Dzwony upiorne/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dzwony upiorne
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1923
Druk O. M. Wolf
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.

Ponowne przypomnienie upiornych postaci w dzwonach; ponowne słabe rozróżnienie ich dźwięków; rozpraszająca się świadomość, że widział raz po raz odnawiające się roje zjaw, aż zarysy ich zatraciły się w mnogości obrazów; nieokreślone uczucie, że minęło wiele lat — i oto Trotty, wiedziony przez ducha dziecka, znów znalazł się w towarzystwie ludzi.
Tęgich, czerwonych, zadowolonych ze siebie! Było ich tylko dwóch, ale czerwoni byli za dziesięciu. Siedzieli przed jasno buchającym płomieniem, przy niskim stoliku, a jeśli woń gorącej herbaty i grzanek nie zachowywała się tu dłużej, niż zazwyczaj, to chyba dopiero co stolik ten był nakryty. Wobec tego jednak, że filiżanki i spodki stały czyste na gzymsie, a mosiężny widelec do przewracania grzanek wisiał w swym kącie, wyciągając swe bezczynne cztery palce, jak gdyby mu brano miarę na rękawiczki, więc nie było innych widzialnych oznak niedawnego posiłku, oprócz wygrzewającego się, mruczącego kota, pewnych palców, z upodobaniem gładzących bujną brodę i zażywnych, by nie powiedzieć tłuszczem zalanych twarzy obojga państwa.
Ta otyła para, widocznie małżonków, uczciwie się podzieliła ogniem kominka, patrząc w strzelające iskry, które padały do rusztu, kiwając się w półdrzemce, to znów się budząc, gdy rozżarzony węgiel, większy od innych z trzaskiem, zleciał w płomień, jak gdyby ogień zrywał się do odlotu.
Nie zanosiło się jednak na to, by rychło miał wygasnąć. Płonął bowiem nietylko w małym pokoju i na malowanych szybach drzwi, oraz na przesłaniających je portjerach, lecz także w przylegającym sklepiku. W małym sklepiku, przepełnionym zapasami, w sklepiku wprost żarłocznym, o żołądku tak olbrzymim i napchanym, jak żołądek rekina: serem, masłem, podpałkami, mydłem, wędzonką, zapałkami, słoniną, piwem, konfiturami, karmelkami, ziarnem dla ptaków, surową szynką, miotłami, krzesiwami, solą, octem, pastą do obuwia, śledziami, przyborami do pisania, sosem grzybowym, szpagatem, chlebem, piłkami, jajmi i rysikami — wszystkie te artykuły to były niejako ryby, które dostały się w sieci tego żarłocznego sklepiku. Jakie jeszcze inne artykuły się tu znajdowały, trudno byłoby określić, ale były tam kłębki szpagatu, wieńce cebuli, świece w funtowych paczkach, szczotki umocowane tuż pod sufitem, gdy flaszki i gąsiorki rozmaitego kształtu, z których wydobywały się zapachy nęcące, stwierdzały słuszność szyldu, obwieszczającego publiczności, że właściciel tego sklepiku jest koncesjonowanym sprzedawcą herbaty, kawy, tytoniu, pieprzu i tabaki.
Spoglądając na towary, widoczne przy blasku ognia i mniej wesołym płomieniu dwóch kopcących lamp, słabo palących się w sklepie, jak gdyby nadmiar krwi dusił im płuca, Trotty przeniósł następnie wzrok na drzemiącą przy kominku parę i w otyłej niewieście odrazu poznał Mrs. Chickenstalker, która zdradzała skłonność do tuszy już w owych dniach, kiedy to figurował w jej księdze z dobrym długiem.
Rysy jej towarzysza były mu mniej znane. Wydatny, zwisający podbródek, pełen fałdów, w których ukryłby się palec, wybałuszone oczy, zdające się kłócić że coraz to głębiej zapadają w tłuszcz gąbczastej twarzy, nos, obarczony wadą w funkcjonowaniu, pospolicie zwaną zatkaniem, krótka gruba szyja i sapiąca pierś, obok innych równie pięknych rysów, dość były osobliwe, by się wyryć w pamięci Toba; a jednak nie mógł on ich w pierwszej chwili przypisać nikomu ze swych znajomych. Wreszcie poznał w towarzyszu prostej i krzywej drogi życia Mrs. Chickenstalker, dawnego portjera Sir Josepha Bowley’a, apoplektycznego głupca, który w jego wspomnieniach od szeregu lat łączył się z osobą grubej Chickenstalker, jako że on umożliwił mu dostęp do domu, gdzie przyznawszy się do drobnej zaległości wobec tej damy, ściągnął był ciężkie gromy na swą nieszczęsną głowę.
Toba niewiele interesowała zmiana w karjerze życiowej dawnego portjera, po tylu zmianach, oglądanych poprzednio. Ale asocjacja myśli bywa niekiedy dość silna; to też mimowoli rzucił on okiem na ścianę, gdzie kredą zapisane widniały długi kundmanów. Jego nazwiska nie było. Przeczytał kilka nazwisk, całkiem mu nieznanych i zauważył też, że lista ich była znacznie skromniejsza niż dawniej, z czego wywnioskował, że portjer uznaje obroty gotówkowe i że przystąpiwszy do interesu Mrs. Chickenstalker, dobrze patrzył na palce jej dłużnikom.
Trotty był tak zrozpaczony i zgnębiony zwarzoną młodością i niespełnionemi nadziejami córki, że smutno mu nawet było, iż nie figuruje wśród dłużników Mrs. Chickenstalker.
— Jak tam na dworze, Anno? zapytał dawny portjer Sir Josepha Bowley’a, wyciągając nogi przed ogniskiem i trąc je, dokąd sięgały jego krótkie ramiona, przyczem wyraz jego twarzy zdawał się mówić: — Tu się oto wygrzewam podczas słoty, a w pogodę również nie muszę wychodzić.
— Wiatr zimny a niebo coś tak wygląda, jakby miał spaść śnieg — odrzekła żona. — Przytem noc bardzo ciemna.
