Żyd: obrazy współczesne/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to w małéj mieścinie pod Warszawą; w szerokim a pustym jej rynku, którego jeden bok stanowił schludny nowy kościół i długi mur otaczającego cmentarza. — Naprzeciw niego rzędem wyciągały się domy drewniane i murowane, starsze i nowe, po większéj części gospody zamieszkane przez Izraelitów. Wpośród nich porządniejszy, o piętrze dom murowany, znany w miasteczku pod imieniem kamienicy per excellentiam, na którego dole był sklep korzenny i norymbergski — bielał świeżo wyrestaurowany. Na facyacie jego w pamięć tego odnowienia, dwa lewki kształtów przypominających stare assyryjskie rzeźby, trzymające wazon z kwiatami, na którym był rok 1860, dawały się domyślać że dom musiał do możnego Izraelity należeć. Cały jego dół zajmował ów sklep i bióro handlowe, około którego kręciło się kilku żwawych żydków. Było to w piątek nad wieczór, a zatém w całym domu odbywały się uroczyste przygotowania do obchodzenia świętego dnia, dnia królowéj, dnia Sabbathu.
Zapasy żywności wszelkiéj już były wcześnie zniesione do kuchni, która przedstawiała obraz przygotowań i niezmiernego ruchu i krzątaniny. Kilka kobiet zwijały się około ryb, gęsi pieczonéj, łokszynu, ciast i różnych pokarmów, przyrządzano potrawy, piec gorzał wielkim ogniem. — W izbach mieszkalnych oczyszczano, zamiatano, osadzano świece w lichtarzach, a stary Jankiel Mewes zamyślony ubierał się, wróciwszy z łaźni, w świąteczne szaty, chociaż słońce jeszcze było dosyć od zachodu daleko.
Ściśle przestrzegając prawa mało co jadł przez dzień cały, aby ucztę wieczorną pożywać istotnie spragniony; myśl jego przebiegała czynności całego tygodnia i szukała w nich winy, aby je w głębi duszy zmazać pokutą.
Jankiel Mewes był prawym, starych obyczajów izraelitą; chociaż rozsądkiem i otarciem się o ludzi, mógłbył zająć inne stanowisko w świecie, nie zrzucił wszakże dla wdarcia się w cywilizowańsze towarzystwo ani sukni, ani wiary.
Szmer gadatliwych kobiet dochodził starego z kuchni, gdzie jak on, podżyła, rumiana i dosyć otyła jejmość pani Rachel Mewes właśnie trzy białe przygotowywała chleby, zachowując, wedle prawa, osobno oddzieloną cząstkę ofiarną Challah. Sama staruszka obmywszy ręce wyjęła kawałek ten ciasta i zmówiła modlitwę przepisaną przy tym obrzędzie:
„Bądź pochwalony Jehowah, Boże nasz, królu świata, bo przez cię jesteśmy poświęceni przykazaniami Twojemi... i Tyś nam rozkazał Challah oddzielać.“
Ponieważ jedna była rodzina i jedno pieczywo, jedno też tylko Challah oddzieliła stara Rachel i rzuciła je w ogień, poczém trzy białe bułki wielkie wstawiono w piec już gotowy.
W innym piecu stały już przygotowane nadziewane szczupaki, które są nietylko ulubioną, ale wedle tradycyjnego wykładu nakazaną potrawą Sabbathu (Mojżesz 4. 11. 22.); rodzaj pasztetu, pieczyste i obfite jadła, bo na ten dzień wesela niczego się nie skąpi.
Sam gospodarz wyszedł rzucić okiem na świeżo pomyty sprzęt, poczyszczone noże i błyszczące misy cynowe; godzina się bowiem zbliżała gdzie miał rozpocząć modlitwy przygotowujące do święta: rozdział prawa Mojżeszowego, po hebrejsku i chaldejsku, jeden rozdział proroka przypadający na ten dzień roku i psalm dziewięćdziesiąty trzeci.
O jakże smutnie brzmi w uszach uciśnionego narodu ta pieśń psalmisty obiecująca mu pomstę Bożą a zalecająca cierpliwość.
„Bóg pomsty pan, Bóg pomsty wolno poczyna.“
Odmawiając psalm Jankiel pomyślał nad losami swojego narodu, oczekującego wiecznie i dokończył go głosem przejętym i drżącym:
„Zasadzą się na duszę sprawiedliwego, a krew niewinną potępią.
„I stał mi się pan ucieczką, a Bóg mój nadzieją obrony mojéj.
„I odda im nieprawość ich, a we złości ich wytraci je, wytraci je pan Bóg nasz.“[1]
Odmówił potém Jankiel kilka jeszcze modlitw, które prawo na ten dzień nakazuje, a że czas mu jeszcze zostawał, otworzył talmud, i padł los na następującą powieść z księgi Berachot:
„Pogański Cezar zakazał Izraelitom pod karą śmierci, zajmować się nauką ksiąg świętych; ale nieustraszony Rabbi Akiba zebrał gorliwszych i odważniejszych około siebie i daléj jako wprzódy nauczał otwarcie.
„Niejaki Papus, także Izraelita, mąż który za wielce mądrego był miany, zbliżył się doń cały drżący i rzecze:
„Nierozsądny, jakże się nie lękasz gniewu pogan? porzuć naukę prawa a ratuj się.
„O! odparł z niechęcią uczony, ty żeś to jest którego sławiono z rozumu? Rozum więc twój niczém inném nie jest tylko głupotą. Posłuchaj bajki mojéj, a osądź potém własną radę.
„Raz lis zobaczył na brzegu strumienia ryby, które się w wodzie tam i sam miotały. — Co za niebezpieczeństwo was przeraża? zapytał je. — Chcą nas tu i tam wyłapać, rzekły ryby, rozpięte w wodzie sieci nas przestraszają. — Biedne, zawołał lis, czemuż nie ratujecie się tu na ląd, byłybyście zupełnie bezpieczne. Rzućcie te wody szkodliwe, chodźcie na ziemię, będziemy żyli w zgodzie, jak niegdyś ojcowie nasi. — Jestżeś ty ów lis, zawołały ryby, którego przebiegłość sławili wszyscy? Piękna przebiegłość! Tu w wodzie, żywiole życia naszego, żyjemy w ciągłym strachu i obawie, a żądasz od nas dla uspokojenia abyśmy na ląd wyszły, który jest dla nas śmiercią?
„Pomyśl Papusie, dodał Akiba — prawo święte jest żywiołem naszym, ty chcesz byśmy je porzucili dla szukania życia w innym?“
Zamyślił się nad tą przypowieścią Jankiel i przebiegłszy myślą wieki prześladowania, zapłakał składając Bogu dzięki, że mimo wygnania, rozproszenia, ucisku, nędzy, ocalił przecie naród w sposób cudowny i zachował go aż po dziś bezpiecznie. — Cóż to sprawiło, jeśli nie zachowanie prawa?
Po skończonéj modlitwie obyczaj chciał, aby gospodarz zajrzał jeszcze do przygotowań uczty, a choć był pewien, że Rachel wszystko starannie obmyśliła, zachowując dawny obrząd wszedł do kuchni i dotknął półmisków w myśli pokarmy błogosławiąc.
Potém wrócił znowu do swéj izby i odczytał pieśń Salomonową.
Słońce już zachodziło, światła zapalano, uroczysta godzina przyjścia królowéj się zbliżała.
