Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część czwarta/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część czwarta
Rozdział Pod kluczem
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pod kluczem

Tong-tszi postarał się, aby nasi bohaterowie otrzymali przyzwoite cele, przeznaczone dla znakomitych więźniów. Poza tem kazał przyrządzić dobrą strawę i dbać o ich wygodę. Zaznaczył, że nazajutrz wróci tu w towarzystwie wyższych mandarynów, aby ustalić prawdziwą narodowość i stan jeńców. Polecił ich więc starannej opiece linga, który ze swej strony zapewnił go:
— Nie spuszczę ich z oka. Nie powtórzy się to, co się przytrafiło memu zastępcy, który dziś siedzi już pod kluczem, albowiem pozwolił wczoraj umknąć świętokradcom.
— Zasłużył na tę karę — rzekł tong-tszi. — Był nieostrożny.
— Zapewnia mnie, że to nie jego wina. Nie rozumie, jak to mogło się zdarzyć. Przeprowadziłem dziś badania i znam już okoliczności tej ucieczki.
— Mianowicie?
— Wczoraj późną nocą zjawił się w więzieniu jakiś obcy człowiek, którego wartownicy wpuścili, gdyż pokazał im wysoką oznakę...
— Musiał to być znakomity kuan-fu — przerwał tong-tszi.
— Nie, był to szubrawiec, uwolnił bowiem więźniów, a tego nie zrobiłby żaden kuan-fu.
— Czyżby? Nie może to być! Tylko wyżsi mandaryni posiadają te żetony.
— To prawda. Ale nie jest rzeczą wykluczoną, że ten żeton był fałszywy, podrobiony. W nocy trudno rozpoznać. Urzędnik nie śmiał tego człowieka śledzić, sądząc, że ma przed sobą wpływową osobistość. I cóż się okazało? Wrzekomy mandaryn uciekł wraz z więźniami przez boczną furtkę.
— Zawszeć to wina nadzorcy! Skoro nie śmiał zachodzić drogi mandarynowi, to przynajmniej powinien był pilnować więźniów!
— Mnie nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sprawuję nadzór nad więzieniem osobiście, więc nie omieszkam, jeśli się powtórzą tajemne odwiedziny, dokładnie obejrzeć żetonu. Trzeba być nader ostrożnym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z takimi więźniami, jak dzisiejsi.
Tong-tszi utwierdził go w tem postanowieniu i wrócił do domu, gdzie już dawno wypatrywał go zniecierpliwiony Matuzalem.
Błękitno-purpurowy, podobnie jak i Godfryd i Ryszard, zjadł smaczny obiad, ale bez apetytu. Trawiła go troska. Tong-tszi starał się ją rozproszyć — napróżno.
— Jutro podda się ich badaniu — rzekł mandaryn. — Mamy sporo czasu do zastanowienia się nad sposobami ratunku.
— Należy myśleć, ale przedewszystkiem trzeba działać. Kto będzie ich badał?
— Ja i fu-yuen.
— Najwyższy urzędnik w mieście, zastępca zarządcy prowincji? O, w takim razie nie mam wielkich nadziei. Czy uwierzy, że ma przed sobą lamów?
— Nie. Bywał w Lhassie, a nawet w Mongolji. Zresztą, zna o tyle cudzoziemców, że nietrudno mu będzie dojść narodowości pańskich przyjaciół.
— A zatem nie możemy dopuścić do przesłuchania. Muszę dziś jeszcze, w nocy bodaj, wyprowadzić ich z więzienia!
Mandaryn spoglądał na ziemię, rozmyślając. Poczem oświadczył:
— Mogę panu tylko radzić, abyś zaniechał zbytniego pośpiechu. Tymczasem nic złego im się nie stanie. Trzeba będzie wydać ich w ręce konsulów.
— Ale jak się ich potraktuje! A poza tem nie unikną przecież kary.
— Nie będzie to kara ciężka; co prawda, będziecie musieli przerwać podróż. Kto wie jeszcze, czy i ja nie wplączę się w tę kabałę!
— Należy się tego lękać. Przyznać muszę, że nasi przyjaciele nie grzeszą zbytkiem przezorności.
— Nietylko nie są ostrożni, ale, nadomiar, mimo grozy sytuacji, są bardzo pewni siebie. Trzeba było widzieć Tu-ru-ne-re-si-ti-ki, kiedy wyłupił sobie oczy.
— No, chyba tylko jedno!
— Tak. Potem zażądał nóg arcykapłana. Któżby się ważył na taką czelność, zwłaszcza w opresji! Pierwszy raz w życiu widziałem człowieka, który wyjmował sobie oczy i wsadzał je zpowrotem, nie tracąc mimo to wzroku.
Student wyjaśnił mu tajemnicę, i dodał:
— Musimy ich uwolnić, chociażby przez wzgląd na pana. Czy mogę liczyć na pańską pomoc?
— Hm! Jestem wszak urzędnikiem.
— Jest pan kuan-fu, a nawet tong-tszi, a jednak uwolnił pan tej nocy trzech więźniów.
— Dlatego właśnie nic dziś nie poradzę. Ten młody pang-tszok-kuan, pomimo wieku młodocianego, jest dzielnym człowiekiem. Nie da się podejść.
— Musimy spróbować!
— Rzecz w najwyższym stopniu niebezpieczna. Nie będę panu przeszkadzał, bo jest pan ostrożny i na pewno mnie nie wydasz. Nie żądaj pan jednak, abym pomagał ci osobiście. Postępuj tak, aby moje nazwisko nie zostało wymienione! Teraz pójdę do swego pokoju, aby się skupić. Niech pan się również zastanowi. W każdym razie przed zapadnięciem nocy nic nie możesz przedsiębrać. Do tego czasu łatwiej będzie powziąć jakieś postanowienie.
Matuzalem wrócił do swego pokoju i chodził z kąta w kąt. Udał się wreszcie do ogrodu, gdzie znalazł pucybuta i Ryszarda, medytujących na ten sam temat. Usiedli wszyscy razem i wykuwali plan działania.
— Chodzi nietylko o Turnersticka i mijnheera — rzekł Degenfeld. — Jednemu i drugiemu przydałaby się mała nauczka. Zasłużyli sobie na nią. Ale Liang-ssi wpadł zupełnie niewinnie!
— Nikt przecież nie wie o łączności ich i Liang-ssi — rzekł Ryszard.
— Teraz jeszcze nikt, ale wnet się dowiedzą. Skoro jutro staną przed fu-yuen, wszystko wyjdzie na jaw. Nie potrafią zwieść tego urzędnika!
— I ja tak sądzę — potwierdził Godfryd. — Bodajby mnie to poruczyli śledztwo! Zaleciłbym każdemu wlepić parę prztyków w nos, a potem przepędziłbym ich na wszystkie cztery strony świata! Tu w Chinach odgrywać bogów! Co im strzeliło do głowy?
— Prawdopodobnie jest to pomysł Turnersticka. Założę się, że obaj nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Gdyby nie wstawiennictwo Liang-ssi i mandaryna, kto wie, czy nie zostaliby zlynchowani przez tłum. Jeśli się jutro okaże, że Liang-ssi jest z nimi w komitywie, dzielny nasz żółty przyjaciel będzie zgubiony. Jest Chińczykiem — jego nie ocali żaden konsul. Na nim skupi się awantura. Liang-ssi trzeba bezwarunkowo uwolnić!
— Czyż żadna myśl nie rozświeci mroków naszych mózgownic? Wszak głowy nie noszę od parady!
— Mam coś — ale nie, to nie ujdzie.
— Ma pan coś, co nie ujdzie! No, w takim razie nie ma pan nic, mój stary Matuzalemie. Cóżto takiego?