— To dobrze, że mieliśmy grzanki — mówił dawny portjer, tonem człowieka, którego sumienie poszło na emeryturę. — Taka noc, to jakby stworzona dla grzanek i miękkich bucht i pączków. Dawny portjer wymieniał te rodzaje ciast, jak gdyby wyliczał swe dobre uczynki. Poczem znów zaczął sobie nacierać grube łydki, kręcąc kolanani, by płomień skierować na części mniej przypieczone — dodał, krztusząc się od śmiechu, jak gdyby go łaskotano.
— W dobrym coś jesteś humorze, mój drogi Tugby — zauważyła żona.
Firma brzmiała obecnie: „Tugby, dawniej Chickenstalker“.
— Nie, w nieszczególnym — odparł Tugby. — Jestem tylko trochę podniecony.
— Grzanki były takie smaczne. Przytem się znów śmiał, aż twarz stała mu się całkiem fioletową, a odzyskanie poprzedniej barwy kosztowało go tyle trudu, że jego krótkie grube nogi, wykonywały w powietrzu przedziwne ruchy. I nie przybrały pozycji przyzwoitszej, zanim Mrs. Tugby, potrząsaniem i klapsami w plecy, nie doprowadziła ich właściciela do pewnej równowagi.
— Boże wielki, co się z tobą dzieje, mężu! wykrzyknęła Mrs. Tugby przerażona. — Co ci jest?
Mr. Tugby przecierał załzawione oczy i słabym głosem powtarzał, że czuje się trochę podnieconym.
— Więc proszę cię, mój drogi, nie bądź już podnieconym — rzekła Mrs. Tugby — bo tem swojem wymachiwaniem i dyndaniem nogami, na śmierć mnie przerażasz Mr. Tugby przyrzekł, że się to już nie powtórzy. Jendakowoż życie jego było ciągłą walką, w której wnosząc z coraz to krótszego oddechu i coraz ciemniejszej purpury jego twarzy, on miał zostać zwyciężonym.
— Wiatr zimny i niebo zapowiada śnieg, a noc bardzo ciemna. Nieprawdaż, moja droga? ozwał się Mr. Tugby, patrząc w płomień i znów wracając myślą do powodu swej wesołości.
— Tak, ostra zima! potwierdziła żona, kiwając głową.
— Tak, tak — rzekł Mr. Tugby — lata są pod tym względem podobne do chrześcijan; jedni mają ciężką śmierć, a inni lekką. Ten rok niedaleką już ma przed sobą drogę, a jednak się tak męczy. Tem bardziej mi się podoba, Wszedł ktoś do sklepu, żono.
Ale Mrs. Tugby wstała już za pierwszem skrzypnięciem drzwi.
— Czem mogę służyć? spytała, wchodząc do sklepu. — Ach, przepraszam, Sir, nie wiedziałam, że to pan.
W ten sposób usprawiedliwiała się wobec dżentlemana w czarnym ubiorze, który w kapeluszu lekko na bakier nasadzonym i z rękoma w kieszeniach, niedbale siadł okrakiem na beczce piwa.
— Źle z nim, Mrs. Tugby — rzekł przybyły. — Człowiek ten nie będzie żył.
— Ten na poddaszu? spytał Tugby, który również wszedł do sklepu, by wziąć udział w konferencji.
— Tak, ten na poddaszu — rzekł dżentleman, choroba postępuje szybko i niezadługo będzie koniec.
Przenosząc wzrok z Tugby’a na jego połowicę i naodwrót, badał nogami, jak wysoko jeszcze sięga piwo w beczce, a zbadawszy należycie, zaczął bębnić marsza na pustej jej części.
— Ten na poddaszu — zwrócił się gość do Tugby’a, który przez chwilę stał w niemem przerażeniu — dzieli los wszystkiego, co żyje.
— Nie sądzę, by go jeszcze można przewieźć — mówił dalej, potrząsając głową. — Ja nie wziąłbym na siebie takiej odpowiedzialności. Lepiej go tu pozostawić. Długo to już nie potrwa.
— To jest jedyny punkt, co do którego musiałem się sprzeczać z żoną — rzekł Tugby, gdy waga, na której położył swą rękę, z trzaskiem opadła na ladę, — I co z tego? Po tem wszystkiem gotów jeszcze tu umrzeć, na naszym gruncie, w naszej posiadłości, w naszym domu!
— A gdzież miałby umrzeć, Tugby? — spytała żona.
— W przytułku — odparł. — Poco istnieją przytułki, hę?
— Nie po to — odrzekła Mrs. Tugby z niezwykłą energją. — Nie po to. I nie dlatego wyszłam za ciebie, Tugby, abyś mną rządził. Ja tego nie chcę i nie pozwolę. Raczej się z tobą rozwiodę i nigdy cię już nie zobaczę. Kiedy nad temi drzwiami widniało jeszcze moje nazwisko wdowieńskie, co trwało długie lata, dom Mrs. Chickenstalker znany był daleko i szeroko i zawsze cieszył się dobrą sławą i szacunkiem. Kiedy nad temi drzwiami widniało jeszcze moje nazwisko wdowieńskie, znałam go jako silnego, przystojnego, dzielnego, niezależnego chłopaka; i znałam ją: najmilszą, najurodziwszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widziałam w życiu; i znałam jej ojca (biedny staruszek, spadł z wieży, na którą się dostał w śnie lunatycznym i zabił się na śmierć) najuczciwszego, najpracowitszego, najłagodniejszego człowieka na świecie. I gdybym ich wypędziła z domu, to niech anieli mnie pędzą z nieba! Coby też uczynili i sprawiedliwie!
Jej stara twarz, która była tak krągła i miała wdzięczne dołeczki, zanim się dokonała zmiana, znów promieniała jak dawniej; a gdy otarłszy oczy, kiwała głową do męża, równocześnie powiewając chusteczką z wyrazem niewzruszonej stanowczości, Trotty rzekł: — Niech ją Bóg błogosławi! Niech ją Bóg błogosławi!