Wszystko też było w gotowości, stół nakryty, izby poumiatane, Rachel włożyła suknię jedwabną, muszki i perły dziedziczne, córki jej postroiły się choć skromniéj ale starannie, sługi nawet przywdziały odzież odświętną.
Zastukano w okiennice, czas był do domu modlitwy; Jankiel też już schodził ze wschodów, a za nim słudzy, stara Rachel z ogromną księgą pod pachą, jéj córki, młodsza rodzina, wszyscy kto żył, bo gospodarz ściśle przestrzegał dopełniania obowiązków religijnych, nawet u swéj czeladzi.
W téj chwili dziedziniec przed synagogą, wnijście pełne były cisnących się z całego miasteczka bogatych i ubogich Izraelitów... Śpiewak rozpoczynał właśnie modlitwę Aszre.
Nabożeństwo trwało czas dosyć długi, Jankiel pozostał jeszcze chwilę zamyślony, gdyż widocznie boleść miał ciężką na sercu, a powróciwszy do domu, mimo dnia wesela, czoło zachował chmurne i pofałdowane jakąś troską; wzrok jego często, mimowolnie padał na młodszą córkę Liję, która ze spuszczonemi oczyma, drżąca stała w dali, czekając na matki rozkazy. Było to śliczne dziewczę, młodziuchne, z wyrazem niewinności i głębokiego uczucia na twarzy; w oczach jej, które rzadko śmieléj podniosła, błyskało życie młodości — ale znać było że się już i łzy przez nie przelały. Teraz z trwogą jakąś spoglądała na ojca.
Rachel ze starszą swą córką odmówiwszy modlitwę zapalała świeczniki i lampy, a podniosłszy ręce zawołała:
— Bądź pochwalon Jehowa, Boże nasz, królu świata, któryś nas przykazaniami swemi ubłogosławił i nakazał nam zapalać światła świąteczne.
Nastąpiły inne modlitwy ciche, głośniejsze, dom cały gorzał światłami i brzmiał śpiewy, kobiety także czytały z ksiąg.
Ale Jankiel wyszedł raz jeszcze do synagogi, niezbyt od domu oddalonéj, a Rachel z córkami i sługami kończyła przygotowania do wieczerzy. Zasłany był biały obrus, zastawione talerze i misy... wszystko się stroiło na przyjęcie królowéj Sabbathu. Dwa z upieczonych chlebów sama gospodyni położyła na stół i pokryła je białym ręcznikiem. Było to przypomnienie Manny zesłanéj na puszczy, pokrytéj rosą jak chleb osłonięty był płótnem białém.
Na stole stały już i dwa z woskowemi świecami lichtarze srebrne, staréj formy; gdyż do świateł w tym dniu szczególna przywiązuje się waga.
Stary pozostał znów dosyć długo w domu modlitwy, a gdy obrzęd poświęcenia wina dla obcych i przybyłych spełniono, skończywszy wieczorne modły, ukazał się nareszcie w progu domostwa swego, wymawiając słowa:
— Pełen chwały Pan, niech wam da wszystkim dobry dzień świąteczny i rok dobry...
Obie córki starego zbliżały się naówczas po błogosławieństwo. Jankiel wyciągnął ręce składając je na głowie starszéj córki, a gdy koléj przyszła na Liję zadrżał, zatrzymał się nieco, lecz po chwili namysłu złożył dłonie na pochyloném czole dziecka; Lija czuła że ręka jego drżała mocno i głos drżał gdy wymawiał powtórnie:
— Niech Bóg uczyni cię podobną Sarze i Racheli i Liji.
Córki poszły potém do matki, która je błogosławiła i całowała, a łzę otarła nieznacznie końcem haftowanego fartuszka.
Stary zwrócił się potém do stołu.
— Pokój niech będzie z wami, rzekł, posłannicy aniołowie... anioły Najwyższego, który jest królem królów, Świętym, — niech będzie stokroć pochwalonym. — Niech przyjście wasze będzie w pokoju, anioły pokoju, anioły Najwyższego... pobłogosławcie nam w pokoju, anioły pokoju...
Powtórzywszy to wezwanie po trzykroć, dodał:
— On rozkaże aniołom swoim, aby cię strzegli na drogach wszelkich. Jehowah... będzie strzegł wyjścia twego i wnijścia twego, od teraz na wieki.
I jeszcze długą odczytawszy modlitwę starzec, skończył kantykiem Salomona i ułamkiem z księgi Sohar.
Nastąpiło wedle starodawnego zwyczaju poświęcenie wina (kaddusz). — Jankiel powstał i odśpiewał wiersz z księgi Mojżeszowéj głosem poważnym i znów czytał modlitwę, którą wszyscy za nim powtarzali po cichu. — Bądź pochwalonym Jehowah, Boże nasz, królu świata, iżeś nas przykazaniami swojemi ubłogosławił i upodobałeś w nas sobie, i dozwolił byśmy to święto na pamiątkę dni stworzenia święcili, przez miłość i łaskę swą...
Albowiem dzień ten jest pierwszym (przedniejszym) pomiędzy zebraniami świątecznemi i pamiątką wynijścia z niewoli egypskiéj. Tyś wybrał nas i uświęcił nas nad inne narody, Twój Sabbat zostawiłeś nam na ziemi na pamięć miłości i łaski... Bądź pochwalonym Jehowah, który dzień ten święcić każesz...
To wyrzekłszy poniósł Jankiel do ust wino ofiarne i oddał je aby szło w koło, siedzącym przy stole. Znowu tedy obmywszy ręce, zdjął sam nakrycie z Birchas (chleba szabatowego) i położył je na niem i błogosławił modląc się, a przytomni odpowiadali: Amen. Krajał potém po kawałku dla wszystkich przytomnych, a uczta się rozpoczęła wesoło i swobodniéj. Ale mimo przykazu Mojżeszowego, który w święto te wesołym być poleca, Jankiel próżno silił się na uśmiech, oko jego chmurne szukało i zwracało się ku Liji, która kręcąc się zdala posługiwała przy stole.
Uczta odprawiana wedle starego obyczaju, miała w sobie coś wielce uroczystego, religijnego, była na pół ofiarą, na pół modlitwą; niepodobną była do trzpiotowatych bankietów dzisiejszych, tu ucztowano z Bogiem... przywoływano anioły, żywiono się chlebem i wspomnieniami razem... A gdy potrawy wszystkie z kolei spożyto, zakończyła się nareście znowu uroczystą modlitwą, gdyż Jankiel nie opuścił nic, co wedle podań, dzień ten poczynający się Sabbatu uświęcić mogło. — Już się byli wszyscy porozchodzili w cichości i stół sprzątnięto zostawując na nim tylko część chlebów i wina, gdy stary zamknąwszy księgę, wyrzekł jeszcze ostatnie błogosławieństwo wieczorne:
„Panie świata, spojrzyj, oto przebaczam wszystkim tym, którzy mnie do gniewu pobudzili i niechęci, którzy cześć moją, ciało moje, mienie moje pochwycić pragnęli, czy z musu czy z dobréj woli, czy z błędu czy z ochoty, słowy lub czynami; niech się im stanie teraz i we wszystkich duszy méj przejściach tak aby nikt za mnie karanym nie był. O Jehowah, Panie mój, Boże ojców moich, pomóż mi, abym więcéj przeciwko Tobie nie grzeszył. A z tego czém Cię obraziłem, rozwiąż mnie przez wielkie miłosierdzie Twoje, ale nie karą i męczarnią. Niechaj Ci słowa ust moich i uczucie serca mojego przyjemnemi będą, Jehowah, podporo moja, Zbawco mój. Panie przebacz tym, którzy czynili nieprawość...
