Żyd: obrazy współczesne/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz zbudził podróżnych szmér przed gospodą w któréj spoczywali i ryk osiełka przypominający niemile koncerta wirtuozów genueńskich, które codzień do wcześnego wstawania w Hotelu Federa zmuszały, rozpaczliwemi rykami biednych parjów zwierzęcego społeczeństwa. — Potrzeba było korzystać z poranka, nimby słońce dopiekać zaczęło; a dnia zeszłego nie wiele téż zrobili drogi i piesza ta przechadzka do Pizy obiecywała potrwać dość długo.
Ale w tym kraju uroczym, ze swobodą młodzieńczą, z zadumą wiośnianą, możnaby przewędrować lata nie zatęskniwszy za spoczynkiem, nie obliczywszy się z dniami.
Jakób był smutny i milczący. Iwaś zadumany także, długo szli nie mówiąc słowa do siebie.
— No cóż, czyś skończył historyą swoją? zapytał wreście Iwaś... ja, nie wiem, znam już jéj treść prawie całą, jak mi się zdaje, a jednak szczegółów żądny jestem... czuję że wiele mieć będziesz do wypowiedzenia mi jeszcze, jeśli zechcesz... a, nie śmiem się napierać...
— W istocie, odpowiedział Jakób, ściśle biorąc mógłbym ją skończyć w dwóch słowach lub mówić o niéj dwa lata a nie wypowiedzieć i połowy tego co dla mnie człowieka nowego, ów świat inny, nieznany przedstawił zadziwiających fenomenów!
Nie tylko w naszém społeczeństwie, ale w ogólnym stanie kraju łatwo mi było dostrzedz zarodów fermentacyi zwiastujących pracę przetwarzającą, reformującą, nie uniknionych a nie obrachowanych skutków.
Wszędzie spotykałem ruiny.... ogrom bezładnego materyału na przyszłą budowę, nigdzie nic poczętego, nigdzie nawet planu ani idei nowego gmachu. Jedni pragnęli tylko stare mury popodpierać, drudzy je nieco przerobić z góry, obalić jedno piętro, pobielić po wierzchu; inni zburzyć ze szczętem choć nie wiedząc spełna jeszcze co na ich miejsce postawią.
Tak, gdy wybije owa godzina wieków, niepokój napada ludzkość, rzuca się ona i miota, a bądź co bądź stanie się prędzéj czy późniéj, co chce mieć wiekuiste prawo Boże...
Z poziomego wszakże stanowiska ludzkiego, rzeczy te smutnie wyglądają — jam widział początki chaosu. Fiziognomia zewnętrzna kraju jeszcze zachowywała rysy dawne, tradycyjne, ludzie jeszcze nosili myśli i mieli mowę prastarą, ale i tu... w głębi, w głębi było zwątpienie.
Nowatorów było pełno, przeczących i bluźniących przeszłości bez liku; ambitni i szarlatani na czele jak zawsze... najwydatniejsi, najhałaśliwiéj krzyczący w imię prawdy któréj koniec sztandaru spuszczali do swojéj kieszeni... Przeląkłem się prawie wchodząc w tę ciżbę rozgorączkowaną i nie ochłonąłem ażem się z tą nową dla mnie temperaturą oswoił.
Do charakterystyki czasu i społeczności należą i dobrzy, kochani ludzie, których spotkałem po drodze — pełno...
Przeważna ich liczba ogromną odegrywała rolę. Żadnych zasad... ale powolność największa i wyrozumiałość niezrównana dla cudzych grzechów, aby wyjednać swoim pobłażanie, uśmiech w ustach, słodycz w mowie, serdeczność w wyrażeniach niezmierna, pokrywająca chłód i przewrotność... Wszakże mieniono ich dobrymi, bardzo dobrymi ludźmi; szczególniéj przy kieliszku i w wesołém gronie... Dobroć zawisła na tém by im wszystko uchodziło bezkarnie... a oni za to puszczali płazem winy bliźniego.
Tą dobrocią poczciwych i kochanych współbraci, ziomków, towarzyszów, przyjaciół, społeczność powoli rujnowała się moralnie... Napaść na nadużycie było to targnąć się na uświęconą poczciwość, na uzyskaną popularność, na uznaną cnotę...
Daruj mi ten ustęp, rzekł Jakób, ale z pomiędzy wielkich i sławionych ludzi owych lat w Warszawie, większa część, najpopularniejsza należała do tych poczciwców o jakich mówię.
Choćbyś ojca rodzonego zabił, byleś uściskał z uszanowaniem jednego z tych dostojnych mężów i nie zbuntował się przeciw jego wielkości — mogłeś być pewien bezkarności. Ale niech Bóg uchowa byś się miał targnąć na jaką uznaną zasługę! naówczas cały solidarny orszak tych bohaterów rzucał na cię kamieniem...
Tknąłeś świętość społeczną... winieneś był śmierci jak Sokrates... co się targnął na bałwany atheńskie. Spokój rzeczpospolitéj wymagał by cię w śmierć pojono cykutą. Za to kto ujął sobie owych wielkich ludzi, mógł broić w dzień biały... było mu wolno, należał już do tych... poczciwych! kochanych!!
Mój opiekun patrzał na mnie z uwagą i wnioskował zapewne ze znajdowania się wśród nowych żywiołów o naturze mojéj... Nie sądzę by mu powściągliwość początkowa nie przypadła do smaku; zdawał się owszém ze mnie zadowolniony jak na początek. Nie wiem czemu lubił mnie badać gdyśmy zostali sam na sam; uwagi moje podobały mu się w ogóle... chociaż czasem się z nich uśmiechał.
Znalazł mnie tylko nadto żydem, że się tak wyrażę... w stosunku do siebie. Gdym w Sobotę oświadczył mu, że wedle obyczaju religijnego pójść chcę do synagogi, z początku się zadziwił, pomyślał, potém zapytał mnie:
— Cóż to? chcesz pozostać wiernym starym tym bredniom i przesądom?
— Daruj mi pan, odpowiedziałem, ale ja żydem byłem, jestem i chcę pozostać...
— No! no! jak wola Twoja, rzekł, ale dziś już nie ma tu żydów, przedewszystkiem człowiekiem być potrzeba. Żydowstwo to może cię powstrzymać na drodze, wikłać, trzeba się otrząść z tego lub przygotować na wiele niepotrzebnych trudności.
Zamilkłem, on dodał.
— Zresztą, zupełna w tym względzie wolność, uczynisz, panie Jakóbie, jak zechcesz... rozpatrzywszy się tu lepiéj.
— Od téj chwili, zdaje mi się ten esprit fort osądził mnie jako dość słabego człowieka, na którego wiele rachować nie było można... dotknął granicy po za którą czuł że nie przejdę... Nie chcąc widać ażebym uległ jakiemu wpływowi obcemu, sam mi w rozmowie wskazał swojego przyjaciela, który, jak się wyraził, podobnym mi był w przekonaniach. Był to bardzo majętny kupiec, człowiek już stary, którego znałem z widzenia... a słyszałem o nim wiele, jako o widoméj głowie naszego społeczeństwa, która wszakże była tylko widomą, gdyż inni nią kierowali i rządzili, posługując się wielką ambicyą małego człowieka.