Następnie z bijącem sercem czekał, co nastąpi, bo nic wszak nie wiedział, poza tem, że mówili o Małgosi.
Jeśli Tugby w pokoju był trochę podniecony, to teraz się wszystko zrównoważyło, gdyż popadł w zgnębienie nielada, patrząc na żonę i nie znajdując słowa odpowiedzi. Pokryjomu jednak — może przez roztargnienie, a może z przezorności — wszystkie pieniądze z kasy zagarniał do kieszeni.
Dżentleman, siedzący na beczce z piwem, zapewne asystent lekarski z przytułku dla ubogich, był widocznie zbyt oswojony do tego rodzaju różnicy zdań pomiędzy małżonkami, by się wtrącać do sprzeczki familijnej. Siedział na beczce, pogwizdując cicho, gdy pojedyncze kropelki piwa sączyły się z czopa na podłogę. Gdy nastąpiło milczenie, podniósł głowę i zwracając się do Mrs. Tugby, o wdowieńskiem nazwisku Chickenstalker, rzekł: — Ta kobieta posiada jeszcze dotychczas pewien wdzięk. Jak to się stało, że wyszła za niego?
— To właśnie stanowi najbardziej okrutną część jej losów — rzekła Mrs. Tugby, siadając w jego pobliżu. — Widzi pan, ona i Ryszard kochali się przed laty. Gdy jeszcze oboje byli młodzi i przystojni, wszystko zostało ułożone i w pewne święto Nowego Roku postanowili wziąć ślub. Tymczasem Ryszardowi strzeliło coś do głowy, ponieważ jacyś panowie mu powiedzieli, że pożałuje tego ożenku, bo młody, przystojny chłopiec nie powinien się żenić. Ci wielcy panowie wzbudzili w obojgu trwogę i niepokój, przepowiadając, że on ją rychło porzuci, a dzieci ich pójdą na szubienicę, że zawieranie małżeństwa jest bezbożnością itp. Jednem słowem, oboje zaczęli się wahać i zwlekać i zastanawiać się; stopniowo tracili do siebie zaufanie, aż wreszcie całkiem się rozeszli. Ale wina była po jego stronie. Ona byłaby każdej chwili została jego żoną. Nieraz widywałem ją później znękaną i zrozpaczoną, gdy przechodził mimo niej obojętnie; a już najbardziej cierpiała wtedy, gdy Ryszard począł schodzić na manowce.
— Tak, on zeszedł na manowce? — spytał dżentleman, wyciągając czop z beczki, by zaglądnąć do jej wnętrza.
— Bo widzi pan, mnie się zdaje, że on sam nie wiedział dobrze, czego chce. Zdaje mi się, że sobie wziął do serca to zerwanie i gdyby się nie był wstydził owych panów, i nie obawiał się, że ona go już może nie zechce, to z pewnością byłby zrobił wszystko, by odzyskać przyzwolenie i rękę Małgosi. Jestem tego pewna. On wprawdzie nigdy o tem nie mówił, ale tem gorzej. Zaczął pić, przebywał w złem towarzystwie, rozpróżniaczył się, używając swobody życia, która miała być o tyle lepszą od małżeństwa. Stopniowo tracił dobrą reputację, zdrowie, siły, przyjaciół, pracodawców, wszystko!
— Nie wszystko, Mrs. Tugby — zauważył dżentleman — bo zdobył przecież żonę, a radbym wiedzieć, w jaki sposób.
— Zaraz panu opowiem. Otóż takie życie prowadził przez długie lata, upadając coraz niżej i niżej; a ona, biedaczka, dość się mordowała, by zarobić na życie. Wreszcie doszło do tego, że nikt mu już nie chciał powierzać roboty, ni mieć z nim do czynienia, a gdziekolwiek się zwrócił, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Szedł z miejsca na miejsce, od drzwi do drzwi, a gdy może po raz setny przyszedł do pewnego pana, który najdłużej mu ufał (jako że do ostatka był dobrym robotnikiem) pan ten, znający jego historję, rzekł: — Zdaje mi się, że jesteście niepoprawni; chyba tylko jedna istota na świecie mogłaby was ocalić; nie liczcie więc na mnie, dopóki ona się wami nie zajmie. Tak mu powiedział w gniewie wielkim i oburzeniu.
— Aha! wtrącił dżentleman — Co dalej?
— Tedy Ryszard poszedł do niej i ukląkł przed nią, opowiedział wszystko i prosił, by go ocaliła.
— A ona ? No, niechże się pani tak nie przejmuje, Mrs. Tugby.
— Ona do mnie przyszła pewnego wieczora i spytała, czy nie mogłaby dostać mieszkania. — To, czem mi był dawniej, leży w grobie, taksamo jak to, czem ja byłam dla niego. Ale się namyśliłam i postanowiłam go ratować, przez wspomnienie miłości owej lekkomyślnej dziewczyny (pani ją znała), która w pewien Nowy Rok miała zostać jego żoną. Mówiła też, że do niej przychodził z polecenia Lilly i że Lilly miała do niego zaufanie, czego ona nigdy nie zapomni. Więc się pobrali, a gdy przyszli do domu i ich ujrzałam, musiałam pomyśleć, by takie przepowiednie, jakie ich rozłączyły w młodości, nie spełniały się już nigdy, a przynajmniej jabym ich nie chciała wygłaszać za skarby świata.
Dżentleman wstał z beczki i przeciągając się, rzekł: — A po ślubie zaczął się zapewne źle z nią obchodzić?
— Nie wiem, aby jej kiedykolwiek wyrządził był jaką krzywdę — odparła Mrs. Tugby, potrząsając głową i ocierając sobie oczy?.