— Gdyby tong-tszi zechciał, mógłby nam pomóc.
— No, rozumie się. Posiada przecież żetony, które otwierają przed każdym wszystkie wrota i każde drzwi.
— Tak. Nie mogę mu brać za złe, że się osobiście nie chce przyczynić do uwolnienia naszych przyjaciół. On byłby najbardziej narażony. Czy można od niego żądać, aby dla nas narażał wszystko, absolutnie wszystko, tem bardziej, że obowiązek nakazuje mu postępować wręcz przeciwnie.
— Słusznie! Ale my możemy go wyręczyć!
— Co?
— Iść do więzienia i wydostać jeńców.
— Myślałem już o tem. Łatwiej pomyśleć, niż wykonać!
— Wiem o tem. Wogóle wszystko jest łatwiej pomyśleć, niż wykonać. Pojmuję, że nie obejdzie się bez niebezpieczeństwa, nie mogę sobie jednak wyobrazić, że już nigdy w życiu nie ujrzymy „Pocztyljona z Niniwy“. Jeśli pan odważy się pójść do huok-tszu-fang, to i ja z panem.
— Ja też — dodał Ryszard.
— Nie wątpię — odpowiedział Degenfeld. — Ale twoja pomoc jest zbyteczna. Dopiero podczas podróży zacząłeś się uczyć chińskiego. Godfryd natomiast, który jeszcze przed wyjazdem rozmawiał często ze swoim przyjacielem Ye-Kin-Li, poradzi sobie z chińskiemi końcówkami Turnersticka. Zresztą, dzięki korpulencji, łatwiej może uchodzić za Chińczyka. Dodajmy, że jesteś zbyt młody.
— Pięknie! — rzekł Godfryd. — A więc pomysł mój przypada panu do gustu?
— Powiedziałem ci już, że i ja o tem myślałem. Dochodzę do ostatecznej konkluzji, że niema innego wyjścia.
— Dobrze. Idę z panem?
— Tak. Sambym się nie ważył. Cztery pięści to więcej niż dwie.
— Pewnikiem! Pomówimy więc o tem obszerniej. Do naszego przedsięwzięcia przedewszystkiem potrzebny jest żeton.
— Prawdopodobnie tong-tszi nam nie odmówi.
— A następnie potrzebujemy ubiorów chińskich.
— Nawet mandaryńskich!
— Hm. A potem potrzebne są palankiny.
— No tak. Więźniowie nie mogą pokazać się na ulicy. Zdradzi ich ubiór Holendra.
— Będziemy musieli przekupić kulisów. To nas będzie kosztowało sporo pieniędzy.
— Pieniądze — to fraszka. Ale jakże znajdziemy kulisów, godnych zaufania. Musielibyśmy ich wtajemniczyć w nasz plan. Kto zaręczy, że nie doniosą O wszystkiem pang-tszok-kuanowi.
— Ilu ich trzeba?
— Dwunastu.
— Dwunastu? Dlaczego aż tylu?
— Nas jest sześciu. Rozumiesz chyba, że będziemy zmuszeni natychmiast opuścić miasto.
— O, biada nam! Ulice są zamknięte!
— Posiadam paszport, który otworzy bramy ulic.
— Hm! Im dłużej myślę o tem, tem bardziej, jestem pewny powodzenia. Przejdę się trochę po ogrodzie.
Podniósł się i rozpoczął okólną wędrówkę po ogrodzie. Stroił jakieś dziwne miny, chichotał, mruczał coś pod nosem, i wreszcie wrócił do towarzyszów.
— Mam! — zawołał. — Wszystko widzę jasno przed sobą; tylko co do kulisów jestem jeszcze nieoświecony.
— No, gadaj!
— Wiadomo panu, że jestem wyższy od pana?
— Naturalnie. I cóż z tego?
Noli turbare circulos meos! — Nie wtrącaj się do moich cyrklów! Zauważył pan także, że jest pan grubszy ode mnie?
— Przyznaję, nie uszło to mojej spostrzegawczości.
— A co pan powie o postaci naszego dzisiejszego gospodarza?
— Że nie jest tak otyły jak ja, ani tak długi jak ty.
— Słusznie. Stanowi średnią arytmetyczną naszych dwóch postaci. Stąd wnoszę, że jego ubiory ujdą i na nas, w każdym razie po nocy.
— Możliwe, nawet prawdopodobne. Ale czy myślisz, że nam pożyczy?
— Czemu nie? A jeśli nawet odmówi, to i na to mam radę.
— Jaką?
— Poprostu, skradnę.
— Godfrydzie, jak brzmi siódme przykazanie?
— Wiem: Nie kradnij! Ale ja wcale nie chcę ukraść. Poszkodowany odzyska swoje łachy. Myślę też, że w ostatecznym wypadku sami sobie weźmiemy żetony.
— Godfrydzie, Godfrydzie!
— Matuzalemie, Matuzalemie! Jeśli zna pan lepsze sposoby, wyłóż je na stół! Ubrania i żetony mieć musimy.
Degenfeld odpowiedział, że przedewszystkiem trzeba wysłuchać propozycji tong-tszi. Należało się spodziewać, że strapiony mandaryn poszuka jakiegoś skuteczniejszego wybiegu.
Tymczasem upłynęło popołudnie, a mandaryna nie było widać. Zapadł zmierzch. Wezwano gości do wieczerzy. Stół był nakryty tylko dla nich trzech. Degenfeld zapytał służącego o pana domu i dowiedział się, że ten przyjmuje teraz gościa. Tym gościem był ho-po-so.
— Ho-po-so? Kiedy przybył?
— Przed połową czasu.
Połowa czasu — to godzina, a więc jak na chińskie stosunki bardzo dawno! Wieczerzał z tong-tszi, nie racząc pokazać się jego gościom, a swoim zbawcom, — to było dosyć dziwne.
Nieco później rozległy się w korytarzu kroki wielu ludzi. Matuzalem dowiedział się, że to ho-po-so opuścił dom tong-tszi.
— Obraza — rzekł do Godfryda. — Uratowaliśmy mu życie; zapowiedział przez tong-tszi, że jutro, albo nawet dziś jeszcze nas odwiedzi. No, a teraz, będąc w tym samym domu, nie raczył do nas wejść, i odszedł, nie pokazawszy nam swego mongolskiego oblicza. Co o tem sądzić?
— Nic chlubnego.
— Cóż?
— Tong-tszi wtajemniczył go w naszą nieszczęsną przygodę. Dlatego nasz miły mandaryn portowy wypiera się wszelkiej łączności z nami. Kiedy mu śmierć zaglądała w ślepia, nie mógł się nacieszyć naszym widokiem, a teraz, kiedy nam coś grozi, umyka, zadarłszy poły, i umywa żółte ręce. Tak już jest na tym niewdzięcznym świecie.
— Jakiż to tchórz i niewdzięcznik!
— Nie przyjechaliśmy do Chińczyków, aby szukać u nich odwagi i wdzięczności. Dla mnie może ten cały ho-po-so — — —
Urwał, ponieważ wszedł tong-tszi. Mandaryn ukłonił się uprzejmie i zapytał, czy goście są zadowoleni z obsługi. Matuzalem potwierdził. Ku jego zdumieniu, tong-tszi zakomunikował mu o wizycie ho-po-so. Należało się spodziewać, że grzeczny mandaryn utai przed swoimi gośćmi te odwiedziny.
— Czyż nie przyszedł poto, aby się z nami przywitać? — zapytał nasz bohater.
— Tak — odpowiedział tong-tszi z całą swobodą. — Bardzo się ucieszył, że was ujrzy.
— A więc wróci tutaj?