I rozpłakał się stary mówiąc te słowa. Rachel usłyszawszy w głosie jego łzy, stojąc we drzwiach izby, załamała ręce po cichu; czuła bowiem że je wywołało nie przypomnienie doli narodu, ale zwrot jakiś myśli ku własnemu położeniu.
Ale nie śmiała wnijść tam gdzie się modlił ani rzec słowa, gdyż stary wciąż jeszcze coś szeptał, aż nareszcie wstał, podszedł, dotknął ręką przybitego do ściany Mesusse i pobłogosławiwszy raz jeszcze domowi, powoli, z głową na piersi zwieszoną posunął się do alkierza w którym nań żona niespokojna oczekiwała.
— Panie mój, rzekła staruszka do niego gdy usiadł mając się rozdziewać z szat — niespokojną jestem czyś nie chory? Nie jesteś jak zwykle spokojnym i wesołym, choć dzień Bóg dał świąteczny, dzień radości...
— Jeślim ja nie jest jakimbym być powinien, rzekł Jankiel, to się staram być — nie frasuj się o mnie zbytecznie... to minie.
— Ale ja wiem co cię trapi...
— Więc nie mów mi dziś o tém, odrzekł zniżając głos Jankiel — nie mów mi nic; byłoby to dzień świąteczny osmucić dobrowolnie. Módlmy się, myślmy o Bogu...
Rachel więc zamilkła.
Tak się skończył wieczór Sabbathu w tym domu starego obyczaju izraelskiego; ale mało już gdzie przestrzegano równie ściśle obrzędów podaniem uświęconych.
Tuż naprzeciw domu starego Jankiela, był drewniany, dosyć porządny Dawida Seebacha, ku któremu przez okno ciemne skierowały się z sypialni oczy pięknéj Liji, nim się spać układła. Długo ona stała, z niepokojem i tęsknotą patrząc w oświetlone szyby przeciwległego domostwa, wzdychała i ze spuszczoną głową zadumana, zdawała się zamyślać o boleści, która jéj widocznie dojmowała.
Dawid Seebach, ojciec i syn właściciele i mieszkańcy sąsiedniego domu, byli jakby bankierami małéj mieściny. W istocie Dawid ojciec od bardzo dawna zajmował się wypożyczaniem pieniędzy, tém co dawniéj lichwą zwano, dopóki ekonomia polityczna nie wytłumaczyła, że korzystanie z cudzego nieszczęścia jest zupełnie prawném i prawem, wysokość procentu polubowną umową, a więc godziwą zawsze. Jankiel stary, który się zajmował handlem, oddawna miał jakiś wstręt do tego człowieka, nadskakującego mu aż do uprzykrzenia. Dom to był ni żydowski ani chrześciański, a choć niby dla oka trzymano się w nim praw i zwyczajów dawnych, w istocie nie przywiązywano już do nich żadnéj wagi, czyniono to tylko dla oka, z obojętnością, z szyderstwem.... Dawid sam z żydami obcując, udawał żyda, ale z obcymi Kuthärami, z Goimami prześmiewał żydów i chwalił się że dawno pozbył się przesądów; jadał wszędzie gdzie mu wypadło, często w drodze bywał czasu świąt; słowem nie mając w sobie nic czémby brak wiary zastąpił, rzucił ją lekceważąc dla tego, że mu była niewygodną.
Syn Dawida, Dawid także młodszym zwany, wychowywał się w Warszawie, potém za granicą i całkiém już z siebie starł ślady pochodzenia. Był to młody człowiek na pozór wychowany starannie, w istocie ostatecznie zepsuty, do robienia grosza tak zajadły jak ojciec, i nie przebierający w środkach. Kochał téż jedynaka i pysznił się nim niezmiernie pan Seebach, prorokując mu wielkie losy.
Tegoż dnia gdy Sabbath uroczyście obchodzono w domu Jankiela, u pana Dawida zaświecono wprawdzie świeczniki, nakryto stół wieczorny, ale ofiara chleba i wina nie została spełnioną, ojciec żadnych modlitw nie czytał i nikogo nie błogosławił. Oddawna owdowiały, oprócz syna i sług nie miał nikogo w domu, siedli więc do stołu we dwóch, a rozmowa wcale nie była budującą. Dawid zawsze żartobliwy, gdyż nawet w najkrytyczniejszych życia chwilach posługiwał się żartami, jako bronią dosyć łatwą do wywijania, z synem także lubił dowcipować. To go uwalniało od ściślejszego rozbioru spraw i rzeczy. Syn był nie z usposobienia, ale przez ową mądrość z jaką się chciał światu pokazać, daleko poważniejszy; miał postać i usposobienie wzgardliwe. Chytrym był na inny sposób niż ojciec.
Dawid jakkolwiek całkiém obojętny dla wiary i usiłujący ją nawet przedrwiewać, szczególniéj przy synu, który żadnych nie zachował przesądów, krył w sobie jednak coś niewytłumaczonego. Gdy nadeszły wielkie dnie świąteczne, gdy prawo dopominało się od niego spełnienia jakichś form, czuł w duszy jakby zgryzotę jakąś z ich zaniedbania; był niespokojny czasem ukradkiem, cicho, w ciemności szeptał modlitwę, z któréj szydził przed ludźmi. Zdawało mu się, że to odwróci od niego jakieś nieszczęście.... Nie słuchał już starego Jehowy ale jakoś się go jeszcze obawiał, nie chcąc przed światem strachu okazać po sobie. Tego dnia mimo przytomności syna, którego szyderstw się lękał, Dawid bardzo zręcznie umył ręce kilka razy, a modlitewki jakie mógł zapamiętać wyszeptał chodząc po kątach; zrobił coś nakształt święcenia wina i podał szklankę synowi. Ale wszystko to odbyło się w sposób kradziony, ukradkowy i wcale nie uroczysty.
Syn zdawał się tego nie widzieć. Był to młody człowiek dosyć przystojny, na którego twarzy głównie jedno malowało się uczucie: duma i zadowolnienie z siebie. Ojciec je podsycał pochwałami, miłością dziwną, bałwochwalczą, a syn mu się wcale uszanowaniem za nią nie wywdzięczał; był obojętny, niemal pogardliwy, przynajmniéj lekceważący ojca, któremu przy każdéj sposobności jego niewykształcenie i nieświadomość rzeczy wyrzucał. Ojciec zdumiewając się mądrościom syna, tłumaczył się, uniewinniał przed nim pokornie.
Dawid junior siedział u stołu w wyszywanym szlafroku, z cygarem w ustach mimo szabasu, w okularach złotych na nosie. Okulary te, które często podnosił, bo mu w istocie zawadzały do patrzenia, teraz miał wykręcone na czoło.
Na stół podano rybę, resztkę obyczaju dawnego, pieczyste jakieś i herbatę. Dawid starszy ukroił chleba nawet coś podszeptując nad nim, ale się powstydził i modlitwy resztę połknął, syn bowiem coś zaczął nucić pod nosem z intencyą szyderską.
Długo siedzieli milczący, ojciec w oczy patrzał dziecku, syn nogi założywszy na krzesło, podśpiewywał ciągle.
— No, no, o czémżeś się to tak zadumał? zawołał nareszcie ojciec, czy nie o świętości Szabbatu?...