— Przez jakiś czas powstrzymywał się od picia, ale nałóg ten zbyt już był zakorzeniony, by go mógł przezwyciężyć. Pewnego dnia przyszedł do domu pijany, co powtarzało się coraz częściej, aż się rozchorował obłożnie. Zdaje mi się, że zawsze był do niej przywiązany. Wiem, bo widziałam, jak drżąc i płacząc, chciał ją całować po rękach i nazywał ją Małgosią, mówiąc, że to jej dziewięćdziesięcioletnia rocznica urodzin. Tak leżał długie tygodnie i miesiące. Całkiem zajęta pielęgnowaniem jego i dziecka, nie mogła pracować regularnie, wskutek czego straciła zarobek. Nie wiem doprawdy, jak oni odtąd żyli.
— Ale ja wiem — mruknął Mr. Tugby, zerkając oczyma to na szufladkę z pieniędzmi, to na żonę i kiwając głową z wyrazem niezrównanej przebiegłości — jak dwa koguty.
Mowę jego przerwał okrzyk bolesny z piętra. Dżentleman rzucił się ku drzwiom. — Mój przyjacielu — rzekł, odwracając głowę — nie potrzebujesz się już kłócić, czy go odwieźć do przytułku, czy zostawić. Zaoszczędził wam dalszej sprzeczki.
Szybko wbiegł na schody, za nim Mrs. Tugby, gdy Mr. Tugby powoli za nią podążał, sapiąc i mrucząc do-siebie; zawartość kasetki, w której było dużo miedziaków, spotęgowała jeszcze jego astmę.
Trotty odskoczył z dzieckiem, poczem na schody, jakby był powietrzem.
„Za nią, za nią!“ Znów słyszał upiorne głosy dzwonów, powtarzające te słowa. „Naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej.“ Skończyło się. A oto ona, swego ojca duma i radość, ta wynędzniała, wychudła kobieta, płacząca koło łóżka, a raczej barłogu, i tuląc do piersi dziecko, na które spoglądała. Kto zdoła opisać, jak mizernie i słabowicie wyglądało to dziecko! I kto zdoła wyrazić, jak je kochała.
— Dzięki Bogu! rzekł Toby, składając ręce i podnosząc je ku niebu — dzięki Bogu, ona kocha dziecko!
Dżentleman, który nie był ani twardego serca, ani obojętny na podobne sceny, lecz poprostu widywał je codziennie i wiedział, że podług obliczeń Mr. Filera były to tylko cyfry bez znaczenia, położył rękę na sercu, już niebijącem i nadsłuchując, czy jeszcze oddycha, rzekł:— Skończyły się męki. To i lepiej!
Mrs. Tugby próbowała pocieszać serdecznemi słowy, Mr1. Tugby argumentami filozoficznemi.
— Tak, tak — mówił, trzymając ręce w naładowanych kieszeniach — nie trzeba się poddawać. Trzeba umieć walczyć.Coby się było stało ze mną, gdybym nie umiał bronić, kiedy jeszcze byłem portjerem. Nieraz podczas nocy pukano ze sześć razy do naszej bramy, że to niby ktoś przyjechał. Ale ja wiedziałem, że mnie chcą wystrychnąć na dudka i z całym spokojem ducha nie otwierałem bramy.
Trotty znów słyszał głosy: „Idź za nią!“ Odwrócił się do swego przewodnika i ujrzał, że ten wzbił się w powietrze i uleciał. — Idź za nią! zawołał z wysokości i zniknął. A Trotty niewidzialny, okrążał córkę, siadł u jej stóp, szukał w jej twarzy śladu dawnego wyglądu, nadsłuchiwał na dźwięk jej dawnego dźwięcznego głosu. Okrążał dziecko, o wyglądzie starczym; takie wątłe, takie przerażające w swej powadze, takie pożałowania godne w swym smutnym, cichym, bolesnym płaczu. Ubóstwiał je, czepiał się go jako jedynej swej podpory, jako jedynego węzła, łączącego go jeszcze z życiem. Swą nadzieję ojcowską i całe swe zaufanie pokładał w wątłem dziecku, czuwał nad każdem jego spojrzeniem, gdy je matka trzymała w objęciach i po tysiąckrotnie powtarzał: — Ona je kocha! Bogu dzięki! Ona je kocha!
Widział, jak gospodyni domu czuwała przy niej przez długą chwilę, poczem znów wróciła w nocy, gdy burczący jej mąż spał, i uspakajała ją i płakała z nią i podała jej trochę pożywienia. Widział znów nadchodzący dzień i zapadając po nim noc i znowu dzień i noc. Widział, jak wyniesiono z domu zwłoki, a w izbie została tylko ona z dzieckiem. Słyszał, jak jęczało i kwiliło, widział, że bezustannie wystawiało na próbę jej cierpliwość, a gdy zasnęła z wyczerpania, znów ją przywoływało do świadomości, drobnemi rączkami przykuwając ją do ławy tortur. Ale ona wciąż była dla dziecka łagodną i cierpliwą. Cierpliwą! Była jego kochającą matką, a życie jego tak ściśle złączone było z jej życiem, jak wtedy, gdy jeszcze było w jej łonie.
W ciągu całego tego czasu cierpiała niedostatek, gorzką, straszną nędzę. Z dzieckiem na ręku chodziła tu i tam, szukając zajęcia, a gdy leżało na jej kolanach, zwracając ku niej mizerną twarzyczkę, pracowała za najmarniejszem wynagrodzeniem, szyła dniami i nocami za tyle fenigów, ile zegar słoneczny ma cyfr. Gdyby bodaj raz zniecierpliwiła się na dziecko, lub je zaniedbała, lub chwilowo się na nie rozgniewała, lub uderzyła je w rozdrażnieniu! Nigdy! A on się pocieszał: — Wciąż je jeszcze kocha!
Nikomu nie mówiła o swej biedzie, a dnie spędzała poza domem, by jedyna przyjaciółka nie zadawała jej pytań. Bo wszelka pomoc, jakiej jej udzieliła, spowodowywała sprzeczkę między tą dobrą kobietą a jej mężem, a dla Małgosi było nową męką, że wprowadza kłótnie i niesnaski do domu, któremu miała tyle do zawdzięczenia.
Kochała jeszcze swe dziecko, kochała je coraz bardziej, ale miłość jej przybrała inną formę.
