypadek! W tej chwili otrzymałem wiadomość. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli Sir Josephowi nic o tem w dniu dzisiejszym nie powiemy. Pan zna Sir Josepha, więc mi poradzi, jak postąpić. Wypadek straszny i godny pożałowania!
— Mr. Fish, kochany Mr. Fish — co się stało? spytał Alderman. — Chyba nie rewolucja, co? A także nie bunt przeciw władzy?
— Bankier Deedles — mówił sekretarz ciężko dysząc — Deedles & Co., który tu dziś miał przybyć, człowiek tak poważany…
— Chyba nie zbankrutował? wykrzyknął Alderman. — To niemożliwe!
— Zastrzelił się!
— Wielki Boże!
— Przy swym kantorze przyłożył sobie do ust rewolwer — opowiadał Mr. Fish — że cały mózg się rozbryzgał. Bez powodu — stosunki majątkowe znakomite.
— Stosunki! wykrzyknął Alderman. — Człowiek olbrzymio bogaty. Jeden z najszanowniejszych ludzi. I samobójstwo! Śmierć z własnej ręki!
— Dziś rano — dokończył Mr. Fish.
— Och, mózg, mózg! krzyknął pobożny Alderman, wznosząc ręce ku niebu. Och, nerwy, nerwy! Tajemnice maszyny, zwanej człowiekiem! Jakże łatwo zrobić ją bezużyteczną! Jakież z nas biedne istoty! Może jakaś biesiada, Mr. Fish! Może postępowanie jego syna, który, jak słyszałem, prowadzi życie lekkomyślne i zaciąga długi na imię ojca! Człowiek tak szanowany! Jeden z najszanowniejszych ludzi, jakich znam. Wypadek godny pożałowania, nieszczęście publiczne! Postawię wniosek, by przywdziano głęboką żałobę. Człowiek tak szanowany! Ale ktoś nami rządzi. Musimy się poddać jego wyrokom!
Cóż to, panie Alderman? Ani słowa o wytępieniu samobójstwa? Sędzio! pomyśl o twem poczuciu etycznem i szumnych frazesach! Chodź, panie Alderman. Ustaw obydwie szale swej wagi. Na jedną, pustą, rzuć biedną kobietę, nie mającą chleba, gdy źródło natury wyschło w niej od głodu i nędzy, a dziecko jej pozbawione jest praw, należnych mu od czasów Ewy. Zważ tych dwoje, o, ty Danielu, wydający wyroki! Zważ ich w oczach tysiący nieszczęśliwych, słuchających i pamiętających okropną farsę, jaką przed nimi odgrywasz. Albo przypuśćmy, że stracisz zmysły — a niewiele ci brak do tego — i targniesz się na swe życie, jako przestroga dla tobie podobnych (jeśli tacy istnieją), gdy swą nadętą nikczemność krakać będą istotom zrozpaczonym, stojącym nad skrajem obłędu. Co wówczas?
Słowa te wydobyły się z piersi starca, jak gdyby inny głos przez niego mówił. Alderman Cute zobowiązał się w obec Mr. Fisha, że pomoże mu zawiadomić Sir Josepha o bolesnej katastrofie, gdy uroczysty ten dzień przeminie. Poczem w gorzkiej boleści, ściskając rękę Mr. Fisha, rzekł: — Człowiek tak godny ! Poczem dodał, że nawet on nie rozumie, jak mogą się na świecie dziać takie nieszczęścia.
— Możnaby niemal przypuszczać — mówił Alderman Cute — że w urządzeniu fabryki społecznej działają niekiedy siły wywrotowe. Bracia Deedles!
Gra w kręgle znakomicie się udała. Sir Joseph rzucał kule z wielką zręcznością; jego potomek grał z mniejszym rozmachem, a wszyscy doszli do przekonania, że teraz, gdy baron i syn barona grają w kręgle, wieś dźwignie się z błyskawiczną szybkością.
O oznaczonej godzinie podano do stołu. Trotty bezwolnie udał się z innymi do wielkiej sali, czując, że wiedzie go coś, silniejszego od jego woli. Widok był uroczy. Panie piękne, goście weseli, ożywieni, w dobrych humorach. Gdy otworzono drzwi, a przez nie wpłynęła fala ludzi w strojach wieśniaczych, piękno widowiska dosięgło szczytu. Ale Trotty mamrotał coraz częściej: — Gdzie Ryszard? Powinien ją pocieszać i być jej pomocnym! Nie widzę tu Ryszarda.