— Nie.
— W takim razie nie pojmuję, dlaczego odszedł, nie pokazawszy się nam!
— Przypomniał sobie nagle, że ma coś ważnego do załatwienia; śpieszył się bardzo i prosił mnie, abym go przed panami wytłumaczył.
— O, to zbyteczne. Nie jesteśmy tak wymagający, aby odrywać go od ważnych spraw.
Tong-tszi uśmiechnął się lekko. Przejrzał myśl Degenfelda, ale nie dał tego poznać po sobie. Przysiadł się do stołu, kazał podać fajki, poczem odesłał służącego, zabraniając mu wchodzić bez wezwania.
Po tym wstępie Matuzalem spodziewał się, że mandaryn przystąpi do sprawy więźniów. Atoli Chińczyk zaczął znowu mówić o ho-po-so.
— Ten mandaryn — rzekł — ma władzę nad portem Kuang-tséu-fu i nad wszystkiemi rzekami kraju. Bez jego pozwolenia żaden okręt nie może przybić, ani odbić. Przypomniał sobie, będąc u mnie, że pewien kapitan ts’ien-kioku prosił go o pozwolenie wyruszenia w drogę. Ho-po-so zupełnie o tem zapomniał. Ponieważ jednak okręt ten musi jutro znaleźć się w odległem miejscu, więc ho-po-so pośpieszył wydać odpowiednie zarządzenia.
Ts’ien-kiok w dosłownem tłumaczeniu oznacza „tysiąconoga“. Taką nazwę noszą lekkie dżonki wojenne, które przeważnie żeglują po rzekach i kanałach. Oprócz żagli, posługują się także mnóstwem długich wioseł. Zarówno w nich, jak i w bystrości tych dżonek należy szukać pochodzenia tej nazwy.
Lecz czemu teraz właśnie mówił o tem tong-tszi?
— Czy widział pan, jak jedzie taka ts’ien-kiok? — zapytał takim tonem, jakby nic ważniejszego nie zaprzątało w tej chwili jego umysłu.
— Nie — odparł lakonicznie Matuzalem.
— Zobaczy pan i będziesz zdumiony szybkością tych dżonek.
— To odkładam na później. Dziś myślę o innych rzeczach!
— O, cóż przeszkadza mówić o ts’ien-kioku? Ten, o którym mowa, odbije od brzegu o drugiej w nocy, co nie znaczy, że nie mógłby tego uczynić wcześniej.
— Tak! — rzucił Degenfeld.
— Musi wyruszyć dziś w nocy, aby zawieźć pewnego yao-tszang-ti[1] do Szü-juan. Czy wie pan, gdzie to miasto leży?
— Nie.
— Otóż znajduje się wysoko nad Pe-kiang, w kierunku Szao-tszéu.
Matuzalem nadstawił ucha. Szao-tszèu znajdowało się w drodze do miasta, do którego dążył. W jakim celu mandaryn upierał się przy tym temacie? Może miał jakiś racjonalny powód?
— Okręt ten — kontynuował tong-tszi, błyskając oczami. — jest najszybszym ze wszystkich, które znam. Jeśli wyjedzie o drugiej w nocy, będzie pojutrze przed południem na Pe-kiang, podczas gdy inne okręty przebywają tę przestrzeń co najmniej w dwa pełne dni.
Nie ulegało teraz wątpliwości, że tong-tszi zmierzał do jakiegoś określonego celu. Czy celem tym miała być oczekiwana zbawienna rada? Czy, będąc urzędnikiem, nie chciał jej może wyrazić bezpośrednio, przypuszczając, że goście domyślą się z półsłówek? Matuzalem myślał o tem i postanowił się upewnić.
— Czy taka dżonka wojenna przyjmuje prywatnych pasażerów?
— O ile są poleceni kapitanowi.
— A więc i cudzoziemców?
— Każdego, kto posiada odpowiednie polecenie. — Czy pisemne?
— Tak. Ale lepiej jest poprzedzić je ustnem. Zresztą, posiadacz takiego paszportu, jaki panu dałem, może się bez polecenia obejść. Paszport zaś wraz z poleceniem ustnem i piśmiennem pozwala rozporządzać się okrętem jak własnym.
— Sądzę, że kapitan nie dałby się tak łatwo sobą rozporządzać.
— O, czem jest kapitan okrętu wojennego! Niczem, absolutnie niczem. Wie pan chyba, że Chiny faktycznie nie posiadają oficerów marynarki. Ci istnieją u nas tylko nominalnie. Każdy żołnierz może być użyty zarówno do lądowej, jak i do wodnej służby. Oficerowie armji lądowej komenderują okrętami a oficerowie marynarki dowodzą wojskiem lądowem. Zresztą, ani jedni, ani drudzy nie znają się na niczem. Sam jestem Chińczykiem, ale znam nasze wady, i wiem, dlaczego zawsze ulegamy wrogowi. Kapitan interesującego nas okrętu jest zwyczajnym szeu-yü-tsiang-tsund, czyli szeu-pi[2], którego nie słuchają się właśni żołnierze. Właściwie dowództwo nad okrętem sprawuje ho-tszang.
— A czy yao-tszang-ti ma jakąś władzę nad dżonką?
— Poborca podatków? Ci ludzie wszędzie odgrywają rozkazodawców i wysokich mandarynów. Mają władzę nad zalegającymi z podatkami płatnikami — i to wszystko. Pomstują na każdego, ale stają się potulni, gdy kto ich zgromi.
— Podróż w takiej kompanji musi być bardzo interesująca?
— Pewnie. Może pan wkrótce będzie miał okazję odbyć ją, skoro, jak mi oznajmiłeś, zamierzasz udać się nad Pe-kiang.
— A czy zna pan kapitana owej dżonki?
— Tak. Ho-po-so wymienił mi jego nazwisko.
— A poborcę podatków?
— Jego również. Znam go nawet osobiście. Jest to mały, szczupły człeczyna; uważa się za olbrzyma rozumem i dostojnością. Wszyscy się z niego natrząsają, to znaczy ci, którzy nie zalegają z podatkiem. Chcę też panom oznajmić, że zamierzam na okręcie umieścić pewien ładunek towarów.
— Kiedy?
— Po północy.
— Dlaczego tak późno, kiedy bramy ulic będą zamknięte?
— Ponieważ — — no, mogę panom zaufać, ponieważ nikt nie powinien wiedzieć o tych towarach.
— Czy tragarze nie będą musieli dojść do portu? Jakżeto zrobią, gdy bramy będą zamknięte?
— Sądzę, że będzie z nimi ktoś, kto posiada odpowiedni paszport.
— — I ten ktoś musi z nimi pójść?
— Pójść? O, nie! Ktoś, kto posiada taki paszport, jest zbyt dostojny, aby chodzić. Zresztą, towar musi być przeniesiony w palankinach, żeby go nie obejrzeli wartownicy.
Matuzalemowi zaczęło świtać w głowie. Chcąc się dokładnie przekonać, zapytał:
— Ile będzie tych palankinów?
— Właściwie tylko sześć. Ale dochodzi jeszcze podwójny palankin na odzież i broń.
— Jaką broń? Tę, którą przesyłam na okręt, A następnie z okrętu przyślą mi trochę odzieży. Jest to mały interesik; chciałbym, aby się udał.
Degenfeld już nie wątpił o właściwym sensie zagadkowych powiedzeń mandaryna. Wdzięczny gospodarz chciał im pożyczyć potrzebnego stroju. A potem po uwolnieniu więźniów, mieli uciec na okręt i odesłać zpowrotem mandarynowi jego odzież.
— Czy nikt nie pozna palankinów i kulisów? — zapytał student.