Chcąc bliżéj poznać pana Louis Mann, poszedłem do niego nazajutrz z uszanowaniem. Wiedział już kto byłem, bo mnie u mojego opiekuna widział parę razy i rozmawiał ze mną, alem się tam do niego zbliżyć nie mógł, wydał mi się bowiem dumnym, nieprzystępnym i opryskliwym. Wybrawszy godzinę w któréj go zastać byłem pewnym, udałem się do jego pomieszkania. Zajmował on dosyć paradnie urządzone pierwsze piętro, w którem się mieścił z żoną i trzema córkami. Syn już miał dom osobny...
Zadzwoniłem u drzwi, znalazłem przy nich lokaja, który mnie zameldował w sąsiednim salonie, gdzie były panny, kilku mężczyzn, bawiono się, śmiano i rozmawiano wesoło. Mann kazawszy mi wszakże na siebie wyczekać dobry kwadrans, wyszedł do pierwszego pokoju i nie znajdując stosownem wprowadzać w swe towarzystwo przyjął tu jako interessenta tylko, dość grzecznie ale protekcyonalnie i jakby co najrychléj pragnąc się mnie pozbyć. Oczywiście dawał mi do zrozumienia że hołd sobie należny od współwyznawcy przyjmuje, ale zbyt się zbliżać nie ma ochoty. Położenie moje było dosyć ambarasujące; przeze drzwi otwarte widziałem przesuwające się postrojone panny, samą panią także bardzo wspaniale przybraną, wreszcie kilku elegantów, a stałem tu jakby żebrak, nieproszony nawet bym usiadł przed panem Mannem, który jedną nogę wsparłszy na kanapce, ręce powkładawszy w kieszenie, patrzał przebąkując coś do mnie przez okno... dłubiąc od niechcenia w zębach.
Jeźli mi tém przyjęciem chciał dać do zrozumienia że byłem dlań nader maleńką figurą, nie dokazał czego pragnął, bom się przy mojém ubóstwie, nicości, małości, uczuł wielkim poczuciem własnéj godności i politowanie miałem tylko dla niego. Nie obraziłem się nawet i nie pogniewałem, w duszy spokojnie przypatrując się téj niezręcznéj dumie dorobkowicza. Od pierwszego słowa zaczął mi dawać nauki i przestrogi, do których jakoś dziwnie mięszały się przypomnienia to znakomitości izraelskich, to dygnitarzy krajowych, to osób wysokiego dworu z któremi żył w poufałych stosunkach.
Co mnie to obchodzić mogło?
Chciał koniecznie olśnić... dla mnie były to pstrocizny nie blaski. Przy rannym surducie spostrzegłem trzy orderowe wstążeczki....
— Młodzieńcze, rzekł do mnie, bardzo się cieszę, że ten poczciwy mój przyjaciel podał ci rękę, uczyńże mu pociechę swą pracą, a narodowi naszemu chlubę. Pomożemy ci wszyscy, ale się potrzeba tego stać godnym.
Wśród rozmowy, przez ciąg któréj patrzał nieprzerwanie w okno nie racząc nawet obejrzeć się na mnie, wyszła bardzo ładna panienka, strojna, z przymrużonemi oczkami, jakby tylko obejrzeć mnie chciała, zbliżyła się do ojca, położyła mu rękę na ramieniu i nie kiwnąwszy mi nawet głową coś mu poszeptała śmiejąc się do ucha. Był to dla mnie znak ażebym co rychléj wyszedł, czułem się już nad miarę natrętnym i zabierałem do odwrotu, samemu pilno mi było.
Mann wcale nie myślał wstrzymywać; lekko bardzo pożegnał mnie i powrócił do salonu, do którego znać było mu spieszno. Dowiedziałem się późniéj o wielu jego dobrych uczynkach, ale, słusznie czy nie, wszystkie one tłumaczono niezmierną próżnością tego człowieka. Miałby w istocie zasługę, że w najtrudniejszych czasach wszędzie otwarcie stawał za żydów i za żydami jawnie się ujmował, że się pochodzenia nie wypierał, chlubił niém nawet, ale za to sam chciał wszędzie reprezentować swój naród i wciskać się gdzie tylko było można w jego imieniu. Często robił to i niepotrzebnie i niezręcznie.
Był on, jakem już powiedział, widomym wodzem, ale otaczała go niewidoma falanga doradzców zręcznych, którzy już znali środki jakiemi prowadzić go było potrzeba, i jak mu własne zdanie podsunąć, by je przyjął za swoje. Przeze drzwi, zawsze otwarte próżności, wnijść było można jedynie do wnętrza ukłoniwszy się nisko na progu; uznany jako wódz, używany do roboty jako narzędzie błyszczące zadowolniony był z siebie.
Nigdy powierzchowność lepiéj nie malowała człowieka; mały, przysadzisty, szerokich ramion, ogromnie otyły, rozrosły, zdawał się zawsze niekontent, zawsze nadąsany lub przygnieciony pracy nawałem, która na głowę jego spadała, zdawał się na ramionach dźwigać świat cały i chcieć dać uczuć wszystkim że tylko taka potęga jak jego, brzemieniowi temu podołać mogła. W prywatném życiu grał rolę znaną w teatrze francuzkim du bourru bienfaisant.
W gruncie był to wcale niezły człowiek, ale bliżéj z nim obcując, przekonałem się, że jego orthodoxja izraelska nie była szczerą, używał jéj za narzędzie tylko... w istocie tak dobrze w nic na świecie nie wierzył jak inni towarzysze téj saméj sfery....
Oba z moim opiekunem, chociaż każdy na swój sposób, nienawidzili zarówno szlachtę polską.... Ja nie podzielając wcale tego uczucia, widziałem w niém tylko jakąś namiętną zazdrość, któréj powody były dla mnie ukryte; zdawała mi się poniżającą nas...
Nie okazywali oni tego uczucia jawnie, żyli bardzo dobrze z wielu obywatelami jak najwybitniéj noszącymi swe szlachectwo, przyjaźnili się z nimi.... ale, niestety! z obu stron podobno pod tą przyjaźnią zwierzchnią, gorzała rodowa, wiekowa, nieprzejednana, dziecinna nienawiść. Chcieć było poznać wady i śmieszność żydów, trzeba o nie spytać szlachty — i odwrotnie. Nikt słabych stron obu obozów nie znał lepiéj nad skrytych antagonistów; gdy nie można było uderzyć na co innego, bito z obu stron w niezliczone drobnostki, śmieszne, małe, których naturalnie wszędzie pełno....