— O! o! co ja wiem o Szabbacie królowéj, ledwie pamiętam żeśmy ją dawniéj obchodzili inaczéj.... Dziś to już śmiesznie takie ceremonie wyprawiać jak ten stary głupi Jankiel... ale on się z siebie śmiać nie da!
— No co? a tobie się chce śmiać z niego? zapytał ojciec.
— Czemu nie! stare durne żydzisko? Ktoby to powiedział, ktoby temu uwierzył, że ten stary widocznie z jakąś niechęcią, jakby ze wzgardą patrzy na nas... prosty żyd....
— No! no! a co nam to szkodzi? zawołał Dawid starszy, czy to my od tego schudniemy? czy zubożejemy?
— No, zapewne nie, nicbym sobie z tego nie robił, gdyby tak ładnéj córki nie miał.
Dawid starszy splasnął w ręce.
— Co to jest? co to jest? zawołał chmurno, nie zapominaj że... choć z żoną nie żyjesz, żeś żonaty.... Na co tobie ta bieda! Ty jeszcze o tém głupstwie myślisz.... Mało to takich i piękniejszych kobiet na świecie? Czy to ty sobie dawszy rozwód tamtéj, nie wybierzesz z między nich... a waj! no! no! gdybyś chciał potém wziąść choćby córkę obywatelską, czy to nie bywało podobnych przykładów?... Jak tylko tamtéj dasz rozwód, musisz się ożenić porządnie, na co mnie te proste żydy? ja tego nie chcę.... Czy to my zawsze tymi żydami być mamy? Ty wiesz, że gdybym ja chciał, kupiłbym dziś dla ciebie taki majątek, jakiego tu żaden nie ma szlachcic naokoło.
— Oh! rzekł syn, a na co nam majątek. Na co nam ten kłopot? żeby te pieniądze co przynoszą teraz dwadzieścia i trzydzieści dawały nam cztery?
— Po co! po co! przerwał stary, to jest prawda, ale i nieprawda, pieniądz daje w obrocie dwadzieścia i trzydzieści, ale ty przecie wiesz jak? im więcéj on ma dać tém większy o niego strach... źle kiedy już procent duży! Kto się dorobił jak my, ten całego kapitału nigdy nie ryzykuje... a co z nim robić? co? Dać bankierom naszym? zapłacą cztery i jeszcze w nocy spać nie będę żeby z nich który nie zbankrutował. Kupić papiery? czy to one jutro nie mogą spaść? a nuż jaka wojna?
Ziemia, Dawidzie, to jeszcze najlepsza hypoteka, choć ona daje cztery i dla tego ona więcéj nie da, bo ją każdy łapie....
— Albo to ziemi zabrać nie mogą?
— Kto? spytał ojciec przestraszony.
Młodszy pokręcił głową.
— Albo to my we Francyi albo w Anglii gdzie własność jest święta? czy to u nas nie może się tak trafić, że rząd zechce kupić chłopa a przedać pana? czy to on będzie ceremonie robił?
— To jest bardzo rozumne i bardzo głębokie polityczne słówko, to co ty teraz powiedziałeś, odrzekł ojciec kiwając głową, to jest złote słowo! Ty jesteś wielki polityk! Ale gdyby ziemi zostało pół tylko, ona pójdzie w górę, ona musi pójść w górę, bo idzie ciągle, wszędzie.... Jeszcze się kapitału nie straci... a na papierach! a waj! jedna godzina....
Ale ja miałem o czém inném mówić, dodał stary po chwili, o twojém przyszłém ożenieniu; tamto pierwsze z tą paskudną żydóweczką, to jest nic! na to plunąć! ty jéj dasz rozwód! Na co tobie znowu ta Lija w oko wpadła? hę? już ja to widzę! na co tobie te żydówki? Tfu! ona bardzo jest ładna... no to co? to co że ładna? Pojedź do Warszawy, zobaczysz co to tam są za kobiety, a wszystko można wziąść... bez wielkiego kłopotu.... A tu! a waj! Co to ty masz życie tracić dla takiéj mizernéj dziewczyny, co jak będziesz wielkim panem, ona tobie w salonie siąść ani zagadać nie potrafi! Tobie trzeba wielkiéj edukacyi, ty rozumny, ciebie los czeka, twoja żona musi być z wielkiego domu i wychowana choć na królewski dwór.... No! a Lija! co to jest! co to jest! pomywaczka!
— A ja myślę, kiedy się będę miał drugi raz żenić, rzekł ziewając Dawid, ja sobie myślę, żonę dla siebie brać nie do salonu, i wolałbym prostą, niezepsutą dziewczynę, niż najśliczniejszą taką warszawiankę, do któréj się jedenastu umizgało nim się dwunasty ożenił...
— At! at! to gadanie jest! odparł Dawid z miną nieukontentowaną — to gadanie na wiatr!... toby było nawet rozumne gdyby nie było bardzo głupie... Tak może gadać prosty, pospolity żyd który wedle biblii chce mieć sobie dzieci... a nam czego innego trzeba. Żona to jest także kapitał! Ty jesteś tak wychowany i bogaty, ja tobie mówię, że ty musisz być wielkim człowiekiem. Ja znam takich co twojéj pięty nie warci a karetami jeżdżą i ordery noszą. — No, a jak zostaniesz wielkim człowiekiem co ty wówczas będziesz robił z taką Liją która się tylko kugla piec i łokszyn siekać nauczyła? hę? no? a gdzie ty ją poprowadzisz? na bal do resursy czy na teatr? A ona jeszcze może zechce muszki włożyć, a zagada do niéj jaki wielki pan, to ona sobie fartuszkiem oczy zakryje... Tobie trzeba co innego! jaka ona będzie to będzie aby była wychowana po niemiecku lub po francuzku, a nie po żydowsku...
Wstał nareście z krzesła stary i rzekł aforystycznie.
— Co to gadać! to jest żydówka! a my już powinni przestać być żydami, mamy już tego dość.
Dawid młodszy nie przecząc temu ziéwał... i wyciągał się.
Siadł i stary po chwili, zamyślił się.
— Ty wiesz, rzekł, do czego możesz dojść z twoją głową a z mojemi pieniędzmi? — Ty możesz być ministrem... at!! at! I machnął ręką a machnięciem tém zgasił świecę; z razu porwał się ją zapalić, ale sobie przypomniał szabbas i jakiś go strach zabobonny ogarnął... a tu znowu się wstydził przed synem pokazać swoją obawę... Sięgnąwszy już ręką, cofnął ją.
— I tak dosyć jasno! szepnął po cichu... Po ustach syna przebiegł niepostrzeżony prawie uśmieszek, wstał powoli z krzesła i zebrał się na cywilne męztwo zapalenia świecy, po czém usiadł skonfundowawszy tak ojca i palił cygaro spokojnie.
Dawid starszy choć bardzo lubił tytuń i téj nie miał pociechy, w szabbas się bowiem od niego wstrzymywał, ale nie przyznając do zachowania prawa mawiał że głowa go boli, lub coś podobnego.
— Więc... więc ani tobie myśleć o téj Liji, dodał stary patrząc jeszcze z pewnym strachem na zapaloną świecę... Co ona może mieć? Ja tobie policzę na palcach... Starego Jankiela handel cały, żeby go już jak najwyżéj szacować i dom i fabrykę i sklepy, to, co to może być? nu... sto... sto dwadzieścia tysięcy rubli... A co to jest?? plunąć na to takiemu człowiekowi jak ty!
— No! a kiedy my mamy dosyć!