Pewnej nocy chodziła po izbie tam i napowrót, chcąc je uspokoić, nucąc cicho, by zasnęło. W tem rozwarły się drzwi i wszedł jakiś mężczyzna.
— Po raz ostatni! rzekł.
— William Fern!
— Po raz ostatni!
Nadsłuchiwał, jak człowiek ścigany, poczem rzekł szeptem:
— Małgorzato, czas mój się kończy. Nie mogłem jednak odejść, bez pożegnania z tobą, bez podziękowania.
— Coście zrobili? spytała i spojrzała nań przerażona.
Podniósł na nią wzrok, lecz nie odpowiedział.
Po chwili milczenia wykonał ręką ruch, jak gdyby chciał odsunąć jej pytanie, jak gdyby je chciał unicestwić i rzekł:
— Dawno już temu, Małgorzato, ale owa noc tak wyraźnie żyje w mem wspomnieniu, jak gdyby to było wczoraj. Niemyśleliśmy wówczas, — dodał, rozglądając się dokoła — że tak się znów zobaczymy. Czy to twoje dziecko, Małgorzato? Pozwól mi je wziąć na rękę. Pozwól mi potrzymać dziecko.
Umieścił swój kapelusz na podłodze i wziął dziecko na ręce, przyczem drżał od stóp do głowy.
— Dziewczynka?
— Tak.
Ręką przesłonił drobną twarzyczkę.
— Patrz, Małgorzato, jak jestem słaby, że nie mam odwagi spojrzeć na dziecko. Pozostaw mi je na chwilę. Nie zrobię mu nic złego. Tak już dawno temu… ale jak się one zowie?
— Małgorzata — odrzekła szybko.
— To mnie cieszy — rzekł — to mnie cieszy.
Wydawał się swobodniejszym, a potrzymawszy dziecko przez chwilę, odjął rękę i spojrzał mu w twarz. Ale zaraz ją znów zasłonił.
— To Lilly!
— Lilly!
Takie same dziecko trzymałem na ręku, gdy matka Lilly umarła i mi ją pozostawiła!
— Gdy matka Lilly umarła i ją pozostawiła! powtórzyła Małgosia głosem wzburzonym.
— Czemu to powiedziałaś tak gwałtownie? Czemu się we mnie tak wpatrujesz, Małgorzato?
Padła na krzesło, przycisnęła dziecko do piersi i płakała. Chwilami odsuwała je nieco, trwożnie wpatrując się w jego twarzyczkę. I znów je przycisnęła do piersi. Gdy na nie patrzyła, do miłości jej przyłączało się coś dzikiego, coś strasznego. Wtedy stary jej ojciec płakał.
— Idź za nią! rozbrzmiewało po domu — naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej!
— Małgorzato — rzekł Fern, pochylając się nad nią i całując ją w czoło. — Dziękuję po raz ostatni. Dobranoc! Bywaj zdrowa! Podaj mi rękę i powiedz, że od tej chwili mnie zapomnisz i będziesz myśleć, jako o kimś, który już skończył.
— Coście zrobili? spytała znowu.
— Tej nocy wybuchnie pożar — rzekł, odsuwając się od niej. — Dużo będzie pożarów tej zimy, by rozświetlały ciemne noce — rano, w południe, wieczór i o północy. Gdy na niebie zobaczysz łunę, będziesz wiedziała, że się pali. Gdy w dali zobaczysz łunę na niebie, nie myśl już o mnie. A jeśli będziesz myśleć, to myśl, jakie piekło płonie w mojej duszy, i myśl, że widzisz jego płomienie, odbijające się w chmurach. Dobranoc! Bywaj zdrowa!
Zawołała nań, by wrócił, lecz go już nie było. Siedziała tak zmartwiała, aż dziecko przywołało ją do przytomności, do uświadomienia sobie głodu, zimna i mroku. Przez całą długą noc chodziła z dzieckiem po izbie, by je uspokoić, powtarzając od czasu do czasu: Jak Lilly, gdy matka jej umarła i ją pozostawiła!
Czemu chód jej był tak szybki, wzrok tak dziki, miłość do dziecka tak gorąca i straszna, gdy powtarzała te słowa?
— A jednak to miłość — mówił do siebie Trotty — miłość. — Nigdy go nie przestanie kochać. Moja biedna Małgosia!
Nazajutrz rano ubrała dziecko z niezwykłą starannością — ach, jakiż daremny trud poświęcenia tylu starań dzieciom tak nędznym! — i raz jeszcze próbowała zdobyć jakiś zarobek. Był to ostatni dzień starego roku. Chodziła do samego wieczora, przez cały dzień nie mając nic w ustach. Wszystko napróżno!
Wmieszała się w tłum biedaków, czekających na śniegu, dopóki urzędnik rozdzielający publiczne jałmużny — jałmużny oficjalne, nie te, o jakich mówi kazanie na Górze — raczy ich wezwać, by jednemu rzec: „pójdziesz tu i tu“; drugiemu: „przyjdź w przyszłym tygodniu“; a z trzeciego zrobić piłkę, rzucaną z ręki do ręki, z domu do domu, aż wyczerpany: położy się, by umrzeć, lub zbierze się na odwagę i popełniwszy rabunek, stanie się złoczyńcą wyższorzędnym, którego pretensje nie znoszą zwłoki.
I tu czekała napróżno. Kochała swe dziecko i pragnęła, by spoczywało przy jej sercu i tyle.
Noc zapadła, ponura, ciemna, przerażająco zimna. Przyciskając dziecko do piersi, by je ogrzać, doszła do domu, w którym mieściła się jej izba. Była tak osłabiona i czuła taki zamęt głowy, że nie widziała nikogo we drzwiach i dopiero chcąc wejść, zobaczyła gospodarza, który tak się ustawił — przy jego tuszy nie było to rzeczą trudną — że zabarykadowywał całe wejście.
— O — rzekł cicho — więc wróciliście?
Spojrzała na dziecko i potrząsnęła głową.