Dla ciekawego, jak ja, chciwego postrzegacza, miasto tak ludne i ożywione przedstawiało arenę wielce zajmującą, przedewszystkiem jednak starałem się poznać to co mnie najmocniéj obchodziło, współbraci moich, mój naród. Od dzieciństwa wyrabiało się we mnie gorące doń przywiązanie i pragnienie dlań dobra; nie mogłem sobie pochlebiać bym ja słaby, nieznany, bez wpływu, bez nauki, mógł mu być użytecznym, a jednak głos jakiś wewnętrzny mówił mi, pędził mnie abym się o to starał. Śniłem nieraz by być dla moich polskich współbraci drugim Bar Majmonem, by ich podźwignąć z upadku... chodziłem pieszcząc się z tą myślą, alem jeszcze nie wyobrażał sobie żeby istotnie reforma była tak potrzebną i by sięgnąć miała w te sfery wyższe, od których spodziewałem się poparcia, a w nich znalazłem straszniejszą nad te przesądy z któremi walczyć zamierzałem — obojętność na wszystko i niewiarę.
Nie rzucając méj ulubionéj myśli, (możesz się z niéj śmiać, dodał Jakób) myśli stania się czémś w Izraelu, tu dopiero, na tym gruncie, zrozumiałem jak zadanie było trudném, jak się doń przygotowywać należało.
Pełniąc moje obowiązki, starając się poznawać świat i ludzi, oddałem się znowu ze świeżym umysłem czytaniu biblii i rozmyślaniom nad zakonem.
Czas ten spędzony w stolicy, dając mi poznać ogrom tego na co się ważyłem, był dla mnie pełen nauki i marzeń najsłodszych. Spotykałem codzień prawie ludzi nowych, wyzywałem rozmowy, przekonywałem się że ta reforma, którą wystawiałem sobie jako oczyszczenie talmudu i sformułowanie systematyczne naszéj nauki, z odrzuceniem z niéj tego, co wieki ciemnoty i upadku w nią wrzuciły, głównie i najpilniéj była potrzebną, bo pod pozorem przesądów, zabobonów i t. p. odrzucano już nawet biblią, któréj powaga zachwianą została.
Z ludźmi jak mój opiekun, jak tysiące jemu podobnych i większa część żydowskiéj społeczności, w któréj już wszelkie uczucie religijne wygasło, nieskończenie było trudniéj począć niż z fanatykami przywiązującymi przesadzoną ważność do form, obrzędów i t. p.
Człowieka wierzącego w nadto wiele rzeczy, ale szanującego powagę, tradycye i mającego w duszy jakieś ziarenko wiary, stokroć łatwiéj nawrócić przychodzi, niż tego który wyśmiawszy wszystko odrzuca i zimnym rozumem chce zagadkę życia rozplątać.
Zkąd mi, drobnéj istocie, przyszły te zamiary olbrzymie, nie wiem; małym jeszcze będąc, pragnąłem się umysłem wzbić nad innych, nie dla panowania im, ale dla podźwignięcia. Upadek mojego narodu był główną marzeń pobudką, ale gdy się zmieniła scena, rozszerzyło pole, gdym jeszcze mniejszym ujrzał się wpośród tego potęg świata, nie zwątpiłem o sobie, owszem rozszerzył się zakres, wyrosły chęci, cały zebrałem się w duszy mojéj, by dopiąć celu.
Nie chciałem się tylko spieszyć ani objawiać zawcześnie, pókibym siebie pewnym nie był, a słabéj strony tego świata nie zbadał.
Nie uląkłbym się był niczego, przeraziłem się chłodem i absolutną niewiarą... ateusze stanowili ogromną większość, nie z żydami miałem do czynienia, ale z ludźmi co wszelki narodowy i religijny starli i stracili charakter.
Niezrażony poznaniem jednego z koryfeuszów naszych, pana Manna, szedłem daléj usiłując się zbliżyć do tych, których opinia, rozsądek, przymioty, stosunki rozleglejsze wskazywały mi jako przodujących. Z małemi różnicami ogłady lub gburostwa, były to typu jednego waryanty nieskończone.
Znużony niemi zszedłem już z prawdziwą pociechą do niższych klass, u których jeśli nie wiara, to jéj formy żyły jeszcze.... Tu znowu pomiędzy życiem a wiarą była — przepaść. Zepsucie straszliwa, systematyczne, zimne, tradycyonalne, wszechstronne i wpośród tłumu ludzi ledwie gdzie wybrańsza istota.
To wszystko dowodziło mi coraz mocniéj, że myśl reformy moja była na dobie, że przychodziłem z nią w czas, że... (daruj) mogłem być narzędziem Bożém, acz niegodném dla podźwignięcia Izraela.
Iwaś uśmiechnął się poglądając na Jakóba, którego twarz wypogodzona, jasna, poważna, promieniała szczerém, głębokiém natchnieniem.
— Jak to? spytał, nie zgubiłeś téj mrzonki na bruku warszawskim?
— Nie, odparł Jakób, przyszedłem z nią, chodziłem, wyniósłem i powracam niosąc nazad, myśl ta jest całém życiem mojém.
— Niestety! odparł Iwaś, przyszedłeś bardzo nie w porę! minęły dni proroków i prawodawców, przeszły te wieki, gdy człowiek energiczny pociągał za sobą tłumy.... Prozelityzm wszelki jest niemożebnością w społeczeństwie, w którém indywiduum tak samoistną gra rolę, gdzie każdy czuje się sobą i równo z wami uprawnionym do rozumowania, reformowania, postępowania wedle swojego własnego wewnętrznego głosu.
— Takby było jak mówisz, zawołał Jakób, gdyby w miarę jak się ogólne wykształcenie podnosi, nie winien był ów prorok nowy umysłem téż i cnotą dźwignąć się jeszcze wyżéj nad oświecone tłumy. Postrzeżenie twe trafne, ale wszystko się rozstrzyga miarą tego człowieka, który ma wywrzeć wpływ stanowczy....
— Maszże ty nadzieję dorosnąć do téj żądanéj wielkości? spytał niedowierzająco Iwaś.
— Ja nie wiem, rzekł Jakób spokojnie, ale samo poczucie posłannictwa jest dla mnie jego dowodem, mogę upaść z mojéj winy... noszę jednak w piersi tchnienie Boże, które mi, chociażbym upaść miał, iść każe....
— O! biedny szaleńcze! szepnął cicho towarzysz drogi, jakież cię czekają losy?
— Ciężar tego co podźwignąć mogę, znam dobrze, mówił daléj Jakób, o sobie nie myślę wcale, idzie mi o cel wielki, o zadanie tak potężne, iż wartoby być pod niém zgruchotanym.... Ty wcale, dodał z westchnieniem, ty mnie nie rozumiesz!
— Uczyń, bym choć obcy wam, mógł cię zrozumieć, odezwał się Iwaś, bo już nie pojmując cię wielbię.... I ścisnął serdecznie dłoń towarzysza. Mało znam żydów i ich naukę, ale mam współczucie dla waszego narodu... jego losy są w części naszemi.