Wygłoszono kilka mów i pito za zdrowie lady Bowley, a Sir Joseph Bowley wyraził swe podziękowanie i wypowiedział swą wielką mowę, w której przy pomocy rozmaitych argumentów dowodził że jest urodzonym ojcem i przyjacielem itd., poczem wzniósł toast na swych przyjaciół i dzieci i na godność pracy. Aż tu jakieś wzburzenie w głębi sali pociągnęło uwagę Toba. Po chwilowej wrzawie, hałasie i sprzeczce, jakiś męszczyzna przecisnął się przez ciżbę i stanął na przedzie.
Nie był to Ryszard, ale ktoś, o kim nieraz myślał i kogo oczekiwał. Przy słabem oświetleniu mógłby się może pomylić co do tożsamości tego starego, siwego, pochylonego, wynędzniałego człowieka, ale w jasnem świetle lamp, padającem na jego potężną głowę, odrazu poznał Willa Ferna.
— Co to znaczy? — wykrzyknął Sir Joseph, powstając. Kto pozwolił wejść temu człowiekowi? To zbrodniarz, którego zamknięto w więzieniu. Mr. Fish, bądź pan tak dobrym…
— Jedną chwilkę — rzekł Will Fern — jedną chwilkę, jaśnie pani. Jaśnie pani urodziła się w dzień dzisiejszy, równocześnie z Nowym Rokiem. Proszę mi użyczyć jednej chwilki czasu.
Lady Bowley szepnęła mężowi parę słów, a Sir Joseph z wrodzoną mu godnością, znów zajął swe miejsce.
Obdarty gość — bo Will Fern ubrany był nędznie — rozejrzał się w około i głębokim ukłonem okazał gościom swe uszanowanie.
— Jaśnie państwo — rzekł — pili właśnie za pomyślność robotników. Proszę, spójrzcie na mnie.
— Przychodzicie prosto z więzienia — rzekł Mr. Fish.
— Prosto z więzienia — potwierdził Will — i to nie po raz pierwszy ani drugi, ani nawet trzeci lub czwarty.
Mr. Filer zauważył mrukliwie, że kilkakrotne uwięzienie przynosi mu hańbę i że się powinien wstydzić.
— Jaśnie państwo — powtórzył Will Fern — spójrzcie na mnie. Widzicie, że jestem w takiem położeniu, że mi już nie potraficie zaszkodzić, ani też pomóc; albowiem czasy, kiedy wasze dobre słowa czy dobre czyny, mogły mi się były na coś przydać — ręką uderzył się w pierś i potrząsnął głową — czasy te ulotniły się z zapachem zeszłorocznego bobu lub koniczyny. Pozwólcie jednak, bym za tych tutaj — ręką wskazał na zgromadzonych w sali robotników — wyrzekł parę słów, a jeśli macie ochotę, to i wy możecie raz usłyszeć szczerą prawdę.
— Niema tu nikogo, ktoby sobie życzył was mieć jako mówcę! rzekł gospodarz domu.
— Bardzo być może, Sir Joseph. Niemniej jest prawdą, co chcę powiedzieć.
Otóż, jaśnie państwo, ja w tej miejscowości żyłem przez wiele lat. Możecie jeszcze dotąd oglądać moją chałupę. Setki razy bogate panie rysowały ją i malowały. Słyszałem, że na obrazie wygląda bardzo ładnie. Tylko że na obrazie niema deszczu ani śniegu, ani wichru. To też lepiej się ona nadaje do malowania, niż do mieszkania. Ja w niej jednak mieszkałem. Jak ciężkie i gorzkie w niej wiodłem życie, nie chcę nawet mówić. Każdego dnia i w każdej porze roku można się o tem przekonać.