— Czy nie sądzicie, — że dość już długo mieszkacie tu, nie płacąc czynszu? Czy nie sądzicie, że nie płacąc ani feniga, dość często jednak nawiedzaliście ten sklep? — pytał Mr. Tugby.
Wykonała ten sam niemy gest.
— A gdybyście tak spróbowali kupować gdzieindziej, a gdybyście tak rozejrzeli się za innem mieszkaniem? Czy nie sądzicie, że to byłoby możliwe?
Odpowiedziała cichym głosem, że już bardzo późno. Jutro to zrobi.
— Widzę już czego chcecie i jaki macie zamiar — rzekł Tugby. — Wiecie, że w domu tym są w tej mierze dwie partje i chcielibyście doprowadzić znów do sprzeczki. Byłoby to dla nas wielką przyjemnością. Ale ja nie chcę mieć w domu kłótni, i dlatego mówię do was spokojnie. Jeśli się jednak nie wyniesiecie, to potrafię też mówić głośno, głośniej niż wam będzie miło. Do domu już jednak nie wejdziecie, to postanowiłem.
Odgarnęła włosy z czoła i szybko podniosła oczy ku niebu i ciemnym groźnym chmurom.
— Ostatni dziś wieczór starego roku, a ja nie chcę kłótni i gniewu przenosić na nowy rok, dlatego tylko, aby się przypodobać wam, czy komukolwiek — rzekł Tugby, w małym zakresie „przyjaciel i ojciec“ ubogich. — Dziwię się, że się nie wstydzicie rozpoczynać nowego roku takiemi intrygami. Jeśli nie macie w życiu nic lepszego do roboty, jak ustawicznie waśnić męża i żonę, to lepiej się wynoście. Precz stąd, precz!
— Za nią! W rozpacz!
Znów Trotty słyszał głosy napowietrzne, a podniósłszy oczy, zobaczył unoszące się nad nim postacie, wskazujące mu ciemną uliczkę, w którą ona weszła.
— Ona je kochała — wykrzyknął trwożnie i błagalnie zarazem — o dzwony, ona je jeszcze kocha!
— Za nią!
Nad drogą, która przeszła, unosiły się cienie, niby chmury ciężkie.
Szedł za nią, tuż za nią. Spojrzał jej w twarz. Wciąż jeszcze widział na niej tensam wyraz dziki i straszny, obok miłości macierzyńskiej. Promieniował on z jej oczu, gdy z ust raz po raz wybiegały słowa: — Umrzeć jak Lilly, jak Lilly!
Och, gdybyż ją coś zdołało zbudzić! Widok, czy dźwięk, lub zapach, mogący w jej pamięci wskrzesić jakieś mnienie serdeczne! Gdybyż z przeszłości przemówił do niej jeden bodaj obraz miły!
— Ja byłem jej ojcem! ja byłem jej ojcem! — rzekł starzec, wyciągając ręce ku mrocznym cieniom, unoszącym się nad jego głową. — Zlitujcie się nad nią i nademną! Dokąd ona idzie? Niech zawróci; ja byłem jej ojcem!
Ale one wskazywały tylko na nią, biegnącą coraz szybciej i mówiły: — W rozpacz! Naucz się od istoty, sercu twemu najbliższej!“
Setki głosów odpowiedziały echem. Powietrze było tylko tchnieniem, na którem unosiły się te słowa. Trotty zdawał się je wchłaniać za każdym oddechem. Nie mógł im umknąć, bo zewsząd go otaczały. A ona wciąż jeszcze mknęła naprzód, z tymsamym płomieniem w oczach, z temi samemi słowy na ustach: — Umrzeć jak Lilly, jak Lilly!
Nagle przystanęła.
— Każcie jej zawrócić! krzyknął starzec, rozpacznie wyrywając sobie siwe włosy. — Moje dziecko, Małgosia! Każ jej zawrócić, Ojcze niebieski, każ jej zawrócić!
Swym wytartym płaszczem otulała dziecko. Rozgorączkowanemi rękoma gładziła mu nóżki, wygodniej układała główkę, poprawiała na niem mizerne odzienie. W swych zawiędłych ramionach trzymała je silnie, jak gdyby je na zawsze chciała w nich zatrzymać, a wyschłemi wargami całowała je ostatnim wybuchem cierpienia i ostatnią długą walką miłości.
Drobną jego rączkę oplotła sobie koło szyi, poczem przycisnęła je do zrozpaczonego serca, do twarzy swej przytuliła twarzyczkę dziecka, a potem pomknęła w kierunku rzeki. W kierunku huczącej, rwącej, ponurej rzeki, nad którą przycupnęła noc zimowa, niby ostatnia myśl tych wszystkich, co w niej szukali ratunku, gdzie pojedyncze światła nadbrzeżne płonęły czerwono i niepewnie, niby pochodnie wskazujące drogę śmierci, gdzie żadne domostwo ludzi żyjących nie rzucało swego cienia w ten mrok głęboki, smutny, nieprzenikniony.
Ku rzece! Ku tym podwojom wieczności mknęły jej zrozpaczone kroki z szybkością wód rwących, gdy pędzą do morza. Chciał jej dotknąć, gdy przebiegała mimo niego w kierunku ciemnej powierzchni wody, lecz dzika, chora postać, straszna rozpaczą miłości, nie dająca się powstrzymać żadnem ludzkiem uczuciem, śmignęła niby wiatr.
Biegł za nią. Na chwilę przystanęła u brzegu przed wykonaniem strasznego skoku. Padł na kolana, wołając do postaci dzwonów, unoszących się nad nim: — Nauczyłem się od istoty, sercu memu najbliższej. Ratujcie ją, och, ratujcie!
Palcami mógł dotknąć jej sukni. Mógł ją ująć. Zaledwie słowa te wybiegły z jego ust, uczuł że odzyskuje zmysł dotyku i wiedział, że ją oto trzyma.
Postacie ustawicznie spoglądały nań z góry.