W jednym z tych podręczników szkólnych z których nam niegdyś początkową historyą wykładano sposobem katechizmowym przez pytania i odpowiedzi, moskiewski dowcipny pedagog, postawił uczniowi pytanie: Jakie są narody nie mające ojczyzny? Odpowiedzią na nie urzędową jest: Żydzi, Cyganie i Polacy. Głupstwo to niby złośliwe jakiegoś moskiewskiego diaczka utkwiło w mojéj pamięci od czasu jakem je usłyszał.... Jest w istocie pomiędzy losem naszym a waszym nie jedno podobieństwo, ale i nie jedna różnica. Wasze nieszczęście sięga tych wieków, gdy je dzikością walk różnoplemiennych poniekąd uniewinnić można, nasze dopełniło się i spełnia w epoce, która na swéj chorągwi zapisała braterstwo, prawo, pokój, swobodę! W losach naszych ze strony nieprzyjaciół jest więcéj cynizmu, dolegliwsza sprzecznością z całym światem XIX. wieku ironia losu!... Ale powracaj do żydów.
— Znasz mnie więc teraz coraz lepiéj, mówił powoli Jakób, widzisz przed sobą, jeźli chcesz, fanatyka, wysłańca... człowieka co wierzy, spodziewa się... i ma wielki, jasny przed sobą cel życia...
Podróż tę moją, nie dla czego innego przedsięwziąłem tylko dla lepszego przygotowania się do spełnienia tego mojego postanowienia. Wracam z niéj mocniéj niż kiedy przeświadczony o potrzebie tego co dopełnić pragnąłem i pragnę. Widziałem żydów niemal wszystkich krajów; wszędzie znalazłem téż same dwie choroby trawiące naszą społeczność — obojętność i niewiarę która nas czyni kosmopolitami lub fanatyzm i ciemnotę która oddziela, odpycha i odcina od ludzkości.
Pod działaniem tych dwojga rozczynników będziemy musieli zginąć — rozproszony Izrael wsiąknie w ziemię... bo narody bez wiary i tradycyi narodami być przestają; — a narody odcięte od macierzyńskiego łona ludzkości, żyjące zupełnie odrębném żywotém w sobie tylko, wyczerpują się, koszlawieją, kaleczeją i giną... Tego coby nas dziś jeszcze istotnie narodem, z posłannictwem odrębném uczynić mogło — nie mamy, straciliśmy, odzyskać to musimy bądź co bądź... lub śmierć...
— I ty chcesz tego dokonać??
— Chcę przynajmniéj wskazać co jest do wykonania... A dla czegożbym i sam do dzieła ręki nie miał przyłożyć, gdybym spotężniał tak abym był zdolnym głos podnieść! odparł Jakób. Człowiek który chce, ma wolę silną, posiadł już połowę potęgi potrzebnéj do czynu, jeźli nie całą.
— Nie całą, dodał Iwaś, bo rozum co wskazuje cel jasno, lub instynkt który ku niemu ciągnie gwałtownie, stanowią drugą...
— Masz słuszność, odparł żyd powoli.
— Mówże daléj, proszę, po chwili milczenia odezwał się Iwaś, jestem rozjątrzony i ciekawmy, jak sobie począłeś w Warszawie.
— Nic lub bardzo niewiele mógłem tam uczynić, mówił daléj pierwszy — jako baczny gospodarz opatrzyłem tylko rolę do posiewu, badałem ją... Treść mych postrzeżeń już ci po części wiadoma; ale mi się one objawiły z taką rozmaitością form, że jéj nie potrafię objąć całéj w kilku słowach. Około tych głównych dwóch typów, mojego krewnego i jego przyjaciela Manna, kręciło się tysiące mniéj więcéj różnych, choć w głównych rysach do nich podobnych.
Zaraz po mych odwiedzinach u pana Mann, zapytał mnie ciekawie o niego opiekun, zapewne z wrażenia mego o tym człowieku, którego znał doskonale, chcąc sądzić nie tak o nim jak raczéj o mnie. Byłeś u Manna?
— Byłem, odrzekłem krótko i sucho.
Spojrzał badająco na mnie.
— I cóż? jakże go znajdujesz? dodał.
Uśmiechnąłem się. — Znalazłem go, rzekłem, tak zajętym, że nie bardzom się do niego mógł przybliżyć.
Opiekun znowu popatrzył na mnie bystro i ze zwykłą sobie trafnością odgadł wrażenie.
— Cóż? spytał, czy cię źle przyjął? zimno?
— Ale nie... był zajęty...
— Nie uważaj na to, rzekł żywo — to gbur... Zresztą gburstwo to może jest trochę umyślne... no! ale w gruncie człek bardzo dobry... poczciwy...
Wstawaliśmy od stołu, kobiety odeszły do salonu, on mnie pociągnął za sobą do swego pokoju.
— Jakże to było? począł dopytywać ciekawie, mów bo...
Opowiedziałem mu całą moją bytność i rozprawę u Manna szczegółowie, ale nie dając po sobie poznać żadnéj urazy, bom jéj w istocie nie miał.
— Jestem młody, dodałem, nie mam prawa nic wymagać... wszakże drugi raz tam iść zbytniéj ochoty nie czuję.
— Owszem, owszem, marszcząc się rzekł mój opiekun, pójść powinieneś, ale zrzucić zbytnią i przesadzoną pokorę... Z ludźmi w ogóle śmiałym być potrzeba unikając impertynencyi, pewnym siebie. Im się ich więcéj lekceważy, tém oni cenią wyżéj człowieka... to prawidło powszechne. Zniż się tylko, deptać cię będą.
— Tak, odpowiedziałem, być to bardzo może, ale ja nie umiem być inaczéj tylko tak jak mi dyktuje usposobienie; nie jestem nigdy ani śmiałym przez rozum i rachubę, ani pokornym dla jakiegoś celu, tylko takim jakim mnie w danéj chwili czyni natura moja. Jest to zapewne źle tak mało panować nad sobą, ale ja inaczéj nie potrafię.
— Zatém, nigdy sobie WPan w świecie rady nie dasz, zawołał uśmiechając się mój nauczyciel. Człowiek który chce mieć wpływ na ludzi i przebić się przez nich, musi grać z niemi komedyą nieustanną, pokorę udawać gdy w nim wre duma, śmiałość odegrywać kiedy drży najmocniéj. Inaczéj ludzie go podepczą, opanują i miotać nim będą, jak sami zechcą.
— Smutne to jest prawidło, rzekłem, wątpię żebym się do niego zastosować potrafił. Różnimy się w zasadzie, ja życie mam za missyą poważną, wy — przebaczcie, za rolę w dramacie.
— Tak Waćpan o ludziach zanadto dobrze trzymasz i ztąd cała różnica systemu, zawołał krewny mój. Ale system wasz piękny na oko, zły w skutkach. Otwierać pierś, odsłaniać myśl, jest to dawać się dobrowolnie na łup ludziom, których rozum inaczéj jak za nieprzyjaciół uważać nie dopuszcza.
— Ja z uczucia i z przekonania, z zasady, rzekłem, wolałbym w nich widzieć braci.
Stary rozśmiał się szydersko i pogłaskał mnie pod brodę.