Mówił taksamo, jak owego wieczora, gdy Trotty spotkał go na ulicy, tylko głos jego stał się głębszy i ostrzejszy, a od czasu do czasu drżał lekko. Nigdy jednak nie przybierał tonu namiętnego i rzadko też podnosił głos, opowiadając o sprawach tak prostych. — Ciężej to, niż jaśnie państwo przypuszczają — mówił — wyróść w takiem miejscu na człowieka uczciwego. Że ja wyrosłem na człowieka, nie na zwierzę, jakiem byłem dawniej, przemawia jednak na moją korzyść. Obecnie stan mój jest taki, że na nic mi się już nie zdadzą słowa ni czyny. Wszystko dla mnie skończone.
— Cieszy mnie, że człowiek ten przyszedł — rzekł Sir Joseph, wesoło rozglądając się po otoczeniu. — Proszę mu nie przerywać. Zdaje się, że Opatrzność sama go tu zesłała. Jest on przykładem, żywym przykładem. Wierzę i jestem przekonany, że moi przyjaciele z tego skorzystają.
— Jakoś się przebijałem — mówił Fern po chwili milczenia — tak, czy owak. Ani ja, ani nikt inny, nie mógłby powiedzieć, jakim sposobem; ale było to życie tak ciężkie, że nie mogłem przybierać miny wesołej i udawać, że jestem inny, niż w rzeczywistości nim byłem. Wy, panowie, zasiadający w parlamencie, na widok człowieka o twarzy niezadowolonej, mówicie do siebie: „To człowiek podejrzany“. Mam pewne wątpliwości, powiadacie, co do tego Willa Ferna. Trzeba się mieć na baczności przed tym ptaszkiem. Nie powiem, aby to z waszej strony było czemś nienaturalnem. Ale powiadam, że od tej chwili wszystko, cokolwiek Will Fern zrobi czy nie zrobi idzie na jego rachunek!
Alderman Cute wetknął wielkie palce obydwu rąk do kieszeń kamizelki i rozparty w krześle, uśmiechał się i mrugał do stojącego w pobliżu kandelabra, jak gdyby chciał powiedzieć: — Oczywiście! Czyż nie mówiłem? Zwykła gadanina ! Niech was Bóg strzeże! Sprostamy temu wszystkiemu — ja i natura ludzka.
— Otóż, panowie — mówił Will Fern, wyciągając ręce przed siebie, a chuda jego twarz zaczerwieniła się na chwilę — pomyślcie tylko, jak wyglądają wasze ustawy, mające nas ścigać i prześladować, gdy do tego dojdzie. Próbuję żyć gdzieindziej. Wtedy staję się odrazu włóczęgą i awanturnikiem. Dalej z nim do więzienia! Idę do waszych lasów strącać orzechy i odłamuję — kto tego nie robi? — jedną, czy dwie gałązki. Do więzienia z nim! Wasz leśny widzi mnie w jasny dzień w pobliżu ogrodu ze strzelbą na plecach. Do więzienia z nim! Wydostawszy się z więzienia, chcę się z nim naturalnie policzyć i rzucam parę słów obelżywych. Do więzienia z nim! Utnę sobie kij z drzewa. Do więzienia z nim! Zjem zgniłe jabłko lub buraka. Do więzienia z nim! Więzienie odległe stąd o dwadzieścia mil, więc wyszedłszy na wolność, proszę po drodze o jakąś drobnostkę. Do więzienia z nim! Jednem słowem, policjant, leśny, strażnik, spotykają mnie na każdym kroku i za każdym razem przychwytują mnie na jakimś występku. Do więzienia z nim! To włóczęga i znany aresztant; areszt stał się jedynem jego domostwem.
Alderman z przekonaniem potakiwał głową, jakby chciał rzec: Tak, i bardzo dobrem domostwem!
