Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

schudła? A moje miejsce przy stole — kto zajmuje moje dawne miejsce? A krosna, na których mnie uczyła haftować — czy je spaliła, Ryszardzie? Tak było. Tak do mnie mówiła.
Małgosia, tłumiąc westchnienia, pochyliła się nad nim, by nie uronić ani jednego słowa, a łzy jej spływały z oczu.
Łokcie wsparłszy na kolanach, całą postacią podany naprzód, jak gdyby to, co mówił, w nawpół zatartem piśmie widniało na podłodze, a on miał dopiero odczytać i złożyć, mówił dalej: — Ryszardzie, upadłam bardzo nisko, a możesz sobie wyobrazić, ile cierpiałam, gdy mi to zwrócono, a ja znów się na to zdobywam, by własnoręcznie znów to przynieść. Ale ty ją kiedyś kochałeś, jak daleko tylko pamięć moja sięga. Inni was rozdzielili; niepewność, wątpliwości, zazdrość, próżność oddaliły cię od niej. Ale ty ją przecież kochałeś, odkąd tylko pamiętam. Zdaje mi się, że to jest prawdą — rzekł, przerywając swe opowiadanie. Ale to nie należy do rzeczy. Ryszardzie jeśli ją kiedykolwiek kochałeś, jeśli w pamięci zachowałeś to, co minęło i znikło, to raz jeszcze jej to zanieś! Jeszcze raz! Powiedz jej, jak bardzo cię prosiłam