— Nauczyłem się — wykrzyknął starzec. — O, miejcie nademną litość w tej godzinie, gdy w miłości ku niej, tak młodej, tak dobrej, oczerniałem naturę w sercach matek zrozpaczonych. Ulitujcie się nad mem zuchwalstwem, złością i niewiedzą i ocalcie ją!
Czuł, że dłużej jej już utrzymać nie zdoła. A one wciąż jeszcze milczały.
— Zlitujcie się nad nią! wołał. — Ta straszna zbrodnia zrodziła się z odwróconej miłości, z najsilniejszej, najgłębszej miłości, jaką śmiertelni znają. Pomyślcie, jak wielkim musiał być jej ból, jeśli z takiego nasienia, taki się zrodził owoc. Niebo przeznaczyło ją do dobrego. Niema na świecie matki kochającej, która nie doszłaby do tego, gdyby musiała była takie pędzić życie. O, zlitujcie się nad mojem dzieckiem, które nawet w tej chwili lituje się nad swojem dzieckiem i samo umiera i zabija swą duszę nieśmiertelną, aby je ocalić!
Leżała w jego objęciach. A on ją trzymał silnie. Czuł w sobie siłę olbrzyma.
— Widzę pośród was ducha dzwonów — rzekł starzec, zobaczywszy dziecko i natchniony niejako jego widokiem, mówił: — Wiem, że czas sprawuje pieczę nad przypadającym nam udziałem. Wiem, że pewnego dnia wzbierze ocean czasu, i niby liście spłuka tych, co nas krzywdzą i ciemiężą. Widzę to morze, jak wzbiera i się podnosi. Wiem, że powinniśmy ufać i mieć nadzieję i nie wątpić o pierwiastku dobra ani w nas samych, ani w innych. Nauczyłem się tego od istoty, sercu memu najbliższej. Znów ją trzymam w objęciach. O, dobre, łaskawe duchy, naukę tę zapisuję w piersi, do której ją tulę. O, dobre łaskawe duchy, jestem wam wdzięczny.
Byłby jeszcze więcej powiedział, gdyby dzwony, stare kochane dzwony, jego dobre, wieczne wytrwałe przyjacioły, nie były w tej chwili na przywitanie Nowego Roku zaczęły dzwonić tak wesoło i radośnie i donośnie, że zerwał się na równe nogi, rozpraszając czar, trzymający go na uwięzi.
— Możesz tatku robić co chcesz — rzekła Małgosia — ale ja ci już nie pozwolę nigdy jeść flaków, jeśli wpierw nie zapytasz lekarza. Bo nie masz pojęcia, jaki miałeś sen niespójny!
Siedziała przy stoliczku w pobliżu ognia, szyjąc swą skromną ślubną sukienkę, przybierając ją wstążkami. Cała jej postać promieniowała taką błogością, urodą, wdziękiem i dobrą wiarą, że Trotty krzyknął głośno, jak gdyby w izbie swej zobaczył był anioła. Następnie zerwał się i pochwycił ją w objęcia. Ale nogi zaplątały mu się w gazetę, która spadła na ziemię, a tymczasem ktoś się wsunął między niego a Małgosię.
— Nie — rzekł ów ktoś głosem serdecznym, wesołym. — Nawet wam nie wolno. Pierwszy całus Małgosi w Nowy Rok mnie się należy. Mnie! Całą godzinę stałem przed domem, by usłyszeć dzwony i zdobyć całusa. Małgosiu, serce drogie, szczęśliwego Nowego Roku! Obyśmy dożyli wielu lat szczęśliwych, ukochana moja!
I Ryszard omal jej nie zadusił pocałunkami.
W ciągu tej sceny Trotty był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i płakał. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i śmiał się. Usiadł na krześle, rękoma uderzał się po kolanach i śmiał się i płakał równocześnie. Wstał z krzesła, pieścił i głaskał Małgosię. Wstał z krzesła, pieścił i głaskał Ryszarda. Wstał z krzesła i pieścił i głaskał oboje równocześnie. Podbiegł do Małgosi i ujął jej świeżą twarz w obydwie dłonie, ucałował ją i cofał się wstecz jak rak, by jej nie utracić z oczu i znów biegł ku niej, jak nakręcona figurka w szopce, a co chwila znów siadał na krześle, by natychmiast znów się zerwać i biec ku córce. Jednem słowem, nie posiadał się z radości.
— Jutro twój ślub, dziecino najdroższa? pytał Trotty. — Naprawdę twój ślub, Małgosiu!
— Dzisiaj — odpowiedział Ryszard — ściskając go za ręce — już dzisiaj. Dzwony właśnie biją na Nowy Rok. Posłuchajcie!
Biły istotnie.
Błogosław im Boże! O, jakież to wielkie, potężne dzwony, dźwięczne, głębokie, szlachetne, ulane z kruszcu niezwykłego, ulane przez mistrza niezwykłego. Czyż w przeciwnym razie, potrafiłyby dzwonić tak rozgłośnie jak dzisiaj?
— Małgosiu — ozwał się Trotty — czy nie sprzeczaliście się dzisiaj trochę z Ryszardem?
— Owszem, tatku, bo taki z niego kogut zaczepny — odparła Małgosia. — Czy nie mówię prawdy, Ryszardzie? Taki gwałtownik i uparciuch! Koniecznie uwziął się, by takiemu wielkiemu panu jak sędzia Alderman, wypowiedzieć swe zdanie i nic się nie krępował, jak gdyby chodziło o...
— O pocałowanie Małgosi — dokończył Ryszard i odrazu też to wykonał.
— Doprawdy, że wcale się nie krępował. Ale ja nie pozwoliłam. Bo i naco by się to przydało?
— Ryszardzie — rzekł Trotty — chłop z ciebie na schwał, i takim już zostaniesz do końca życia. Ale dziś wieczór płakałaś Małgosiu, gdy wróciłem do domu. Powiedz, dlaczego płakałaś?
— Myślałam, ojcze, o wszystkich tych latach, któreśmy razem tu przeżyli. Tylko dlatego. I myślałam, że będziesz się czuł samotny, gdy ja odejdę.