— Jakto może być dosyć? podchwycił stary zdziwiony bardzo. Co to jest dosyć? czy kiedy może być dosyć? Jakto ty taki rozumny człowiek możesz takiego głupstwa powiedzieć? kiedy pieniędzy ma być dosyć? Pieniądzem robi się wszystko, a bez niego największy rozum, głupi. Ja tobie już drugą żonę sam wyszukam.... Lija! to jest w sam raz żona dla Mortchela lub dla Judki? daj ty temu pokój!
— A gdybym ja ją bardzo kochał? spytał śmiejąc się młodszy.
— Co to jest? zawołał ojciec, jak to ty, tak rozumny człowiek, możesz być tak strasznie głupi? Bo to jest nierozum oddać kobiecie życie za jej piękne oczy... Człowiek taki jak ty musi wiedzieć, że to kochanie to jest ogień słomiany, im się jemu jaśniéj pali, tém jego prędzéj zgaśnie.
Syn się począł śmiać niezmiernie, a ojciec zdumiony i szczęśliwy tém rodzajem uznania, choć w formie nie bardzo miłéj, napuszył się aż i widocznie był uradowany.
Na tém jednak przerwała się rozmowa, i byliby zapewne poszli spać oba radzi z siebie, gdyby w téj chwili nie zapukano do drzwi.
Było w tém coś tak niezwykłego przy Sobocie i późnéj godzinie, że Dawid starszy zerwał się z krzesła prawie przestraszony, a zdumiał niezmiernie ujrzawszy po chwili wchodzącego dorodnego, pięknego, wzniosłéj postaci i szlachetnéj twarzy mężczyznę, którego z razu poznać nie mógł.
Wstał przypatrując mu się zakłopotany, a syn jego ledwie się nieco podniósł z kanapy ujrzawszy gościa; dopiero gdy go lepiéj obejrzał i poznał w nim przyzwoitego człowieka... po ubraniu i z postawy — dźwignął się i mycki a okularów poprawił.
— Przebaczysz mi, szanowny panie Dawidzie Seebach, natręctwo moje, a do tego w takiéj porze i w dniu tak uroczystym.
— A! po głosie dopiero pana Jakóba poznaję, zawołał ojciec — ale zkądże o téj godzinie?
— Przebaczcie mi, wytłumaczę się, rzekł żywo Jakób, gdyż on był tym spóźnionym gościem — prawo nasze zabrania wszelkiego interesu i sprawy w dzień modlitwie i Bogu poświęcony, ale powiedziano jest w tém prawie, że ratować i w Szabbat się godzi, choćby ginące zwierzę, cóż dopiero człowieka!
— Szanowny panie Jakóbie — podchwycił Dawid starszy — przecież my już nie należemy do tych zabobonników co w Szabbat boją się ognia dotknąć i u koszuli guzik oberwać... no! no! at! at! ale proszę siadać! Co to jest? czém mogę służyć?
A! przepraszam! dodał, to mój syn Dawid... a to pan Jakób... nasz daleki krewny, o którym pewnie wiele słyszałeś...
Dawid młodszy z wiela słyszał tylko jedno, że po bankierze berlińskim Jakób odziedziczył znaczny majątek, ale to było dostateczném aby go przyjął bardzo grzecznie. Zaproszono powtóre siadać. Jakób choć widocznie się czegoś niecierpliwiąc, usiadł.
— Możeście i nie jedli jeszcze? spytał gospodarz domu.
— Przybywszy trochę późno do waszego miasteczka, odpowiedział gość, najprzód odprawiłem nasze nabożeństwo, byłem w synagodze, modliłem się, potém z gospodarzem moim zasiadłem do stołu, nie jestem głodny.
— A! a! to wy chodzicie do szkoły! zawołał Dawid starszy zdumiony — no! widzisz Dawid, zwrócił się do syna, jak to jest pięknie! Człowiek tak mocno wychowany jak pan Jakób, tak tęgo rozumny... a zawsze swoje prawa trzyma!!!
Jakób tak wymownie pochwalony spuścił głowę, syn się uśmiechnął ruszając ramionami, nic nie odpowiedział.
— Jestem żydem, rzekł po krótkim przestanku Jakób — i pozostanę nim. Wiele zapewne w niewoli i ucisku potworzyliśmy sobie obrzędów i prawideł, których nie było w prawie Mojżeszowem, ale to są wspomnienia święte dla nas i miłe.
Dawid starszy widocznie był z téj mowy bardzo rad, syn się wciąż półgębkiem uśmiechał.
— Zostawmy to sumieniu każdego! rzekł wreście młodszy.
Jabób zamilkł.
— No, no, ale cóż to za taki interes, zawołał starszy, żeście aż wspomnieli o niebezpieczeństwie... co to jest?
— Udaję się do was, mówił Jakób, dla tego żeście chociaż dalecy ale zawsze krewni, ufam więc że mi pomocy swojéj nie odmówicie... Rzecz jest taka. Podróżując po Włoszech, gdyż świeżo powracam z podróży, spotkałem młodego Polaka, który, chociaż wygnaniec, dobrowolny emigrant, zatęsknił tak za krajem, że koniecznie chciał do niego powracać. Chłopak był znękany, ubogi, słaby, serce i sumienie kazały go ratować. Uciekł on z Polski przed kilku laty z powodu, że był w jakąś polityczną sprawę wmięszany...
— Ach! waj! przerwał stary kręcąc głową i machając ręką — polityczną! polityczną! to jest zła rzecz! to jest już bardzo zła rzecz!
Młody patrzał w sufit i milczał.
— Dostał on sobie paszport jakiś, mówił daléj Jakób, i uparł się, mimo niebezpieczeństwa, z nim do kraju powracać... Dowiozłem go prawie do granicy, byłbym go i daléj prowadził, gdyby on sam, przez szlachetną obawę, aby przypadkiem schwytany, mnie nie skompromitował — nie porzucił mnie cichaczem i nie pojechał przodem. Poczciwy chłopak, przebył granicę szczęśliwie jakoś, ja po nim w parę dni także przejechałem ją. — Ale cóż? oto właśnie gdym przejeżdżał komorę, nadeszły o nim widać jakieś doniesienia, rysopis, nazwisko w paszporcie wymienione... rozkazy ścigania go i chwytania.
Dawid stary krzywił się okropnie.
— Szczęśliwym przypadkiem, mówił Jakób, dowiedziałem się o tém, pospieszyłem więc w pogoń za nim, ażeby go ostrzedz póki pora... domyśliłem się jaką pojedzie drogą. Udało mi się go napędzić, zwrócić z gościńca, na którymby był niezawodnie ścigany i poszukiwany... i tu z sobą przywieść.
Gospodarz aż się z krzesła porwał, ale pomiarkowawszy się siadł znów spokojnie.
— Idzie mi więc o to, mówił spokojnie pełen zaufania gość, żeby go tu gdzie ukryć i przechować, póki mu się albo amnestya nie wyrobi, albo nie obmyśli jakiś środek... ubezpieczenia go... Inaczéj biednego chłopca gdzieś na Sybir wypchną... i zginie jak tylu innych.
Kończył opowiadanie swe Jakób, a dwaj Dawidowie milczeniem głębokiém okazywali że zupełnie radzi nie byli téj wiadomości i wezwaniu; stary coś złowrogo odchrząkiwał, młodszy podśpiewywał tylko.
— To jest bardzo delikatna, bardzo niebezpieczna sprawa, odezwał się starszy — taka bardzo delikatna! co to gadać! panie Jakóbie, ja z panem krewnym naszym muszę być szczerym.