— Kochanku mój, dodał, nie idzie o to co ty byś wolał, ale co jest w istocie... Nie wyobrażałem sobie, mówił z politowaniem prawie, ażebyś był tak dziecinnym. Wszystkie te sielankowe obrazy ludzkości ładne są w malowaniu, na obiciach i parawanach, ale w życiu praktyczném kto na utopiach opiera rachuby myli się zawsze. Człowiek chwilami jest dobry i bywa poczciwy, ale w gruncie skłonniejszym jest do złego; chybi więc kto liczy na momenta wyjątkowe, a nie na stan normalny.
— Ale ludzkość się udoskonala! zawołałem.
— Gdzie? jak? zapytał marszcząc się mój mentor — i to brednia! Udoskonala się warsztat, narzędzie, jadło, odzież, handel... ale nie człowiek... udoskonali się to co mu życie ułatwia, ale zachodzi pytanie jeszcze czy te ułatwienia psują go czy naprawiają? Tego nikt nie rozstrzygnął...
Ludzi, dodał po chwili marszcząc brew, ludzi używać potrzeba jako narzędzi ale się w nich nie rozmiłowywać. To zaślepia, a idąc drogą trzeba widzieć jasno... Nieużytecznych precz z drogi... bez litości... Zdatnych wypotrzebowywać umiejętnie... to moja teorya... czułość nie prowadzi do niczego... jest chorobą.
Jakkolwiek teorya mojego krewniaka była straszną, nie przeraziła mnie na ten raz, byłem już do niéj dobrze przygotowany. Rozmowę tę przywodzę tylko w treści, abym ci lepiéj dał poznać człowieka...
Był to dzień dla mnie stanowczy i pamiętny, zbliżył on nas i oddalił od siebie; po chwili bowiem, stanął przedemną i wpatrując się we mnie rzekł ciszéj.
— Ponieważ ci dobrze życzę, nie przez chorobliwą czułość — poprawił się, ale chcąc z ciebie pożytecznego dla mnie uczynić człowieka — winienem ci jeszcze radę jedną... W towarzystwach... do zbytku widocznie i jakby dla popisu jakiegoś chwalisz się, przypominasz nieustannie, że jesteś żydem... Naprzód to śmieszność, po wtóre u nas to nie w obyczaju i szkodzić ci może...
— Jużciż zapierać się tego byłoby gorszą śmiesznością, rzekłem — a tego nie uczynię nigdy, bom przywiązany do mojego narodu i wiary... Stokroć nawet przez prostą rachubę, lepiéj jest wyznać samemu szczerze pochodzenie swoje niż się z niém taić napróżno... aby nam je potém drudzy w oczy rzucali.
— Ale po cóż to tak często przypominać? spytał.
— Jam tém istotnie dumny, rzekłem.
— Dumny! podchwycił ruszając ramionami — no! tego nie rozumiem. Żydowstwo to wasze miało swój czas, dopóki było prześladowaném: było ono zbroją naszą i puklerzem, a dziś do czego to się zdało?
— Ależ wiara nasza... począłem...
— Co! wiara! Co wiara!! przerwał mi machając ręką pogardliwie — co to jest? Wszystkie one są jednakie — to mleczko dla niemowląt! Wierzysz więc, dodał z uśmiechem, że osłem i wołem razem zaprzężonemi orać się nie godzi, ani krwi mięszać z mlekiem... i jedwabiu z wełną?? i że kto w szkole nie odpowie, Amen, ten pójdzie do piekła?
— Szanuję, zawołałem, nawet te przepisy mojéj wiary, chociaż dziś mi je trudno sobie wytłumaczyć. W prawie Mojżeszowem że na polu ziarn mięszać nie dozwolono, tłumaczę sobie wszakże, prostym, zdrowym przepisem gospodarskim; że orać słabszém wraz z mocniejszém stworzeniem nie dopuszczano, widzę w tém opiekę nad zwierzęciem, a w mięszaniu krwi z mlekiem przepis dietetyczny potrzebny zdrowiu może, w odzieży lex sumptuaria broniącą zbytków i t. p. W ogóle cały ten zakaz mięszanin wszelakich kryje myśl Izraelowi potrzebną aby różnorodnych pierwiastków zabronić połączenia i wpoić tę prawdę ludowi, który sam téż z innemi mięszać się nie był powinien. Wszystko to szanuję, choćbym nie rozumiał, a szkolne Amen, znajduję obowiązkowem, boć kto odpowiadać nie chciał, wyłączał się z narodu, z ogółu, lekceważył prawo...
Opiekun mój stał, chwilę słuchał, zdziwił się nieco moim zapałem, potém dodał ruszając ramionami.
— Trzeba się pozbyć przesądów...
— Nie przeczę, rzekłem, ale od przesądów oddzielić należy tradycye poszanowania godne i — wiarę...
— Ale co tam ta wiara!
Ruszył śmiejąc się ramionami...
— Rzecz któréj się nie określa... odparłem, kto nie czuje jéj potrzeby, nie zrozumie nigdy definicyi.
— Znać na tobie pierwszych twych nauczycieli i młodość przy fanatyku belferze spędzoną — odezwał się, umysł jeszcze nie wytrzeźwiony.
— Nie pragnę się wcale otrząsnąć z tego co mnie czyni wybranego narodu członkiem, odpowiedziałem, zostawcie mnie z tém...
— Dajmy temu pokój, przerwał opiekun, samo to przejdzie powoli; życzę tylko i proszę nie odzywaj się zbytnio z tém, nie przechwalaj nadto. Toleruje dzisiejsza społeczność wszystko, ale fanatyzm okrywa śmiesznością, bo zdradza słabość umysłu lub chorobę...
Milczałem, chodził po pokoju wielkiemi krokami.
— Zapewne, mruczał z cicha, nigdy z nas żaden nie zapomni kim jest, kim byli jego ojcowie... ale z tém żydowstwem które nam szkodzi między ludźmi nie trzeba się popisywać.
Takim jak widzisz był opiekun mój, życie jego ściśle się stosowało do prawd które wyznawał; rządził się w niém rozumem, rachubą, często namiętnością choć tę umiał w potrzebie okiełznać — nigdy uczuciem, bo tego nie miał lub się najżywiéj od niego obraniał. Czy temu on był winien, natura, czy wychowanie, nie wiem. — W gruncie każdy jego krok był bardzo rozważną rachubą, rachubą na wpływ, opinią, rozgłos, siłę, przewagę, na reputacyą cnoty i prawości, dobroczynności, bezinteresowności, rozumu i t. p. Kochał dziecię ale po swojemu, rozporządzał niém wedle swéj myśli, bo tę miał za najlepszą; kształcił nie jakby ono chciało, ale jak jemu było dogodniéj i miléj. — W gruncie straszniejszego despoty nie znałem nad niego, mimo form przyzwoitych. Miał téż ten instynkt zachowawczy despotyzmu który nie porywa się na to, czemu podołać nie może i o coby się rozbił, a ustępując słabość swą dał poznać.