— Alboż to mówię dla swego dobra? mówił dalej Fern. — Kto mi może zwrócić moją swobodę, moje dobre imię, moją niewinną siostrzenicę? Wszyscy lordowie i wszystkie wielkie panie całej Anglji uczynić tego nie mogą. Jednakowoż posłuchajcie panowie: z innymi przynajmniej postępujcie inaczej. Dajcie nam, przez miłość Boga, lepsze pomieszkania od tych, w których przyszliśmy na świat; dajcie nam lepsze pożywienie, na które pracujemy, dajcie nam łagodniejsze ustawy, by nas na właściwą nawrócić drogę, jeśli zbłądzimy, i nie stawiajcie nam przed oczyma, gdziekolwiek się zwrócimy, kajdan i aresztów. Wtedy z całą gotowością i wdzięcznością robotnik przyjmie i uczyni dla was wszystko, co tylko człowiek uczynić zdoła. Bo serce jego jest cierpliwe, spokojne i chętne. Ale wpierw musicie w nim zbudzić odpowiednie uczucia. Bo czy on będzie szczątkiem czy ruiną człowieka, jak ja obecnie, czy też podobny jest do tych, co tu przed wami stoją, wobec was czuje się całkiem obcym. Więc panowie, odzyskajcie jego serce, zanim nadejdzie dzień, kiedy pod wpływem jego zmienionych poglądów, nawet biblja będzie mu brzmieć inaczej i zacznie doń mówić, jak zdawała się do mnie mówić w więzieniu: „Dokąd ty pójdziesz, ja pójść nie mogę. Gdzie ty mieszkasz, tam ja nie mieszkam. Twój lud nie jest moim ludem, a twój Bóg nie jest moim Bogiem“.
W sali wszczął się nagle dziwny ruch i niepokój. Trotty myślał w pierwszej chwili, że kilku ludzi wstało, by wyrzucić Willa Ferna i dlatego wyglądają teraz inaczej. Ale już w najbliższej chwili spostrzegł, że sala i całe towarzystwo zniknęły mu z przed oczu, natomiast ujrzał znów swą córkę, schyloną nad robotą, ale w izbie jeszcze niższej i uboższej, niż poprzednio i bez Lilly.
Krosna, przy których tamta pracowała, stały na gzymsie i były przykryte. Krzesło, na którem siedziała, stało pod ścianą. Z tych drobnych szczegółów, a przedewszystkiem z bladej, zgnębionej twarzy Małgosi wyczytał historję całą! Och, któżby jej nie wyczytał!
Małgosia miała oczy utkwione w robocie dopóki się nie ściemniło, a gdy mrok zapadł, że już nie mogła rozróżniać nitek, zapaliła małe światełko i dalej pracowała. Wciąż jeszcze stary jej ojciec, niewidzialny bawił przy niej i na nią spoglądał; kochał ją, jakże gorąco ją kochał! — i mówił do niej pieszczotliwie o starych czasach i o dzwonach, jakkolwiek biedny Trotty dobrze wiedział, że ona go słyszeć nie może.
Minęła już wielka część wieczora, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła. W progu stał mężczyzna, trzęsąc się na nogach, pijany, brudny, z śladami występku i nieumiarkowania na zniszczonej twarzy, a zmierzwione włosy i rozczochrana broda potęgowały jeszcze ten obraz zaniedbania. Jednakowoż przy bliższem przyjrzeniu można było odkryć w nim resztki urody i pewnego dostatku.
Przystanął na progu, czekając, czy mu wolno wejść, a ona cofając się o parę kroków, patrzyła nań milcząca i stroskana. Życzenie Toba się spełniło: zobaczył Ryszarda.
— Czy mogę wejść, Małgosiu?
— Tak wejdź tylko.
Dobrze, że Trotty go poznał, zanim przemówił. W przeciwnym razie, na dźwięk jego ochrypłego szorstkiego głosu byłby myślał, że to kto inny, a nie Ryszard.
W izbie były tylko dwa krzesła. Podsunęła mu swoje, a sama stanąwszy o parę kroków od niego, czekała, co jej ma do powiedzenia.
On jednak usiadł i bezmyślnie wbił oczy w podłogę, z uśmiechem głupim, tępym, przedstawiając widok takiego upodlenia, takiej beznadziejności, takiego ostatecznego upadku, że ona rękoma zasłoniła sobie oczy i odwróciła głowę, by nie widział jej głębokiego wstrząśnienia.
Zbudzony szelestem jej sukni, czy innym jakim szmerem, podniósł głowę i zaczął mówić, jak gdyby dopiero co był wszedł:
— Wciąż jeszcze przy robocie, Małgosiu? Pracujesz do późnej nocy.
— Jak zawsze.
— A także o świcie?
— Także.
— Tak ona mówiła. Mówiła, że nigdy nie jesteś zmęczona, a przynajmniej nigdy się do tego nie przyznasz. Przez cały czas, kiedy mieszkałyście razem. Nawet wtedy nie, gdy omdlewałaś ze zmęczenia i głodu. Ale mówiłem ci już o tem, kiedy tu byłem ostatnim razem?