— Bardzo proszę.
— To jest ze wszystkiém zły interes, odparł Dawid — i to nie jest żydowska sprawa... Nam się w to wydawać nie potrzeba, na co nam tego? to nie nasza rzecz! Nas rząd nie prześladuje, albo przynajmniéj nie tak jakby mógł, on ma nas za swoich, nam z tém dobrze, po co my mamy sobie psuć u niego broniąc tych co nas przez tyle wieków cisnęli... A i dziś choć rękę podają, to pewnie nie ze szczerego serca... Żydzi w politykę wdawać się nie powinni... obywatelami nie jesteśmy... co to do nas należy! a wa! dodał Dawid.
— Kochany panie Dawidzie, odparł Jakób powoli i chłodno — otoż co do tego różnimy się w zdaniach zupełnie... Jeżeli obywatelami być mamy i chcemy, wszystkie obywatelskie ciężary wspólnie z innymi ponosić powinniśmy... Tém się tylko dorobić możemy uznania, równouprawnienia i zgody. Rozumiem to bardzo dobrze, że rząd nas, jak wieśniaków, zechce i będzie próbował użyć przeciwko szlachcie i intelligencyi; ale czy godzi się nam, zrodzonym na téj ziemi, wykarmionym jéj chlebem, trzymać z tymi co ją uciskają i są w niéj najezdnikami? Przypomnijcie sobie czém dla żydów była niewola?
— Czekajcie, przerwał Dawid — wszystko to bardzo jest piękne, ale żydzi, jak wy sami mówicie, muszą trzymać swoje prawo, a prawo nakazuje nam, żebyśmy siebie i narodu swojego bronili... Naszym interesem nie jest iść z nimi.
— Jakże, zkąd wy to wiecie? spytał Jakób, możecież wyprorokować przyszłość? Wierzcie mi, nigdy taka wielka niesprawiedliwość jaka się stała narodowi temu, nie może trwać niepomszczona wieki. Bóg dopuścił karę na naród ten za grzechy jego, ale miara téj kary się wypełnia, czara już łez ich i czara krwi ich po brzegi pełna... Przyjdzie sprawiedliwości dzień, bądźmy w tym dniu sądu strasznego lepiéj z tymi, co mieć będą za sobą miłosierdzie Boże, niż z tymi, na których paść musi pomsta Boga...
— O! o! zawołał Dawid, pozwólcież się i mnie zapytać, zkąd wy to wiecie? duchem proroczym? czy policzyliście grzechy tego narodu pogańskiego? a co myśmy cierpieli od nich! i ile jest winy niezmazanéj na tych niewiernych!!
— Dawidzie, przerwał Jakób, nie zapominajcież iż grzechu wieków, wspólnego wszystkim ludom, na nich jednych kłaść się nie godzi... Jak tu, tak było wszędzie, a w wielu krajach było gorzéj daleko.
— Ale co to długo o tém gadać, odezwał się porywając z kanapy młodszy — co to gadać? proszę pana. My się w żadne polityki mięszać nie chcemy... to ich sprawa... Co nas to obchodzi który z nich panować tu będzie? Proszę pana, ja nawet nie wiem co lepiéj dla nas. Ja z Moskalem wiem co począć, ja jego kupuję ile razy chcę; on mnie wyłaje, wypchnie, zbezcześci, on zwierz, on gbur, ale pieniądz weźmie po cichu, i ja zrobię co mnie potrzeba... a z tymi patryotami polskimi, to co??
Jakób posmutniał widocznie, czoło mu się namarszczyło, postać wyszlachetniała gniewem wewnętrznym, ale gniewem uczciwym, obrażoném uczuciem zacném.
— Ponieważ to jest wasze przekonanie niezłomne, rzekł, ja nalegać nie będę, smucę się tylko że ludzie jak wy, więcéj wykształceni nad innych, tak fałszywéj trzymacie się polityki, ciągnąc zawsze za siłą a nie za sprawiedliwością.
— Sprawiedliwość!! a wa! szydersko ozwał się stary Dawid — a byłaż ona kiedy dla nas? a oddaliż nam ją ci... panowie kraju tego!
— Przypuszczam że nie, gorąco przerwał Jakób — jestże to słuszny powód ażebyśmy my mazali się ich występkiem. — Nie należysz narodowi wybranemu mieć więcéj cnoty nad inne i być drugim przykładem?
Dawid młodszy głową pokręcił i zaśpiewał.
— No! no! przerwał skończywszy ritornelę swą — proszę pana, co to mówić o cnocie i sprawiedliwości pod te czasy, kto to o tém już mówi? Na świecie teraźniejszym jest jedna rzecz, interes. Któryż dziś naród czego innego słucha, za czém inném idzie? To są wielkie słowa... ale w to nikt dziś nie wierzy.
Stary ojciec usłyszawszy tę tak mądrą syna mowę, począł aż głową kiwać z podziwienia i uwielbienia dla wielkiego jego rozumu... ręką wskazując nań Jakóbowi, jakby chciał mu powiedzieć:
— Słyszysz? a ha! a cóż ty na to?
Ale Jakób niezmięszany wcale, zimném wejrzeniem zmierzył od stóp do głów młodego Dawida i rzekł powoli:
— Na nieszczęście, trafnie pan bardzo oceniasz to co dziś panuje i jest... ale to co jest, nie zawsze tém co być powinno... Prawo nasze ma tysiące lat i nie zestarzało się; zajrzyjcież do tych ksiąg a znajdziecie tam prawdy, które nie przestały być prawdami i będą niemi do końca świata. — Ludzie się psują, wiara wygasa, ale Bóg wejrzy i zmieni to... Myśmy powinni być wierni staremu prawu a nie nowemu zepsuciu. Żal mi was szczerze, jeśliście nic więcéj nad to nie wynieśli z europejskiego wychowania... Szczerze was mi żal.
To mówiąc wstał, a stary Dawid widząc go tak niezmięszanym, pewnym siebie, syna zaś jakoś przykro się uśmiechającego i nieumiejącego się odezwać — bo nie wiedział co odpowiedzieć — zmięszał się sam i pogniewał na Jakóba... Burzył mu on jego bożyszcze...
Pomimo to spokój z jakim przybyły przemawiał, urok prawdy i wiary który wiał od niego, dziwne na nim uczyniły wrażenie — zląkł się i zachwiał; sam nie wiedział co począć, tak jak przed chwilą z ową zgasłą święcą szabbasową.
— Panie Jakóbie, odezwał się pierwszy Dawid młody, równie pewien siebie znowu, odzyskawszy nieco przytomności po strzale który go nie zabił — ale stając się zręczniejszym w miarę jak poznawał lepiéj przeciwnika... Nie gniewajcie się, proszę, każdy ma swoje zdanie; pogadajmy jeszcze, może się co da zrobić, jeżeli można bezpiecznie i bez ryzyki... To ważna rzecz, trzeba się namyśleć...
— Dziękuję wam, odparł przybyły, dziękuję bardzo, to rzecz dawno skończona! Jużby mi przykro było żebrać dla tego biedaka opieki, kiedy mu ją tak niechętnie dać macie. Sądziłem że innego jesteście przekonania.
Rzecz jest jawna że kraj przysposabia się lub jest pchany gwałtem do jakiejś nowéj walki. Że ta walka może być zgubną i daremną — to nie ulega wątpliwości, dla nas chłodniéj, rozważniéj patrzących na te sprawy. Ale zdawna chcieliśmy się wkupić w obywatelstwo tego kraju... otoż pora... musimy je zyskać krwią i ofiarą... Inaczéj się ono nie zdobywa...