Z teoryi jego wypadało że powinien był zawięzywać stosunki jak nąjrozleglejsze; jemu téż winien je byłem, gdyż sam nie miałem wielkiéj ochoty zbliżać się do ludzi, których zawsze brać było potrzeba, jak on się wyrażał, przebojem. Często wiódł mnie z sobą do domów i osób, o których wiedziałem że mu były nienawistne; nie cierpiąc ich wchodził przecież z uśmiechem, grał rolę życzliwego przyjaciela, przymówek nie rozumiał, nie słyszał co go obrażać mogło i nie zrażał się ani chłodem ani okazywaną mu niechęcią widoczną. Siłę i energią miał tak wyrobioną, że to co mnie oburzało najgwałtowniéj, na nim pozornie najmniejszego nie czyniło wrażenia — ściąwszy wargi, uśmiechał się tylko... Ale gdy mógł potém zrzucić maskę naówczas im dłużéj i głębiéj tajona tém straszliwsza buchała zeń nienawiść.
Nigdy téż nie darował urazy, nie przebaczył uchybienia, nie dał się przebłagać jeśli był dotknięty, mścił się nienasycony zemstą... Rozum tylko, który w nim panował nad wszystkiém, hamował objawy namiętności niebezpieczne...
Rok pierwszy pobytu w stolicy już mi dał poznać ten świat, jak wielce misterną machinę złożony z przerozmaitych kółek tysiąca, tę grę ludzi, interesów, namiętności, słabostek, zachceń, ambicyi i spekulacyi, z któréj zręcznie się wywikłać było potrzeba ażeby nie być zgniecionym.
Przekonywałem się codzień że nie byłem stworzony do tego żywota sztucznego, w którém, wedle przestrogi mego krewnego, komedyą grać nieustannie było potrzeba. Obrałem inną drogę, postanowiłem iść przebojem, ale otwarcie.
Ludzie, którzy zawsze z siebie sądzą o drugich, znaleźli i to komedyi rodzajem, rodzajem rachuby (przypisywali mi rozum i wyrachowanie przemądre) — a nie wydało im się to tak bardzo złém.
Nie mogę skarżyć się aby mnie, z moją prostotą, się nie wiodło, ale w tym świecie blagi, ja z moją prawdomównością, otwartością, odwagą przekonań, uchodziłem, jakem się późniéj dowiedział, tylko za zręczniejszego blagiera, za Barnuma w nowym rodzaju, przybierającego niezwykły charakter, aby tém większe uczynić wrażenie.
Inaczéj być nie mogło, dodał Jakób — przekonany głęboko, odzywając się szczerze, walcząc za zasady moje — zyskałem tylko sławę wielkich nadziei komedyanta; bo otaczający mnie wszyscy byli komedyantami; nie mieściło się im w głowie aby kto miał przekonania i zasady i w imię ich szedł drogą prostą. Oburzało mnie to, ale dawało miarę ludzi i czasu, w którém nic nie jest... a wszystko stoi na owem: mundus vult decipi, ergo dicipiatur.
Jedyną pociechą tych ciężkich dni próby i zwątpienia była Tilda. Aż nadto już wyspowiadałem się wam z tego jakem ją kochał i czém była ta miłość nasza, cichy kwiat ukryty w liściach zielonych. Z nią przynajmniéj nie posądzany szczerym być mógłem, uczucie trafniejsze nad wszelkie rozumowania dawało jéj wiarę we mnie i słowa moje. Mówiliśmy o wszystkiém co zwykłych rozmów między młodym mężczyzną a kobietą nie bywa przedmiotem, ale téż Tilda była daleko wyżéj, poważniéj wykształconą niż zwykle bywają młode panienki jéj wieku i stanu. — Nie wiem jakim cudem nauka, rozmyślanie, badanie, serca w niéj nie tknęły i nie wyziębiły.
Wielu jednak rzeczy dotknąć nie mogłem mówiąc z nią, boby w ich ocenieniu domyśliła się łatwo zdania mojego o ojcu swoim, dla którego i ja, bądź co bądź, miałem poszanowanie, a jéj miłość dla niego nadwerężać nie chciałem. Czułem wszakże z przypadkowych wzmianek, iż kochając go, wielce bolała nad nim.
Życia jego domyślała się więcéj niż je znała; umiał bowiem urządzać je tak aby z dogodzeniem namiętnościom wszelkim pogodzić jak najściślejsze decorum i przyzwoitość.
Po roku milczenia, nie wiem, przypadkiem czy umyślnie, opiekun znowu wprowadził rozmowę na rzeczy wiary; chciał widocznie zbadać jakie wrażenie na mnie uczynił pobyt w stolicy dłuższy; spodziewał się znaleść zobojętniałym... a zdumiał się postrzegłszy rozexaltowanym. Zdziwiło go to mocno, ale potrąciwszy o tę strunę, wydającą dźwięk dlań fałszywy, — przerwał zaraz badanie rozpoczęte.
W kilka dni potém wskazał mi domy do których życzył sobie bym uczęszczał, obrachowawszy iż towarzystwo to oddziałać na mnie może.
Jednym z nich był, szczególny w istocie dom pewien rodziny bardzo możnéj Izraelitów, z pokolenia Levi, któréj było członków wielu żyjących w zgodzie zupełnéj, chociaż jeden z nich pozostał Izraelitą, drugi był przeszedł do protestantyzmu, inny przyjął katolicyzm. Krewny mój stawiał mi ich za przykład i wzór obojętności w rzeczach wiary, która jemu się wydawała przymiotem, dla mnie potwornością szkaradną, upodlającą, niedarowaną.
Z zetknięcia się z tymi panami przekonałem się że w istocie nie mieli religii absolutnie żadnéj, racyonalizm suchy i nie bardzo nawet logiczny, a nadewszystko nie głęboko zapuszczający się w kwestye donioślejsze, zastępował im wszystko. Dotykałem często w rozmowie z nimi tradycyi naszych, znalazłem albo nieświadomość ich zadziwiającą lub obojętne zaparcie i tłumaczenie skeptyczne; musiałem stawiać w ich obronie, a wówczas gdym się gorąco walczyć zabierał, nikt nawet nie raczył wystąpić ze mną w szranki, tak draźliwém wydawało się samo wywołanie izraelskich zasad.
Ten smutek jaki panował w duszy Tildy znajdowałem niemal w całéj społeczności kobiecéj. Dzieliła się ona tylko na dwa wielkie obozy, kobiet lekkich, niemyślących, bez zasad żadnych i tych, które mając szlachetne instynkta a nie mogąc ich przeżywić w sobie dla braku zasobów, nie umiejąc ich usprawiedliwić, żyły walcząc, cierpiąc, przeczuwając i tęskniąc... nieszczęśliwe.... Brakło im zawsze tego, co człowiek czerpie z przeszłości rodu i narodu swojego, od czego gdy się dobrowolnie oddzieli, błąka się smutny i cierpiący. Żadna z tych pań nie śmiała otwarcie uznać się żydówką, wszystkie chciały do nowego należeć świata, a w tym świecie nie wiedziały gdzie sobie szukać schronienia.