— Nie. Będą ubrani jak zwyczajni najemni kulisowie. Wystarałem się też o zwyczajne palankiny.
— Wyśmienicie. Czy kulisowie nie zatrzymają się, czy potrafią biec bez wytchnienia aż do okrętu?
— Wystarczy im jeden krótki postój. Gdzie o tem rozstrzygnie posiadacz cennego paszportu. Wydałem im już odpowiednie rozkazy. Odległość nie jest tak wielka.
— Czy dużo będzie odzieży?
— Dwa komplety mandaryńskie. Chce pan je obejrzeć?
— Proszę.
— A więc chodź pan!
— Tong-tszi zaprowadził gościa do przyległego pokoju. Wisiały tu dwa pełne komplety mandaryńskie, wraz z czapkami z guzikami i pawiemi piórami stanowiącemi dowód cesarskiego uznania. Niczego nie brakło. Mandaryn sięgnął do rękawów, służących jednocześnie za kieszenie, wyciągnął dwa żetony, pokazał je Matuzalemowi i schował zpowrotem. Dodał przytem z uśmiechem.
— Ta odzież i te żetony są przeznaczone dla dwóch dobrych przyjaciół, którzy chcą się poczuć mandarynami. Czynią to tylko dla żartu. Odeślą mi wszystko w porządku, gdyż w swoim czasie będę musiał zdać rachunek z ilości posiadanych żetonów.
— Kiedy ci przyjaciele zaczną się przebierać?
— Niedługo przed odejściem. Własne ubiory złożą w podwójnym palankinie, aby je wdziać, zanim wsiądą na okręt.
Wszystko więc było dokładnie przygotowane. Pozostawało tylko wydobyć przyjaciół z więzienia i doprowadzić ich do palankinów. Była to rzecz najważniejsza, tong-tszi niemało przyczynił się do jej powodzenia.
Czynił wszystko, co leżało w jego mocy. Wróciwszy wraz z Matuzalemem do jadalni, zaczął mu opowiadać o więzieniu. Opisał je z taką dokładnością, że Matuzalem widział je w duchu.
Koło godziny jedenastej mandaryn podniósł się. Wymówił się nawałem pracy. Serdecznie pożegnał swoich gości, nie dając znać po sobie, że się już nigdy nie zobaczą. Ale już przy drzwiach odwrócił się i rzekł ze wzruszeniem:
I lu fu sing! — Niech wam szczęście towarzyszy w drodze!
Po jego odejściu Godfryd długo potrząsał głową.
— Teraz nie wiem już, — rzekł — czy go dobrze zrozumiałem. Wydaje mi się, że podsłuchał naszą rozmowę w ogrodzie.
— Tak, masz rację.
— Więc zmykamy na okręt?
— Nieinaczej.
— A jak tam odzież?
— Chodźcie, pokażę wam.
Zaprowadził ich do wspomnianego pokoju.
— Spełniły się wszystkie nasze życzenia — odezwał się pucybut. — Nasz tong-tszi jest wszechwiedzący. Chętnie bym go wycałował — Brak tylko warkoczy.
— Nie są nam potrzebne. Mamy tu bowiem nie czapki zwykłe, lecz deszczowe kapelusze z kapturem. Widzisz, że pomyślał o wszystkiem.
— No, a co dalej?
— Zobaczysz. Teraz przekonam się, co słychać w domu, kto jeszcze czuwa i gdzie stoją palankiny.
Na piętrze paliła się tylko jedna lampka. Na dole wisiał również lampjon między przedniemi a tylnemi drzwiami wejściowemi. Pierwsze były zamknięte, drugie — otwarte. Na dziedzińcu Degenfeld zobaczył palankiny. Jakiś mężczyzna, w ubiorze najemnych kulisów podniósł się, podszedł bliżej, ukłonił się i zagadnął:
— Kiedy wasza dostojnoość rozkaże wyruszyć?
— Czy wiesz kogo będziesz nosić? — zapytał Matuzalem.
— Tak.
— I dokąd?
— Wiem.
— No więc, dokąd?
— Do okrętu.
— Wprost?
— Nie. Zatrzymamy się w drodze. Dwaj dostojni panowie wysiądą, młodszy zaś rozkazodawca zostanie w palankinie. A potem obaj prawdopodobnie wrócą z trzema innymi czcigodnymi panami; wsiądą wszyscy do palankinów, a my pomkniemy kłusem do okrętu.
— Dobrze. Ale gdzie macie się zatrzymać?
— Wpobliżu więzienia. Brama pewnego domu będzie otwarta. Będziemy czekać w podwórzu.
— Do kogo należy ten dom?
— Do pewnego nader oddanego sługi naszego potężnego tong-tszi.
— Dobrze! Wkrótce wyruszamy. Bądźcie gotowi!
Degenfeld wrócił do swego pokoju i udzielił Godfrydowi potrzebnych wskazówek. Pucybut podrapał się za uchem i zauważył:
— Wszystko to dobre, ale czy się uda, to jeszcze wielkie pytanie. Ale niema co, trzeba zaryzykować! Przebierzemy się więc i w drogę!
Przebrali się przy pomocy Ryszarda, który musiał także znieść ich wspólne bagaże ze wszystkich pokojów. Newfundlandczykowi zawieszono na szyi tornister, poczem wszyscy zeszli do palankinów.
Stało już tu czternastu kulisów. Psa umieszczono razem z rzeczami w podwójnym palankinie. Wreszcie trzej pasażerowie wsiedli do powozów.
Dom był pogrążony we śnie. Zalegała głęboka cisza. Gromada kulisów ruszyła w drogę. Bez szmeru otworzono drzwi wejściowe i zamknięto je zpowrotem. Kulisowie puścili się galopem.
Na ulicy panowały ciemności egipskie. Tylko wdali, przy bramie łukowej, płonęła papierowa lampa. Chwiejne blaski padały chwilami na samotnego wartownika.
Szui-ni-men? — Kto tam? — zapytał, skoro palankin Degenfelda, pierwszy z szeregu, zatrzymał się u furtki.
Student trzymał już w ręku paszport. Pokazał go wartownikowi, który skierował nań światło lampki. Rzuciwszy okiem na pieczęcie, otworzył szeroko bramę, a sam bez słowa runął plackiem na ziemię. Orszak wkroczył w następną ulicę.
Tak minęli następne cztery ulice. Wszędzie zatrzymywało ich, „Szui-ni-men“ strażników, którzy na widok paszportu rzucali się na ziemię, uprzednio otworzywszy furtkę.
Wreszcie tragarze wkroczyli do domu, którego drzwi stały otworem. Opuszczono palankiny na ziemię. Pasażerowie wysiedli. Dookoła była ciemna noc i głucha cisza.
— Muszę iść z wami — błagał Ryszard, — Lękam się o ciebie, wujku Matuzalemie!
— Ba, co znowu! — odpowiedział student. — Nie wstydzisz się.
— Ach, to tak niebezpieczne. Co ja zrobię, jeśli was zatrzymają?
— Każesz się zawieźć zpowrotem do tong-tszi. Ale to wykluczone. Mamy prawo zwiedzić więzienie o każdej porze dnia i nocy; nikt nie może nam tego zabronić. A skoro znajdziemy się w gmachu, zobaczymy, co czynić. Jeśli uwolnienie więźniów okaże się niemożliwe, odejdziemy w spokoju. Głowa do góry, chłopcze! Za kwadrans będziemy zpowrotem.
Ryszard uścisnął go serdecznie i cofnął się w mrok. Degenfeld i Godfryd wyszli na ulicę. Było ciemno, choć oko wykol. Ale nawprost nich padały nędzne światełka z kilku okien z naoliwionego papieru.