Tak mnie się zdaje, a wielu z naszych współwyznawców podziela moje przekonanie...
— Mówicie że wielu? jak wielu? podchwycił gorąco Dawid — no jak? no co? no kto? Cóż gadają za granicą? A cóż sobie myśli cesarz Napoleon? a jak rachuje Palmerston? no, mówcie, co gadają Rotschildy?
— Wiem to tylko, zimno odpowiedział Jakób — że u nas... u nas, rozsądniejsi, poważniejsi ludzie są tego zdania.
— A bogatsi? zapytał Dawid.
— Najbogatsi! zawołał uśmiechając się mimowoli Jakób.
— No! toby się może potrzeba namyśleć, rzekł ojciec, trzebaby się naradzić, to jest sprawa ważna.
— Ale to z czém ja do was szedłem, rzekł Jakób, rzecz skończona, ani radzić się ani namyślać nie potrzebujecie. Przepraszam tylko żem przyszedł tak późno i spoczynek wam przerwał...
To mówiąc skłonił się i chciał już odchodzić, gdy stary Dawid go powstrzymał.
— Ale poczekajcież, poczekajcież, usiądźcie, wypijcie kieliszek wina... Dawid, podaj Bordo... na trzy ruble... napijecie się... to jest wino es, es, es. Nie żałujcie mu gęby! My tu na wsi siedziemy! my nie wiemy nic, a czemu nam nie dali znać zkąd wiatr wieje? Co my tu sami możemy się domyśleć! a żadnego rozkazu nie było...
— To już do mnie nie należy, odparł Jakób zatrzymując się niechętnie — pojedźcie, dowiedzcie się, i róbcie co się wam podoba....
— A! h! te Polacy, zawołał Dawid, oni pewnie już znowu jakie głupstwo robić myślą...
— Nic nie wiem... rzekł Jakób spiesząc aby ich pożegnać — zdaje się że tego głupstwa chcą i starają się je przyspieszyć Moskale sami, aby u siebie coś podobnego nie dopuścić... Mogą oni do wybuchu jakiegoś podbudzić... bo i u nich stan kraju od czasu emancypacyi groźny, chłopi podraźnieni, knowania rewolucyi coraz gorętsze. — Aby niebezpieczeństwo odwrócić, rzucą może ogień na Polskę... a gdy międzynarodową nienawiść rozjątrzą, będzie miała czém lat kilka żyć Moskwa... i nie pomyśleć o przewrocie u siebie.
— A! a! krzyknął Dawid biorąc się za głowę — co to jest za mądrość! co to za polityka! I jak to z takim narodem nie trzymać, oni muszą zwyciężyć...
— Nie zaprzeczam temu, odezwał się Jakób poważnie, ale i my także żydzi byliśmy zwyciężeni nie jeden raz, a przecież nie trzymaliśmy za zwycięzcami, ale z Bogiem naszym...
To mówiąc Jakób się skłonił i znowu chciał odejść, ale Dawidowi starszemu zrobiło się jakoś niby wstyd i niby żal.
— No, no, rzekł — a o cóż to chodzi?
— Rzecz mała, miasteczko wasze na ustroniu, trzebaby tego młodego człowieka tu przechować czas jakiś.
— Widzicie, przerwał młodszy, w miasteczku małem, pustem jak nasze, to najtrudniéj, mieszkańcy znają się wszyscy, każda nowa postać uderza, zwraca oczy...
— W tém macie słuszność, odezwał się Jakób... ależ ja o to już was nie proszę... Przepraszam, przepraszam...
I cofał się ku drzwiom, Dawid jeszcze coś mruczał, ale gość stanowczo już wychodził, nie dając po sobie poznać gniewu. Wstrzymać go już nie było można.
Ojciec i syn spojrzeli po sobie, gdy się drzwi za nim zamknęły.
— To był wielki interes, rzekł starszy, no — i to jest niedobrze, że się to jakoś nie dało ułatwić. Jakób ten ma bardzo wielkie stosunki, co on na nas gadać będzie!! on nas ogłosi za takich... owakich...
Syn ręką machnął.
— At! można było i zrobić to... ale się stało.
Rozeszli się oba pochmurni, Jakób wrócił do gospody i nie dając nic znać po sobie, legł nie spać ale myśleć. Iwaś znużony zasypiał już od dawna. Nazajutrz był dzień szabbasowy i Jakób poświęcił go modlitwom, zakląwszy przyjaciela aby się z domu na krok nie ruszał. Musieli czekać wieczora nimby się nowe jakieś kroki przedsięwziąść dały. Gdy w synagodze ukończono modlitwy a święto odeszło, jak u nas pospolicie mówiono.— Jakób który słyszał o starym Jankielu, choć go osobiście nie znał — poszedł wprost do niego.
Stary czytał jeszcze w księdze, gdy się gość zjawił, nie przerwał téż dla niego ostatniéj modlitwy, aż ją ukończył. Jakób z uszanowaniem czekał, podali sobie potém ręce i przybyły począł rozmowę od tego, że się powołał na osoby wspólnie im znane, które z Jankielem były w stosunkach, powiedział mu że o nim wiele słyszał, że z tego powodu mając interes w miasteczku, z ufnością przychodzi do niego.
Z pierwszych słów starzec poznał młodego człowieka i jego usposobienia, położył mu rękę na ramieniu i mile przypatrywać się zaczął.
— A to ty jesteś, rzekł, ty, o którym ja téż wiele słyszałem... jako o mężu wielkiéj nadziei dla narodu naszego... ty, coś mimo nauki nie utracił wiary, i prawo trzymasz ściśle i starszych szanujesz... i innym młodzieży naszéj podobnym nie jesteś... Niech cię Bóg Izraela i Jakóba błogosławi, bo mało dziś mamy tobie podobnych... Mądrych jest wielu, ale pobożnych braknie; w pogardzie jest prawo i obyczaj narodu naszego... plują na groby ojców co je w sercu chowali... na to cośmy przez wieki szanować przywykli.
Jakób milczał, stary był ożywiony i wesoły, widocznie rad że spotkał człowieka po sercu swojém.
— Nie pochlebiam ja sobie, bym takim był jakim mnie sądzicie, odezwał się gość — jakim pobłażający ludzie mnie czynią — ale się staram o to bym narodowi mojemu wstydu nie uczynił.
Jankiel kazał podać wina i przekąskę, z serdeczną gościnnością zwracając się ku przybyłemu.
— Zkądże nam tu przybywacie? zapytał.
— O! z daleka! z daleka! objechałem niemal wszystkie ziemie, wśród których naród nasz jest rozproszony i widziałem wszystką nędzę jaką znosi a gdybym miał łzy, wypłakałbym je wszystkie nad niedolą jego.
— Byłeś i w ziemi ojców?
— Byłem, wzdychając mówił Jakób, i tam nie lepiéj, u siebie jesteśmy jak obcy.
— Gdzież ta dawna wielkość nasza! począł stary składając ręce — gdzie Izraela potęga i sława, i... dodał słowa proroka. (Jerem. 11.)
„Stał się pan jako nieprzyjaciel, zrzucił Izraela, zrzucił wszystkie mury; rozwalił zamki jego i namnożył u córki Judzkiéj uniżonego i uniżoną...