Nie dziwiłem się im, dodał Jakób, gdy sercem stęsknioném, opustoszoném zwracały się potajemnie ku wierze waszéj; nie miały własnéj, a potrzeba duszy wymagała jéj.
Wśród takiéj rozmowy, która Iwasiowi dawała wiele do myślenia, przeszedł podróżnym naszym dzień cały; nie spieszyli wcale i choć najęli sobie parę osiołków, drugiego dnia jeszcze zaledwie byli o kilka godzin drogi od Genui.
W jedném z tych malowniczych miasteczek, a raczéj wiosek włoskich, które nad morzem stoją na skałach uwieńczone w cyprysy, palmy, i pomarańczowe drzewa, owite bluszczami, opasane laurem i mirtami, ocienione sady oliwnemi, obwieszane winną latoroślą, przypadł im nocleg dnia drugiego.
Mrok padał, gdy szukając gospody wsunęli się w ciasną uliczkę mieściny pospinaną u góry jakby klamrami, sklepieniami dawnemi, podtrzymującemi wysokie mury domostw. Z dala już widać było Albergo, stał przed niém właśnie powóz wyprzężony.
— Ha! ha! zawołał Iwaś spostrzegłszy go, gdyby wszystkie włoskie vettury i legna nie były do siebie podobne jak dwie krople wody, przysiągłbym że oto powóz którym twoi znajomi państwo Segel... czy jak tam się oni zowią... wyjechali z Superby... ale to...
Jakób zatrzymał się w téj chwili, bo poznał także w bramie Alberga stojącego pana Henryka męża pięknéj Tildy, ale... z kobietą... któréj twarz zwrócona była do wnętrza domu.... Postać wszakże wcale do Tildy nie była podobną; różniła się od niéj kształtami daleko wspanialéj rozwiniętemi....
— Czekaj-no, to bardzo być może żeśmy na nich trafili, odparł Jakób, bo oto... przysiągłbym że widzę przed sobą... pana Henryka. Ale to imaginacya...
— Chyba nie, zawołał Iwaś, bo niezawodnie on... on....
Jakóbowi aż serce zabiło.
— Nie, to być nie może, dodał szybko, rachując nawet na najpowolniejszą jazdę, na łamanie się vettury, jużby nas dawno wyprzedzić powinni.... Ale w tém zawołał żywo:
— Ale tak! to oni! to Henryk! Cóż się stało? Chyba zachorowała może? Mieli się zbliżyć, gdy jakaś myśl tajemna go powstrzymała.
— Musimy, rzekł do Iwasia, szukać gospody gdzieindziej, nie wypada mi się narzucać... onaby mnie mogła posądzić że za nią gonię jako jakiś pospolity, natrętny kochanek... tego ja nie chcę. Idź i przekonaj się, jeźliś łaskaw, czy to oni....
Iwaś pospieszył, Jakób usiadł tymczasem na krześle pod jakiémś Cafe di gran Colombo, u którego drzwi wypadkiem się byli zatrzymali. Upłynął dobry kwadrans nim wysłaniec, który aż do wnętrza Albergo dotarł, powrócił, ale z twarzą zakłopotaną.
— Cóż tam? zapytał Jakób.
— No, coś czego ja nie rozumiem, odezwał się Iwaś ruszając ramionami. Widziałem sam jak wyjeżdżali z Genui... tymczasem jest to wprawdzie on, ale kobieta z nim wcale inna.
— To ci się śni! śmiejąc się Jakób[1], nie przypatrzyłeś się jéj naówczas, nie poznałeś teraz.
— Ale ba, zawołał młody człowiek — tamtę ja dopóki życia będę pamiętał, jéj wejrzenie nie zapomina się nigdy... a ta, ha, to jest jakaś młodziuchna, tłusta, wesoła Włoszka, trzpiotowata... jak niebo do ziemi, a raczéj jak ziemia do nieba do tamtéj niepodobna.
— A no! więc i mężczyzna znów, chyba nie on... ale inny ktoś...
— Mężczyzna to niezawodnie on, rzekł Iwaś.
— I jest ich tylko dwoje? spytał niedowierzająco Jakób.
— A dwoje, i zdają się rozmiłowani w sobie tymczasem jak para gołębi. Panna czy pani zajada brzoskwinie i rzuca mu w twarz pestkami, śmieje się i śpiewa aż ją tu słychać.
Jakób potrząsnął głową.
— Idę, rzekł wstając, bo jestem pewny, że to ci się coś przywidzieć musiało... jakaś omyłka... inni ludzie...
Poszli oba, ale o kilka kroków Jakób wpatrzywszy się w twarz mężczyzny zatrzymał się znowu, poznał Henryka, nie było najmniejszéj wątpliwości że to był on... tylko w istocie, nie wiadomo z kim... z kimś wyglądającym bardzo na baletnicę teatru Carlo Felice.
Już się miał Jakób cofnąć po tym rekonesansie, gdy Henryk Segel zobaczywszy go, sam pierwszy wesoło pozdrowił i zbliżył się ku niemu.
— A! to ty! zawołał śmiejąc się, łapiesz mnie na gorącym uczynku.... Wystaw sobie Tilda chora... została w Genui odprowadziwszy mnie do Nervi... przepędzi tam jeszcze spokojnie parę tygodni... ja potrzebowałem się trochę przejechać i właśnie, w drodze, trafem spotkaliśmy się z dawną moją dobrą znajomą Signorą Gigante... która... uśmiechnął się dwuznacznie, narzuciła mi się gwałtem na towarzyszkę.... Pojmujesz, dodał, jestem taki znudzony, zmęczony tą jednostajnością życia, żem przyjął jéj projekt i wycieczkę z ochotą... affaire de rire un peu. — Gigante jest wyśmienita, głupia i wesoła jak dziecko; nie wyobrażasz sobie do jakiego stopnia zabawna.... To mnie przynajmniéj cokolwiek rozerwie.
Mówił to jak się rzecz w świecie najnaturalniejszą opowiada; Jakób stał osłupiały uszom swym prawie nie wierząc, nie wiedział co mu odpowiedzieć, był oburzony i wściekły.
— Tilda, dodał mąż, Tilda, vous savez, jest najdoskonalszą między niewiastami, ale ideały nawet w końcu trudzą gdy się ich używa do zbytku. Zawsze o poważnych rzeczach poważnie rozprawiać niepodobna, człowiek pracy, jak ja, potrzebuje się rozerwać, wytchnąć.... Gigante jest nieocenionym pajazzo w spódniczce.... No, chodź, wszakże podzielicie z nami wieczerzę... affaire de rire, mówię ci, uśmiejesz się.
Jakób był gniewny, rzucił nań okiem płomienistém z razu, ale wnet dziwne jakieś uczucie szatańsko ścisnęło mu serce, rozśmiał się dziko.
— Najchętniéj, rzekł z ironią, na to jest życie ażeby się bawić?
Gigante już się sama niecierpliwiąc, zbliżała ku nim, widocznie intrygowali ją ci dwaj młodzi podróżni, którym przyglądała się z ciekawością, szczególniéj Jakóbowi. Iwaś był dla niéj za mizerny, za ubogi, za mało obiecujący. Szła ku nim ze śpiewką na ustach, którą wśród ulicy wesołym nuciła głosem:

