Strona:PL Karol Dickens - Dzwony upiorne.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

przemówił. W przeciwnym razie, na dźwięk jego ochrypłego szorstkiego głosu byłby myślał, że to kto inny, a nie Ryszard.
W izbie były tylko dwa krzesła. Podsunęła mu swoje, a sama stanąwszy o parę kroków od niego, czekała, co jej ma do powiedzenia.
On jednak usiadł i bezmyślnie wbił oczy w podłogę, z uśmiechem głupim, tępym, przedstawiając widok takiego upodlenia, takiej beznadziejności, takiego ostatecznego upadku, że ona rękoma zasłoniła sobie oczy i odwróciła głowę, by nie widział jej głębokiego wstrząśnienia.
Zbudzony szelestem jej sukni, czy innym jakim szmerem, podniósł głowę i zaczął mówić, jak gdyby dopiero co był wszedł:
— Wciąż jeszcze przy robocie, Małgosiu? Pracujesz do późnej nocy.
— Jak zawsze.
— A także o świcie?
— Także.
— Tak ona mówiła. Mówiła, że nigdy nie jesteś zmęczona, a przynajmniej nigdy się do tego nie przyznasz. Przez cały czas, kiedy mieszkałyście razem. Nawet wtedy nie, gdy omdlewałaś ze zmęczenia