— Tak — odrzekła — a ja cię prosiłam, byś mi nic więcej nie opowiadał. A ty dałeś mi uroczyste przyrzeczenie, że nigdy już tego nie zrobisz.
— Uroczyste przyrzeczenie — powtórzył z idjotycznym uśmiechem, bezmyślnie patrząc przed siebie. — Uroczyste przyrzeczenie. Tak!
Po chwilowej pauzie, jakby nawiązując do poprzedniego tonu, spytał z nieoczekiwaną żywością: — Co ja mam zrobić, Małgosiu? Co mam zrobić? Ona znów była u mnie.
— Znów — rzekła Małgosia składając ręce. Och, czy tak często o mnie myśli? Znów była?
— Jakie dwadzieścia razy — rzekł Ryszard. — Małgorzato, ona mnie wprost prześladuje. Biegnie za mną na ulicy i wsuwa mi to do ręki. Słyszę jej kroki cicho sunące po popiele, gdy jestem w kuźni. Ha! ha! nie często się to zdarza! A zanim odwrócę głowę, słyszę jej głos: — Ryszardzie, nie odwracaj się! Na miłość Boga, zanieś jej to! — Przynosi mi do mieszkania. Przysyła w listach. Puka do okna i kładzie na parapecie.
Co mam zrobić? Spójrz tylko.
Trzymał w ręku małą sakiewkę, dzwoniąc pieniądzmi.
— Zachowaj to — rzekła Małgosia — zachowaj! Jeśli znów przyjdzie, to powiedz jej Ryszardzie, że kocham ją całą duszą, że nigdy nie kładę się do snu, bym jej wpierw nie pobłogosławiła i nie pomodliła się za nią, że przy mej samotnej pracy ciągle o niej myślę, że dniem i nocą jestem przy niej że w chwili śmierci jeszcze o niej będę myśleć, ale że na to ja patrzeć nie mogę.
Powoli cofnął rękę i ściskając sakiewkę, rzekł z senną powagą:
— Przecież jej powiedziałem. Powiedziałem jej tak jasno, jak tylko w słowach powiedzieć można. Ten podarek odnosiłem przecież tyle razy i kładłem na jej progu. Ale gdy znów przyszła i stała przedemną, tak oko w oko, co miałem począć?
— Widziałeś ją? — wykrzyknęła Małgosia. — Widziałeś ją? O, Lilly, moja droga, moja słodka Lilly!
— Widziałem ją — mówił dalej, nie odpowiadając, lecz wciąż jeszcze zajęty swemi myślami. — Stała, drżąc cała i mówiła: — Jak ona wygląda, Ryszardzie? Czy wciąż jeszcze o mnie mówi? Czy schudła? A moje miejsce przy stole — kto zajmuje moje dawne miejsce? A krosna, na których mnie uczyła haftować — czy je spaliła, Ryszardzie? Tak było. Tak do mnie mówiła.
Małgosia, tłumiąc westchnienia, pochyliła się nad nim, by nie uronić ani jednego słowa, a łzy jej spływały z oczu.
Łokcie wsparłszy na kolanach, całą postacią podany naprzód, jak gdyby to, co mówił, w nawpół zatartem piśmie widniało na podłodze, a on miał dopiero odczytać i złożyć, mówił dalej: — Ryszardzie, upadłam bardzo nisko, a możesz sobie wyobrazić, ile cierpiałam, gdy mi to zwrócono, a ja znów się na to zdobywam, by własnoręcznie znów to przynieść. Ale ty ją kiedyś kochałeś, jak daleko tylko pamięć moja sięga. Inni was rozdzielili; niepewność, wątpliwości, zazdrość, próżność oddaliły cię od niej. Ale ty ją przecież kochałeś, odkąd tylko pamiętam. Zdaje mi się, że to jest prawdą — rzekł, przerywając swe opowiadanie. Ale to nie należy do rzeczy. Ryszardzie jeśli ją kiedykolwiek kochałeś, jeśli w pamięci zachowałeś to, co minęło i znikło, to raz jeszcze jej to zanieś! Jeszcze raz! Powiedz jej, jak bardzo cię prosiłam i nalegałam. Powiedz jej, jak głowę złożyłam na twem ramieniu, gdzie spoczywała może jej głowa i jak pokornie cię prosiłam, Ryszardzie. Powiedz jej, że patrzyłeś na moją twarz i że cała piękność, którą ona tak sławiła, minęła całkowicie i pozostała tylko blada wychudła mara, nad którą by płakała, gdyby ją zobaczyła. Powiedz jej wszystko i jeszcze raz jej to zanieś, a ona już teraz nie odmówi, nie będzie tak bezlitosną!