„I rozwalił jako ogród namiot swój, skaził przybytek swój, przywiódł w zapamiętanie pan na Syon uroczyste święto i Szabbat, i na pośmiech i na rozgniewanie zapalczywości swéj króla i kapłana...“
Zadumał się starzec i głowę opuścił na piersi, a łzy toczyły mu się z oczów, ale otarł je żywo.
— Miły mój gościu, rzekł — wybacz, przyszło to wspomnienie mimowoli, zawsze ten sam upadek i taż sama żałość aż do końca... kiedyż zmiłuje się Bóg?
Jakób z cicha odpowiedział mu słowami Talmudu. (Pesachim. 119. a.)
— „Ręce niebieskiego miłosierdzia zawsze rozciągnięte są pod skrzydłami Serafów, na przyjęcie grzesznika pokutującego.“
Słowy temi ze staréj księgi tak uradował Jankiela i zadziwił razem, że podniósłszy się zaczął go znowu błogosławić. Przywykł już był do młodych ludzi, którzy z prawem i księgami dawnemi do czynienia nie mieli, i przejęty był młodzieńcem, szczęśliwy że go oglądał.
— No, mów, zawołał, jeżeli ci w czém użytecznym być mogę... uczynię... boby mi się rozradowało serce, gdybym ci dowieść mógł, jak cię szacuję...
— Tak jest jakoście rzekli, że przychodzę z prośbą do was — ale nieśmiało głos podnoszę, bom z podobném żądaniem udał się wczoraj do krewnego naszego, do Dawida... i zostałem odepchnięty.
Na imię Dawida czoło starego się namarszczyło, ale wprędce wypogodził lice.
— Mówcie no, mówcie, a nie zważajcie na nic, odezwał się.
Jakób począł tedy powtórnie opowiadać historyą swoją i przyjaciela, ale już nie śmiejąc żądać pomocy, prosząc tylko o radę starego, który wysłuchawszy, długo się zamyślił.
— Okoliczności są ciężkie, odezwał się po chwili — ale zgadzam się z tobą, że my z narodem tym nieszczęśliwym trzymać, a nie z gniotącymi go powinniśmy. Lepiéj jest dla duszy być między uciśnionymi, niż wśród uciskających. Pomiędzy ptakami, nie ma więcéj prześladowanego od silniejszych nad gołębia i synogarlicę, a pan ma je za najmilsze sobie ofiary, (Baba kama. 93. a.) dodał, przywodząc talmud. Biedny to naród! powtórzył, biedny, a my zapomnieć nie możemy żeśmy od lat pół tysiąca na jednéj z nim ziemi rośli, razem żyli i umierali... i jedno cierpieli. Choć nie mają wiary, przecież Bóg i niewiernym źle czynić zakazuje: „Bądź pokojem z braćmi, z sąsiady, z każdym człowiekiem, nawet z pogany.“ (Berachot. 17. a.)
— A! piękne to są słowa, zawołał Jakób — bogdajby wszyscy tak na nie pamiętali jako wy.... a byłoby na ziemi inaczéj!
— Nieszczęśliwy naród, mówił stary, patrzeliśmy jako szedł na zatracenie, i oczy nasze większe jeszcze zgrozy oglądać będą.
I jakby proroczym natchniony duchem mówił:
— Nie chcą nosić kajdan, a ilekroć kruszyć je zapragną siłą, ścisną się żelaza ich, bo Bóg skruchy od nich żąda i pokory. Dla czego uwierzyli w ziemską siłę a nie w miłosierdzie Boże, a dumy swojéj zwyciężyć nie umieją? Biedny naród! ratować ich nie w mocy naszéj... chyba ginąć z nimi razem, albowiem co Bóg rzekł i naznaczył to spełnić się musi.
A po chwili dodał spokojniéj.
— Gdzież macie tego biednego człowieka i co zamyślacie z nim czynić?
— Tu jest ze mną, rzekł Jakób, ale co z nim zrobię sam nie wiem, ledwie go powstrzymać mogę aby nie popadł w ręce prześladowców.... Chciałbym go gdzie przytulić, ukryć, dopóki co nie obmyślę....
— Ale gdzie? spytał jakby sam siebie starzec, ale gdzie? A jest on ostrożny i cichy? a będzie posłuszny?
— Spodziewam się przekonać go o potrzebie, rzekł Jakób.
— Gdybyście byli o tém Dawidowi nie mówili wprzódy, byłbym go mógł może przyjąć do mojego domu, teraz, lękam się, ludzie są źli i nieopatrzni.... Na strychu jest izdebka pusta, mógłby tam bezpiecznie pozostać czas jakiś, ale nuż jego i mnie wydadzą! Ja się pieniędzmi obronię, on zginie....
— Nie macież gdzie na wsi jakiego przytułku? dworu pewnego? znajomych?
— Czekajcie, rzekł stary, czekajcie, coś się znajdzie! Są ludzie poczciwi i lasy gęste.... Jutro rano zajedzie bryka moja i stary Jankiel sam z nim ruszy, ale nauczcież go, niech będzie roztropny i ostrożny.
Jakób aż uściskał starego.
— Nie dziękujcie mi, odezwał się Jankiel wzruszony, czynię to z serca dla was i dla tych biednych ludzi, którym ich ziemia i swoboda tak miła jak nasza Judea i one czasy gdyśmy w niéj królowali....
Ale na Boga, dodał po chwili, jeżeli macie cokolwiek u nich wpływu i mocy nad nimi, powstrzymajcież ich.... Śmieją, się zawczasu nieprzyjaciele myśląc, jeźliby się porwali, o zniszczeniu i okrucieństwach na które się przeciw nim wyleją. Czyż tak płosi są że pod swój dom ogień podkładać będą, aby się zeń pozbyć nieprzyjaciela, gdy we własném jego mieszkaniu wszczęty pożar prędzejby go wywabił?
— Rozumne są słowa twoje, rzekł Jakób, ale czyż zawsze rozum ludźmi kieruje? czy cierpienie i nieszczęście nie są najgorszymi doradzcami?
— Więc stanie się jako zrządzi Bóg, który wie co czyni, dodał Jankiel. „Chwalmy Pana w doli i niedoli!“ (Talmud, Berachot 54. a.)
Zatrzymując Jakóba i badając go stary do późnéj nocy przesiedział z nim na ławie w swojéj izbie, a rozmowy ich były smutne, poważne, przeczuciami wielkich wypadków przejęte.
Nareszcie potrzeba była wstać i żegnać się, Jakób spokojniejszy odszedł do domu i pospieszył Iwasia pocieszyć nadzieją bezpiecznego ukrycia.
— Uczyniłem, rzekł, co mogłem, teraz od ostrożności waszéj zależy, byście się w ręce Moskali nie dostali. Oznajmię wam sam, gdy bezpiecznie wyjść z kryjówki waszéj będziecie mogli.





  1. Radzićby należało rządowi moskiewskiemu, ażeby przepuścił przez cenzurę nietylko psalmy, stary testament, ale w ogólności całe pismo święte, ewangelią i niektóre podejrzane słowa Chrystusa, pełne alluzyi do uciskających i uciskanych, obietnic pomsty i innych nieprzyzwoitych wyrażeń. W ogóle ewangelia tchnie duchem buntowniczym, pomimo owego — Oddajcie Cezarowi! — Nawet w tém słówku co za gorzka ironia — każe oddawać tylko pieniądze, a nie sumienie i cześć... Źli ludzie gotowi Bóg wie jak rozumieć i wykręcać. — Dla Rossyi dosyćby było katechizmu o czci cesarza, pan Bóg jest tam pod władzą N. Pana. P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.