— Oto więzienie — odezwał się półgłosem Degenfeld.
— Tak, o ile tong-tszi dobrze nas poinformował. Niech mi pan powie, co czujesz koło żołądka?
— Mam uczucie, jakbym wypił skwaśniałe piwo.
— O, to właśnie! I w przełyku jest mi cosik niewyraźnie. Czy to sumienie stanęło mi w gardle? Mam na myśli złe sumienie, czyli trwogę.
— I ja nie potrafię z zimną krwią puszczać się na taką awanturę. A więc chodź-że, stary Godfrydzie!
— Godfryd? Wypraszam sobie teraz podobną poufałość! Jestem dla wszystkich kuan-fu Ba-ra-ni-łeb. Postaram się zaimponować panu okruchami swej chińszczyzny.
— O nie! Mów jak najmniej. A najlepiej będzie, jeśli wcale pary z ust nie puścisz.
— W takim razie będę milczał po chińsku. Nauczyłem się tego dobrze.
Przeszli na drugą stronę ulicy i stanęli we wnęce bramy. Nad nią wisiał gong. Matuzalem uderzył.
Szui-tsi? — Kto tam? — rozległ się wewnątrz głos.
Ri kuan-fu. — Dwóch mandarynów — odpowiedział student.
Odsunięto zasuwy i uchylono bramę. W szparze ukazała się z początku dzida, a potem postać żołnierza, trzymającego małą lampkę.
Lao-ye put tek lai. — Starzy panowie nie mogą wejść — rzekł.
Fałszywi mandaryni pokazali mu żetony. Natychmiast przepuścił ich, złożywszy ukłon do samej ziemi.
Dzięki wskazówkom tong-tszi, Degenfeld znał już rozkład więzienia. Przeszli przez wąskie podwórze i zatrzymali się przed drzwiami właściwego budynku. Długi a jednopiętrowy, ledwo zarysowywał się w mroku.
Tu również uderzono w gong, poczem znów rozległo się „Szui-tsi“. Powtórzyła się ta sama scena, co poprzednio, zanim wartownik wpuścił intruzów. Znaleźli się w wąskim korytarzu, oświetlonym dwiema latarniami.
— Do djaska! — mruknął Godfryd.
— Co takiego? Strach?
— Nie, ten strój. Nogi plączą się w długiej spódnicy. Ledwo potrafię człapać.
Pośrodku korytarza, z prawej i lewej strony, widniały drzwi. Degenfeld wiedział, gdzie zamknięto więźniów. Zastukał na lewo. Znowu zawołano: — Seui-tsi? — i znów powtórzyła się wyżej opisana scena.
Teraz wkroczyli do szerszego korytarza o licznych, bardzo niskich drzwiach. Tu znajdowały się lepsze cele.
Na końcu korytarza naraz otworzyły się drzwi. Jaskrawe światło oświetliło wchodzącego. Był to znany nam młody mandaryn. Poczucie ciążącej na nim odpowiedzialności spędziło mu sen z powiek. Zmierzył przybyszów nieufnem spojrzeniem, ukłonił się lekko i zapytał:
— Szui-tsün? — Kto jesteście?
Nie mówiąc ani słowa, obaj pokazali swoje żetony.
— Idźcie za mną, panowie!
Zaprowadził ich do małego pokoju, gdzie znajdowały się stół, krzesło i niskie posłanie. Na stole paliły się dwie świeczki i leżała otwarta książka. Mandaryn bacznie obejrzał żetony; ukłonił się głębiej i zapytał:
— Czemu zawdzięczam zaszczyt tak wysokich odwiedzin?
Nie była to jeszcze uprzejmość, jakiej mógł się spodziewać Matuzalem. Odpowiedział dosyć ostro:
— Pan jest pang-tszok-kuan tego domu?
— Tak.
— Czy obecni są tu także inni wyżsi urzędnicy?
— Nie.
— Umieszczono tu dzisiaj dwóch lamów wraz z tłumaczem?
— Nie. Ludzie, o których pan mówi, nie są lamami. Jeden jest Holendrem, drugi Niemcem, a trzeci Chińczykiem.
— Skąd pan wie?
— Przekonałem się. Sprowadziłem z Sza-mien tłumacza, który dokładnie to wybadał.
— Czy rozmawiał z nimi?
— Nie. Nie zdradziliby się tak łatwo. Podsłuchiwał za drzwiami.
— Tu oni siedzą? — wskazał na najbliższe drzwi boczne.
— Tak — potwierdził mandaryn.
— Otwórz pan! Chcę z nimi pomówić.
Lecz pang-tszok-kuan obejrzał go badawczo i rzekł:
— Temu życzeniu nie mogę być powolny.
— Życzeniu? O życzeniu niema tu mowy. Rozkazuję.
— Nie mogę panu zadośćuczynić. Nie mogę woli panów uznać za rozkaz, gdyż nie znam was.
— Poznaje pan z naszego ubioru, że jesteśmy pańskimi przełożonymi. Pański złoty guzik od czapki, a nasze błękitne kulki mówią wyraźnie, że my jesteśmy urzędnikami trzeciej, pan zaś — siódmej kategorji. Żądamy od pana posłuszeństwa, które jesteś nam winien!
Młody mandaryn, niezbity z tropu, zajrzał Matuzalemowi w oczy i odpowiedział stanowczym tonem:
— Nie odmówię posłuszeństwa, skoro będę miał dowód, że panowie jesteście uprawnieni do noszenia tych błękitnych guzików.
— Co? Wątpi pan?
— Ani wątpię, ani wierzę. Wymagam poprostu dowodu. Wczoraj o tej samej porze przyszedł do więzienia jakiś wrzekomy mandaryn również trzeciej klasy, no i ulotnił się razem z więźniami. Będę czuwał, aby się taki podstęp nie powtórzył.
Matuzalem z głębi duszy chciał uścisnąć dłoń temu mężnemu I nieustraszonemu urzędnikowi. Wyciągnął paszport i pokazał go mandarynowi, ale tak, aby ten nie mógł przeczytać w całości.
— Zna pan tę pieczęć? — zapytał.
— Tak, jest to pieczątka Syna Niebios, — odrzekł młodzieniec. — A więc jest pan szün-tszi-szu-tse, zaufanym najwyższego majestatu; chylę się przed panem w ukłonie.
— Podnieś się i otwórz celę!
Mandaryn usłuchał rozkazu. Cela w rzeczy samej różniła się wielce od zwykłych cel chińskich więzień. Było tu dosyć miejsca dla trzech osób. Umeblowanie składało się ze stołu, trzech krzeseł i trzech posłań. Latarnia oświetlała resztki sutej kolacji.
Więźniowie skupili się pośrodku celi. Słyszeli i głosy rozmawiających i poznali Matuzalema, chociaż zaskoczyło ich przebranie. Dziwacznie wyglądał w stroju chińskiego mandaryna. Jego broda ciemna i gęsta i nos niezwykły nie licowały z powierzchownością ludzi żółtej rasy.
Inaczej znowu, komicznie niemal, wyglądał Godfryd. Szeroki ubiór wisiał na jego długiej chudej figurze jak na tyczce, bezbroda zaś, pomarszczona twarz dziwnie kontrastowała z czapeczką mandaryńską.
Więźniowie postanowili nie zdradzać się, że znają przybyszów. Jednakże mijnheer zaczynał się już uśmiechać, a po twarzy kapitana przebiegały drgawki podejrzane.
— Cicho! — zgromił ich błękitno-purpurowy. — Zdaje się, że zamierza pan się śmiać! Ten młody urzędnik nie powinien się domyślić, że my się znamy. Chodźcie za mną do jego gabinetu! Jeśli was nie wypuści, trzeba będzie go unieszkodliwić.