Trotty znów wrócił do swego krzesła, gdy zbudzona głośną rozmową, dziewczynka zbudziła się i weszła do izby nawpół ubrana.
— Oto jest — rzekł Trotty, biorąc ją na kolana — oto jest mała Lilly. Ha. ha! oto jesteśmy i oto znów pójdziemy. Oto jesteśmy i oto znów pójdziemy. A wy Will także!
Zatrzymał się w galopie, by go serdecznie przywitać. — Ach, wuju Will, jakież ja widzenie miałem dzisiejszej nocy, dlatego, że was przyjąłem w gościnę. Ach, wuju Will, jakże wam jestem wdzięczny, żeście do mnie przyszli, kochany przyjacielu!
Zanim Will Fern mógł odpowiedzieć, weszło do izby kilku muzykantów w towarzystwie licznych sąsiadów, wołając: — Szczęśliwego Nowego Roku, Małgosiu! Szczęśliwych zaślubin! I długiego, długiego życia! Trębacz, najbliższy przyjaciel Toba, postąpił na środek izby i w takie się ozwał słowa: — Trotty Beck, stary druhu, dowiedzieliśmy się, że córka twoja bierze dziś ślub. Niema ani jednego człowieka, coby was znał i nie życzył najlepszego szczęścia, lub ją znał, i nie życzył jej wszystkiego najlepszego, lub znał was oboje i nie pragnął dla was wszelkiego błogosławieństwa w tym Nowym Roku. I poto tu przyszliśmy, byście ten Nowy Rok rozpoczęli muzyką i tańcem.
Przemówienie to przyjęto ogólną radością i okrzykami. Trębacz był wprawdzie trochę podpity, ale to nic nie szkodziło.
— Co to za szczęście — rzekł Trotty — cieszyć się takiem poważaniem swych przyjaciół i sąsiadów. Wiem, że wszystko to robicie dla mojej córki. Zasługuje na waszą życzliwość.
W jednej sekundzie byli wszyscy gotowi do tańca, w pierwszej parze Małgosia z Ryszardem. Trębacz miał właśnie zadąć z całej siły, gdy nagle dały się słyszeć dziwne dźwięki i weszła kobieta o dobrodusznej miłej twarzy, mogąca liczyć około pięćdziesiątki, a obok niej siadł mężczyzna, niosący dzban kamienny olbrzymich rozmiarów, a obok niego na tacy kości szpikowe, piszczałki i dzwonki.
— Trotty rzekł: — Mrs. Chickenstalker — siadł na krześle i uderzył się po kolanach.
— Małgosiu, jakże mogłaś! Wychodzisz za mąż i wcale mi nie powiedziałaś! rzekła przybyła, tonem dobrotliwego wyrzutu. — Nie mogłabym była spokojnie spędzić ostatniego wieczora starego roku, gdybym nie była przyszła ci powinszować. Naprawdę, Małgosiu, że byłabym przyszła, chociażbym nawet była obłożnie chora. Tedy przyszłam, a ponieważ mamy i Nowy Rok i wesele, więc kazałam odrazu coś przygotować, byśmy sobie urządzili „małą bibkę“.
„Mała biblia“ Mrs. Chickenstalker świadczyła o jej szczodrobliwości. Kamienny dzban syczał i dymił jak mały wulkan, a człowiek, niosący go na tacy, miał co dźwigać.
— Mrs. Tugby — rzekł Trotty — okrążając ją pełen zachwytu — chciałem rzec: Mrs. Chickenstalker, niech pani Bóg nagrodzi. Szczęśliwego Nowego Roku i długiego życia, Mrs. Tugby — rzekł Trotty, całując ją — chciałem rzec: Mrs. Chickenstalker. A oto Wiliam Fern i Lilly.
Godna niewiasta, ku jego zdumieniu, nagle poczerwieniała i zbladła.
— Chyba nie Lilly Fern, której matka umarła w Dorsetshire? spytała.
Wuj skinął głową potakująco i szybko zamienili z sobą parę słów, których wynik był taki, że Mrs. Chickenstalker uścisnęła mu obydwie ręce, Toba z własnej woli pocałowała w policzek, a dziewczynkę przycisnęła do swej potężnej piersi.
— Will Fern — rzekł Trotty — czyżby krewna, którą chcieliście odszukać?
— Ona sama — odparł Will, kładąc obydwie ręce na ramionach Toba — i jak się zdaje, znalazłem w niej równie dobrą krewną, o ile to możliwe, jak w was przyjaciela.
— Ach! bronił się Trotty. — Hejże, muzykanci, a możebyście teraz zagrali?
Przy dźwięku muzyki, piszczałek, dzwonków i kości szpikowych, i przy akompanjamencie wciąż jeszcze z wieży rozbrzmiewających dzwonów, Trotty poprowadził do tańca Mrs. Chickenstalker, ustawiwszy się z nią jako druga para, tuż za Ryszardem i Małgosią. I podrygiwał obok niej, wykonywując kroki nieznane ani wpierw ani później, bo stanowiące pewną odmianę jego zwykłego codziennego galopu.
Czy Trotty śnił, czy jego radości, cierpienia i osoby, do których się one odnosiły, były tylko snem? On sam, byłżeby tylko snem? Opowiadający tę historję, marzycielem, który dopiero co zbudził się ze snu? Jeśli tak, to proszę cię, kochany czytelniku, wyryj sobie w duszy przykrą rzeczywistość, z której cienie te się wyłoniły i staraj się w swojem kole — żadne nie jest zbyt wielkie, ni zbyt małe do tego celu — ulepszyć ją i uczynić mniej przygniatającą. Oby ten Nowy Rok szczęśliwym był dla ciebie i dla wielu, których szczęście zależnem jest od ciebie! Oby ten Nowy Rok szczęśliwszym był od poprzedniego, i oby nikt z najbiedniejszych naszych braci i sióstr, nie został wyłączony ze sprawiedliwego udziału w tem, co wielki nasz Stwórca dla ludzkiego stworzył użytku!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.