Siedział zadumany, powtarzając ostatnie słowa, dopóki się znów nie ocknął.
— Nie przyjmiesz tego, Małgosiu? spytał, powstając.
Potrząsnęła głową przecząco i prosiła go, by odszedł.
— Dobranoc, Małgosiu.
— Dobranoc.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć, zdumiony jej bólem, a może też i współczuciem dla niego, przejawiającem się w drżeniu jej głosu. Był to odruch chwilowy, który postać jego ożywił dawnym odblaskiem. Ale trwało to tylko parę sekund. Następnie zwiesił głowę i odszedł, jak przyszedł, a owa iskra zgasłego ognia nie roznieciła w nim poczucia obecnego jego upodlenia.
Małgosia zmuszona była pracować, mimo udręki, bólu i dolegliwości fizycznych i duchowych. Usiadła i znów się zabrała do szycia. Noc głęboka, północ, a ona wciąż jeszcze pracuje.
Utrzymywała w piecyku słaby ogień, gdyż noc była bardzo mroźna, a od czasu do czasu wstawała, by rozżarzyć węgle. Dzwony biły pół do pierwszej, gdy pogrzebaczem przegarniała ogień, a gdy się podniosła z klęczącej postawy, usłyszała lekkie pukanie do drzwi. Zanim miała czas dać folgę zdumieniu, że ktoś przychodzi o tak późnej godzinie, drzwi się rozwarły.
O młodości, o urodo, przeznaczone do szczęścia, spójrzcie! O młodości, o urodo, błogosławione i błogosławiące wszystkiemu, co się z wami zetknie, i spełniające cele dobrotliwego swego Stwórcy, spójrzcie!
Spojrzała na wchodzącą postać i zawołała: — Lilly!
Szybko przypadła do niej, osunęła się na kolana i uczepiła się jej sukni.
— Wstań, Lilly droga! Wstań, dziecko moje!
— Nigdy, Małgosiu, nigdy! Tu, tu chcę być przy tobie, trzymać cię w mych objęciach, czuć na mej twarzy twój oddech słodki!
— Lilly droga, Lilly ukochana, moje dziecko jedyne! Własna matka nie mogłaby cię kochać goręcej! Złóż głowę na mej piersi.
— Nigdy już, Małgosiu, nigdy! Gdy cię ujrzałam po raz pierwszy, klęczałaś przedemną. Teraz pozwól mi umrzeć na klęczkach przed tobą. Pozwól mi tu umrzeć!
— Wróciłaś do mnie! Dziecko ukochane, będziemy znów żyć razem, razem pracować, spodziewać się i razem też umrzemy!
— Ach, pocałuj mnie, Małgosiu! Opleć mnie ramionami! Przyciśnij do swej piersi! Spójrz na mnie życzliwie, ale nie podnoś mnie z klęczek. Pozwól mi tak pozostać u swych stóp, pozwól mi po raz ostatni patrzeć w twą twarz! O młodości, o urodo, przeznaczone do szczęścia, spójrzcie! O młodości, o urodo, spełniające cele swego dobrotliwego Stwórcy, spójrzcie!
— Wybacz mi, Małgosiu! Droga, kochana, wybacz! Wiem, że to czynisz, widzę, że mi wybaczasz, ale powiedz mi to, Małgosiu, powiedz!
Powiedziała jej, przyciskając usta do twarzy Lilly, obejmując ramionami istotę — czuła to — złamaną.
— Niech ci Bóg wynagrodzi, najdroższa! Jeszcze raz mnie pocałuj! On jej pozwolił usiąść u stóp świętych i osuszyć je włosami. Małgosiu, tyle współczucia, tyle miłosierdzia!
Gdy umarła, duch powracającego dziecka niewinny i promienny, dotknął Toba i skinął doń ręką, by szedł dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.