Mówiąc to, wyszedł odrazu na korytarz, aby odciąć mandarynowi drogę. Więźniowie wkroczyli do pokoju mandaryna tak raptownie, że pang-tszok-kuan nie miał czasu temu zapobiec. Stał przy Godfrydzie. Za sobą miał trzech więźniów, a przed sobą Matuzalema. Obejrzawszy się wokoło, zapytał:
— Cóżto znaczy? Poco tu weszli?
— Ponieważ wyprowadzę ich stąd — odpowiedział Degenfeld. — W tym celu tu przybyłem.
— Ja nie pozwolę.
— Chce pan być nieposłuszny względem mnie, szün-tszi-szu-tse?
— Względem pana i każdego innego, bez względu na rangę! Powierzył mi ich tong-tszi, i tylko on ma prawo ich stąd wyprowadzić. Uprzedzam, że zwołam straż!
Podszedł do gongu, ale Matuzalem odepchnął go brutalnie. Mandaryn wyprostował się dumnie i zawołał:
— Teraz wiem, co się święci. Nie jest pan mandarynem. Rozmawia pan językiem tych ludzi. Jest pan Ich znajomym i chcesz ich zwolnić. Przyznaje się pan?
Matuzalem nie mógł odpowiedzieć kłamstwem na tak godne szacunku wystąpienie młodego człowieka.
— Odgadł pan — rzekł. — Ale nie potrafisz mi przeszkodzić. Jeden przeciwko pięciu.
— Myli się pan. Wystarczy mi podnieść głos, a natychmiast straż przybiegnie.
— Tak, ten jeden wartownik, który stoi w korytarzu. Inni pana nie usłyszą. A że nie lękamy się zardzewiałej piłki tego żołnierza, niech pan sam stwierdzi.
Wyciągnął z kieszeni dwa rewolwery i spuścił kurki. Godfryd uczynił to samo. Mandaryn zbladł. Nietylko jeden, ale wszyscy jego podkomendni nie daliby rady dwom parom rewolwerów. Sama groźna i męska postawa Matuzalema rozproszyłaby ich momentalnie. Najważniejszą jednak rzeczą był fakt posiadania przez tego cudzoziemca paszportu, przed którym musiał się ugiąć każdy żołnierz, a nawet jenerał. Z chwilą, gdy tylko pokazałby ten dokument, wartownicy musieliby się słuchać jego, a nie naczelnika więzienia. Nie było wątpliwości, że więźniowie zdołają się wydostać.
Mimo to młody mandaryn nie uległ. Z akcentem nienaruszonej decyzji odpierał słowa studenta.
— Panie, dobrześ to uplanował — rzekł wreszcie. — Widzę, żem zbyt słaby, aby się przeciwstawić skutecznie twoim zamiarom. Ale czy pomyślał pan, jaki los mnie czeka, jeśli więźniowie uciekną?
Poważny i smutny ton urzędnika wzruszył błękitno-purpurowego. Odezwał się:
— Wiem, że spotka pana kara, ale nie sądzę, aby była zbyt surowa. Dostanie się panu tylko nagana.
— Myli się pan. Wczoraj zbiegli dwaj przestępcy; ich miejsce zajął dziś urzędnik, który ich nie dopilnował. To samo mnie czeka, ale, mogę pana zapewnić, mój zmysł honoru nie pozwoli mi tego przeżyć. Skoro tylko pan się oddali, popełnię samobójstwo. Nie uważam pana za tak wyzutego ze skrupułów, abyś chciał zostać zabójcą urzędnika, sumiennie spełniającego swe obowiązki.
Widać było, że mówi poważnie. Degenfeld usiłował go odwieść od zamiaru najrozmaitszemi argumentami, ale napróżno. Mandaryn wysłuchał go, poczem rzekł, potrząsając głową:
— Pański wysiłek jest daremny. Urząd, który piastuję, tak bardzo prześciga mój wiek, że tysiące mandarynów patrzy na mnie zawistnem okiem. Osiągnąłem go ciężką pracą i sumiennem spełnianiem obowiązków. Wiem, że najwyższe urzędy stoją przede mną otworem. Atoli żadna z mych nadziei nie spełni się, jeśli jutro będę musiał zameldować o ucieczce więźniów. Osadzą mnie samego w więzieniu. Za jednym zamachem zepchnięty do najniższych warstw obywateli, do klasy występnych, nigdy już nie będę mógł objąć żadnego urzędu. Wolę raczej umrzeć. Posiada pan paszport, który najwyżsi mandaryni muszą szanować! Ale nikt nie powinien działać wbrew obowiązkom. Przynieś mi pan rozkaz, który będę zobowiązany wykonać, a chętnie wypuszczę tych ludzi, i ze spokojem będę oczekiwał następstw.
— Nie rozporządzam takim rozkazem na piśmie.
— A więc czyń pan, co ci dyktuje sumienie. Ustępuję przed przemocą, powtarzam jednak, że brama, przez którą dziś wyprowadzi pan swoich przyjaciół, jutro zamknie się za moim pogrzebem.
— Porzuć pan tę myśl i wspomnij o swoich krewnych, którym sprawisz ogromne zmartwienie.
— Plama na honorze jest gorsza od śmierci. Zresztą, nie mam krewnych. Nie wiem, gdzie moi rodzice i rodzeństwo przebywają, i czy wogóle żyją jeszcze. Żadne oko nie uroni łzy, kiedy moje zamknie się na wieki.
Chińczycy niezmiernie szanują wszelkie węzły rodzinne. Przodkowie są przedmiotem gorącego kultu. Chińczyk, który nic nie wie o swoich przodkach, uważa się za nieszczęśliwego. Wyznanie mandaryna świadczyło o jego niezwykłej szczerości, to też spotęgowało współczucie Matuzalema.
Godfryd de Bouillon rozumiał dosyć po chińsku, aby odgadnąć to, czego nie pojmował dosłownie. Odezwał się do studenta:.
— Żal mi tego zacnego człowieka. Na pewno poważnie myśli o samobójstwie. Nie mając rozkazu na piśmie, spróbujmy przecież wylegitymować się paszportem króla żebraków, otrzymanym od Hu-tsina. Jak pan mniema?
— Gdzie tam, t’eu-kuan nie jest urzędowym dokumentem.
— Jubiler zapewniał, że każdy musi się go słuchać.
— Tak, ale nie uwalnia to nikogo od odpowiedzialności.
— A jednak radzę spróbować!
— Jeśli koniecznie sobie życzysz... Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi.
Wyjął paszport z kieszeni, podał go mandarynowi i rzekł:
— Przypatrz się pan temu dokumentowi! Może on potrafi odwieść pana od okrutnego zamiaru.
Urzędnik uchwycił kuan. Powoli twarz jego zaczęła się rozpromieniać.
— T’eu-kuan! — zawołał. — I to rodzaju najwyższego! Panie, jesteś wybitnym zaufanym króla żebraków. Nie będę się dłużej wahał; muszę uczynić zadość pańskim życzeniom.
— Nie odkrywa pan nic nowego, gdyż i poprzednio mogliśmy pana zmusić do posłuchu. Chodzi o to, czy pan jest zdecydowany popełnić samobójstwo?
— Teraz już nie, gdyż nie mam się czego obawiać. Co za szczęście, że posiada pan taki kuan! Zwalnia mnie od wszelkiej odpowiedzialności.
— Istotnie?
— Tak, panie. Biada przełożonemu, który zechce mnie ukarać za to, że uszanowałem paszport króla żebraków!
— Ale musi pan dowieść swoim przełożonym, że działał pan pod przymusem t’eu-kuanu.
— Bezwzględnie. Czyż nie zostawi mi pan tego dokumentu?
— Nie. Rozumie pan, że nie mogę się pozbyć tak ważnej legitymacji.
— Przynajmniej wie pan, gdzie t’eu przebywa obecnie?
— Nie. T’eu nie ma stałego miejsca pobytu.
— To prawda. Trzeba się dowiedzieć, gdzie go można zastać. Posiadaczowi takiego kuanu każdy poddany t’eua winien podać ścisłe informacje. Dokąd zamierza pan odwieźć więźniów?
— Przecież rozumie pan sam, że panu nie mogę tego powiedzieć.
— O nie. Może mi pan śmiało zaufać, ponieważ pójdę z wami. Ja sam wyprowadzę tych panów z więzienia.
— Czy mogę panu dowierzać?
— Pewnie! Muszę się słuchać t’eua. Jeśli chcę ocalić swój honor, powinienem dowieść, że uległem woli t’eua. Wobec tego muszę bezwarunkowo odwiedzić jego, albo jednego z oficerów, aby uzyskać potrzebne świadectwo.
— A czy wolno panu zostawiać więzienie bez nadzoru?
— Nie mam tego zamiaru. Zanim pójdę, powierzę komendę jednemu z podwładnych. Powiem mu także, że na wyższy rozkaz muszę wypuścić więźniów i osobiście im towarzyszyć.
Tyle było szczerości w tonie i twarzy młodego urzędnika, że Matuzalem nie wątpił o prawdzie jego słów. Aliści należało być przezornym. Przeto zapytał:
— Jeśli pan zamierza się z nami udać w drogę, to musisz się przygotować do podróży?
— Tak.
— A zatem mamy panu pozwolić na opuszczenie tego pokoju?
— Muszę panów o to prosić.
— Wówczas będzie pan mógł zgromadzić wszystkich żołnierzy przeciwko nam! Nie, do tego nie mogę dopuścić.
Mandaryn odpowiedział skromnym tonem:
— Nie mogę panu uczynić zarzutu z tego, że mi nie ufasz. Poproszę zatem pana, abyś mi dotrzymał towarzystwa. Moje mieszkanie znajduje się w tym korytarzu. Będę szedł pomiędzy panami. Będziecie mnie mogli zakatrupić przy pierwszem wykroczeniu.
— Przystaję na to pod warunkiem, że pozwoli mi pan przedtem wyprowadzić więźniów.
— Dokąd?
— Blisko stąd, do naszych palankinów.
— Chce mnie pan opuścić?
— Nie. Nie chcę panu szkodzić. Mój towarzysz zostanie przy panu, aby pana doglądać i aby dać rękojmię, że wrócę.
— Dobrze, zaufam panu więcej, niż pan mnie. Zostanę w tym pokoju, póki pan nie wróci.
Godfryd był wyznaczony do pilnowania mandaryna. Usiadł w ten sposób, że zagrodził mu drogę do drzwi. Pozostali opuścili pokój. Matuzalem wyprowadził ich tą samą drogą, którą był przyszedł. Znalazłszy się na wolności, udali się do domu, gdzie oczekiwali ich kulisowie. Matuzalem niezwłocznie wrócił do mandaryna.
Przez cały ten czas mandaryn nie poruszył się z miejsca, a Godfryd siedział z miną istnego cerbera.
— Nie było mi tu samemu zbyt przyjemnie na duszy — rzekł. — Ale z chwilą, gdy pan wrócił, odzyskałem swoją zwykłą pogardę śmierci.
Mandaryn zaprowadził ich do swego mieszkania, znajdującego się po drugiej stronie korytarza, a składającego się z trzech małych pokoi.
Wziął ubiory, pieniądze i inne rzeczy, potrzebne do podróży, i zostawił na stole kartkę dla swego zastępcy. Teraz był gotów do drogi.
— Mamy podwójny palankin, — rzekł Matuzalem — leży tam nasza broń. Znajdzie się miejsce dla pana. Ale skąd mam pewność, że w mieście nie podniesie pan alarmu?
— Panie, nie jestem kłamcą. Przyrzekłem iść z panem i dotrzymam słowa. Zresztą, mam tu trociczki i mogę dać kong-kheou, jeśli panu nie wystarczy poręka mego nazwiska.
— Jak się pan nazywa?
— Moje nazwisko cenzualne brzmi Jin-tsian.
— A pańskie nazwisko rodowe?
— Pang.
— Pang? — zapytał zdumiony Matuzalem. — Czy być może!
— A czemu nie?
— Ponieważ znam kogoś o tem samem nazwisku.
— Panie, to nic dziwnego. Mamy wszystkiego czterysta trzydzieści osiem rodowych nazwisk. Tysiące ludzi posługuje się jednem i tam samem nazwiskiem.
— Ale jest pan bardzo podobny do tego człowieka. Czy mogę zapytać o pana ród?
— Nazywa się Seng-ho.
— Istotnie? Seng-ho? Powiedział pan, że nie wiesz, gdzie są twoi rodzice. Może panu potrafię to powiedzieć. Czy pochodzi pan z prowincji Kwèitszou?
— Tak, to moja ojczyzna, — odpowiedział szybko Chińczyk. — Panie, czemu pan pyta? Czemu pan mówi tak zagadkowo? Czy zna pan mój ród, moją rodzinę, moich rodziców?
— Powiedz mi pan przedewszystkiem, czy pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li?
— Tak panie! Ye-Kin-Li, tak się nazywał. Zna go pan! O niebiosa, o duchu światowi Przyszedł pa do mnie jako wróg; zmusił mnie pan, abym postępował wbrew obowiązkom, a teraz opowiadasz mi o moim ojcu. Może to moje szczęście prowadziło pana do mnie; może to była wola wszechmądrości, abym porzucił swój urząd i poszedł za panem?
Uchwycił ręce Matuzalema i wypowiedział te pytania jednym tchem. Degenfeld odpowiedział — w głosie jego brzmiała nutka szczerego wzruszenia:
— Pański ojciec żyje jeszcze, zdala od ojczyzny, do której nie może powrócić, gdyż uchodzi za buntownika. Wysłał mnie, abym odszukał jego żonę i dzieci.
— Gdzie, gdzie mieszka? O, powiedz pan!
— W Niemczech, w mojej ojczyźnie.
— Panie, wiadomość ta jak gwiazdy rozświetliła mroki mego serca. Zwraca mi pan moją Cześć. Mogę twierdzić, że posiadam ojca. Nie będę się wstydził, kiedy mnie zapytają o przodków. Mój ojciec żyje. Nie może tu przybyć; więc pojadę do niego. Opuszczę Chiny i zrezygnuję ze wszystkich zaszczytów, które mnie tu oczekują, aby być przy tym, któremu zawdzięczam swoje życie, swoje istnienie.
Wypuścił ręce Matuzalema i padł na kolana. Złożył twarz w ręce i z radości i szczęścia głośno łkał.
Student miał łzy w oczach. Godfryd stroił rozmaite miny, aby się opanować, wreszcie wybuchnął gniewnie:
— I w tę poczciwą duszę omal kuli nie wpakowałem! O Godfrydzie, Godfrydzie, co za głupie gały wyłupiłeś! Jak mogłeś się nie poznać na synu swego Ye-Kin-Li!
Degenfeld położył Chińczykowi ręce na plecach i rzekł:
— Trzymaj się pan, mój drogi! Poczekaj pan jeszcze godzinkę, a dowiesz się o wszystkiem. Teraz czas nagli.
— Słusznie — odpowiedział mandaryn, podnosząc się. — Musimy się śpieszyć. Zamierzałem pójść z panem, ulegając przymusowi; teraz proszę pana, abyś mnie zaprowadził, dokąd zechcesz. Ale, powiedz mi przedtem, czy wiadomo coś panu o mojem rodzeństwie?
— Znam ich imiona — odparł Degenfeld. — Brat pana nazywa się Liang-ssi; matka — Hao-keu, a obie siostry Méi-pao i Sim-ming. Czy się zgadza?
— Tak, tak, to prawda! Tak się nazywają, A nie wie pan, czy żyją i gdzie przebywają?
— O bracie pana mam informacje, ale tylko o nim.
— A więc powiedz szybko, gdzie jest mój brat?
— Jeszcze dziś będzie pan mógł go przywitać. Powiedziano mi, że po ucieczce ojca dostał się pan do więzienia. Czy mogę dowiedzieć się, jak pan odzyskał wolność?
— Dzięki pewnemu wysokiemu urzędnikowi, przyjacielowi mego ojca. Niestety, byliśmy wszyscy rozmaicie rozmieszczeni, więc nie mógł nas jednocześnie uwolnić. Wyzwoliwszy mnie, przyrzekł, że wnet przyprowadzi matkę i siostry. Brata mego uratował już poprzednio; wskazał mi, gdzie go znajdę. Kiedy jednak przybyłem na oznaczone miejsce, brata już nie odnalazłem. Daremnie czekałem na jego powrót i na przybycie matki i sióstr. Ponieważ dalszy pobyt w Kwéi-tszou był niebezpieczny, przeto wybrałem się do prowincji Kuang-tung. Liczyłem wówczas lat czternaście; na szczęście spotykałem się zawsze z litością bliźnich. A wkońcu znalazłem dobroczyńcę, który mnie polubił i, nie mając własnych dzieci, usynowił. Jemu zawdzięczam wszystko. Gdyby żył, nie mógłbym się zdecydować z lekkiem sercem na opuszczenie ojczyzny. A teraz, śpieszmy się. Nie mogę się doczekać spotkania z bratem!
Jego dobytek nie był znaczny. Mógł ze sobą zabrać tylko rzeczy najważniejsze. Złożyły się na niewielki pakiet. Trzej mężczyźni wyszli z więzienia; bez dalszych przygód.
Przyłączywszy się do oczekujących towarzyszów, bezzwłocznie udali się w dalszą drogę. Mandaryn znalazł miejsce w podwójnym palankinie. Pies musiał biegać o własnych nogach.
Wiele bram zatrzymało ich po drodze. Paszport Matuzalema otwierał je wszystkie. Orszak szczęśliwie dotarł do dzielnicy portowej.
Wpobliżu rzeki kulisowie zatrzymali się. Tu miano wysiąść z palankinów. Matuzalem i Godfryd szybko przebrali się we własne odzienie. Przewodnik wyprawy wskazał na pogrążone w ciemności wybrzeża i rzekł:
— Dostojni panowie mają jeszcze przejść dwieście kroków przed siebie. Dojdą do ts’ien-kiok. Poznają go po trzech niebieskich lampjonach, wiszących na środku pokładu. Ho-tszang jest uprzedzony o przybyciu panów i czeka już na nich.
Degenfeld dał mu sute wynagrodzenie i odszedł z towarzyszami w oznaczonym kierunku. Przybywszy nad brzeg, zobaczyli mnóstwo dżonek. Na każdej paliła się latarnia. Zobaczyli też dżonkę z trzema niebieskiemi lampjonami na środku pokładu.
W świetle latarni siedzieli dwaj mężczyźni. Trzeci stał wpobliżu. Ujrzawszy przybyszów, zawołał:
Ho-ja, bo-ja! Hing ni-men lai?
„Ho-ja“ odpowiada okrzykowi; „ahoj“ europejskich marynarzy. Następne zdanie znaczy: „czy chcecie do nas?“
Tsze — Tak — odpowiedział Matuzalem.
Lai szang! — Wejdźcie!
Spuścił drabinę bambusową. Pasażerowie weszli na pokład. Degenfeld grzecznie przywitał się z hotszangiem i zapytał:
— Widzę, że nas pan oczekiwał. Przysłał nas oświecony ho-po-so. Przypuszczam, że trafiliśmy dobrze?
— Najwyżsi dobrodzieje są od tej chwili władcami i rozkazodawcami mojej dżonki oraz wszystkiego, co się na niej znajduje, — odpowiedział zapytany. — Polecono mi donieść, że okręt jest do rozporządzenia panów na całej długości rzeki. Wasze życzenia będą dla mnie rozkazami.
Usług tej miary nie spodziewał się Matuzalem. Jeden z siedzących na dywanie podniósł się i podszedł do gości.
— Jestem — przemówił, głęboko się kłaniając, — szeu-pi tego okrętu, i proszę mi podać swoje nazwiska, abym mógł panów przedstawić wszechpotężnemu yao-tszang-ti!
Był to więc kapitan, a towarzysz jego, który siedział jeszcze wciąż na pokładzie, był owym poborcą podatków, o którym mówił tong-tszi.
Matuzalem uważał za właściwe odpalić:
— Jak pan powiada? Mamy być jemu przedstawieni? Kto jest wyższy, on, czy ja?
— Ja, oczywiście, że ja! — zawołał poborca, zrywając się z miejsca. — Jestem wielce szanownym yao-tszang-ti Światła Wszystkich Królów. Kto śmie uważać się za wyższego?
Podszedł, brzęcząc szablą, i wyprostował się dumnie. Nosił strój chińskiego urzędnika. Na czapce miał zwyczajny pozłacany guzik — odznakę najniższej klasy mandarynów. Aby jednak wzbudzić szacunek, paradował z dwiema długiemi szablami po bokach. Twarz była bez zarostu, Ale warkocz zato sięgał niemal do stóp. Przemawiając, pobrzękiwał szablami.
Lecz oto Jin-tsian zbliżył się do niego i huknął:
— Milcz! Czem jesteś wobec nas? Nędznym owadem! Czy nie widzisz, że noszę na głowie niebieską kulę? A ten wysokourodzony dostojnik, do którego skierowałeś swoje głupawe słowa, tylko wskutek wspaniałomyślności nie pokazuje drogocennej czerwonej kuli, którą ma prawo nosić. Stwierdź, że on posiada kuan Syna Niebios, i padnij przed nim na kolana, błaźnie!
Poborca podatków, wielce zmieszany, zapomniał o swoich szablach i o dumnej postawie. Ukląkł przed Degenfeldem, schylił twarz do samej niemal ziemi i skomlał:
— Wybacz, dostojny władco, że nie wiedziałem, Jakiego urzędu najwyższego odznakę stanowi pańska nieznana szanowna odzież. Jestem najmarniejszym niewolnikiem twoim i gotów jestem uczynić zadość każdemu życzeniu waszej czcigodnej dostojności!
Degenfeld zlekceważył go zupełnie, zwracając się do ho-tszanga z zaleceniem natychmiastowego wyruszenia w drogę. Wszystko zresztą było gotowe; kotwica była wciągnięta na pokład i tylko liny trzymały dżonkę. Usunięto i tę zaporę, i okręt wypłynął wśród głośnego plusku wioseł na środek rzeki. Rozwinięto żagle. Sprzyjający wiatr obrócił dziób dżonki przeciw prądowi. Ho-tszang wydawał rozkazy. Szeu-pi znikł wraz z wszechpotężnym poborcą podatków.
Niebawem ho-tszang odprowadził pasażerów do ich świetnie urządzonego pomieszczenia, przeznaczonego dla wybitnych mandarynów, odbywających podróż służbową na „Tysiąconogu“. — — —






  1. Poborca podatków.
  2. Kapitan.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.