Oh quanto tempo sola sono stata,

Sola soletta come vedovella!
Che cor fu il tuo vedermi abandonata

E lasciar senza sole la tua stella!
Wyrazy téj ludowéj piosenki były szydersko zastósowane do Henryka!
„Jakżeś na długo opuścił mnie samą,

Samą, samiutką, jak wdowę!
Miałżeś to serce tak biedną porzucić,

Swoją gwiazdeczkę bez słońca!“

Segel śmiał się słuchając téj apostrofy, któréj towarzyszyły ruchy wyraziste, pociągające go napowrót. Nie skończywszy tego czułego śpiewu, z innego tonu, wesoło poczęła panna Gigante odmienną wcale drugą, któréj treść dziwacznie się z melodyą sprzeczała, wyrazy były boleśne, śpiew szalenie radośny i pijany:

La tortora che ha perso la compagna,

Fa una vita molto dolorosa,
Va in fiumicello, e vi si bagna,
E beve di quell’ aequa torbidosa;
Cogli altri uccelli non ci s’accompagna;
Negli alberi fioriti non si posa;
Si bagna l’ale e si percuote il petto,

Ha perso la compagna: oh che tormento!

Żywa pantomima przedstawująca biedną turkaweczkę towarzyszyła temu śpiewowi:

Turkawka która straci towarzysza,

Żyje bolesnym żywotem...
Leci do rzeczki, i kąpie się w wodzie
I pije wodę zmąconą...
Z innemi ptaki nie poleci razem,
Kąpie swe skrzydła i piersi rozdziera,

Straciła towarzysza! o męczarnie!

Towarzyszem turkawki straconym był widocznie pan Henryk, który się śmiał do rozpuku. Signora odegrawszy ten popisowy prolog, zbliżyła się. Henryk zamruczawszy coś, obu panów jéj przedstawił.
— A! Signori Polachi! ja bardzo kocham Polaków, szczebiotała żywo kręcąc się Włoszka. E viva la povera Polonia! Cha! cha! Czyż to prawda że u was tak zimno, tak zimno że czasem wyrazy marzną w powietrzu i dopiero na wiosnę tają?
Bolonia... Polonia... ale to nie jedno przecie? un paëse di martiri....
Potém przerwała:
— Byliście w Genui? chodziliście do teatru... ja przecie tańcuję i śpiewam w Carlo Felice... nie w diurno... często występuję w chórach i zwracam oczy... dawno mam przyobiecaną rolę di primo mezzo soprano. Widzieliście mnie może w roli Wróżki? Nie, to szkoda!
— Signora Gigante, przerwał Henryk, powoli, powoli, wszystko im wypowiesz od razu, a cóż zostanie na potém?
— O! tyle umiem piosnek, odparła, jak nikt! z całych Włoch... mam ich pełne kieszenie, zresztą gdyby mi słów zabrakło, będę na nich patrzeć aż poszaleją... tobie na złość zazdrośniku!
— Alem ja wcale nie zazdrosny! rzekł Henryk.
— Jak to nie? powinieneś nim być, kiedy się kochamy, to należy do twojéj roli....
— Ale tylko do Lukki, wedle umowy! rzekł śmiejąc się Henryk.
— Nic nie szkodzi, nim dojdziemy do Lukki, ja cię do szaleństwa doprowadzę! zawołała śmiejąc się. — A wy, panowie artyści wędrujący pieszo, dokąd? czy wolno spytać?
— My, idziemy do Pizy! rzekł Iwaś.
— A! do Pizy! Pisa morta! nudna! cmentarz... Arno jakby pomyi było pełne... błotniste... fe! fe! przerwała Włoszka. — Panowie powinniście pójść za moim wozem zwycięzkim do Lukki, tam każdemu z was dam — po fidze i pożegnam.
Zaczęła się śmiać do rozpuku i znowu śpiewać:

Cupido, che siei giudice d’amore,

Giudica questo fatto, e manifesta:
E dimmi chi lo soffre piu dolore,
L’uomo che va, sa donna che resta!
(Kupido, któryś jest miłości sędzią,
Sądź ten czyn proszę, wyrokuj,
I powiedz kto z nas cierpi więcéj:

Mężczyzna który rzuca, czy kobieta opuszczona.)
Skończyła znowu śpiew śmiechem, ujęła Henryka pod rękę i pogłaskała pod brodę deklamując przesadnie:
Fior di bambace!

Senti la chitarra cosa dice:

Non piu guerra, bien mio, famo la pace.
(Kwiecie bawełny! Słuchaj co mówi gitara: dosyć wojny, mój drogi, zawrzyjmy pokój z sobą
.

Piosenki były dobrze podobierane. Henryk dał jej dłoń na znak zgody. — Jakób szedł, słuchał, napawał się jakąś goryczą, która się na chmurném przebijała czole. Postał tak chwilę, potem nic nie mówiąc, skłoniwszy się zaledwie, wysunął się i opuścił wesołe towarzystwo.
Wytłumaczył się bólem głowy zostawując chudego Iwasia na pastwę pannie Gigante. Serce mu krwią zachodziło! Mąż téj biednéj kobiety która tam sama jedna pozostała, włóczył się goniąc najpospolitsze rozrywki, jeźli się to nawet rozrywkami godziło nazywać... a ona! Mógł sobie już wyobrazić to pożycie, którego wymowną próbkę dał ten wypadek.
Jako człowiek rozkochany i stęskniony cierpiał także Jakób i doznawał przykrego uczucia, myśląc sobie że mógł był pozostać w Genui, widzieć ją może, mówić... Była samą.
Ale wprędce wzdrygnął się na myśl zdrady i takiego potajemnego korzystania z nieobecności męża — uwłaczającego im obojgu.
— Co się stało, rzekł w duchu pojąc się goryczą — stało się dobrze, opatrznie, choć boleśnie; nie powinienem zatruwać jéj spokoju, starać się zbliżyć do niéj, rozdzierać serce jéj i sobie. Rozdzielił nas los, mnie wołają obowiązki wielkie, ją boleść która jéj cześć przynosi; nie mamy prawa kraść chwil tego raju który nie do nas należy. Dola pędzi daléj a daléj żelazną rózgą... idźmy!
Późno w noc powrócił do mieszkania wspólnego Iwaś dobrze podpojony i rozmarzony przez niegodziwą Gigante, która ścierpieć nie mogąc że się jéj wydał obojętnym, oczyma go na węgiel paliła, śmiejąc się, wdzięcząc, zarzucając niedorzecznemi pytaniami. Signore Enrico, który na tę flibustierską wyprawę przybrał imię don Fernanda i mienił się być hiszpanem, był uszczęśliwiony swą zdobyczą, jéj wesołością i głupotą... Wieczór spędzili nader huczno, ochoczo i trzpiocząc się po młodemu.
Zmięszał się Iwaś wszedłszy ze śpiewką na ustach któréj go nauczyła Signora Gigante, zastając Jakóba nad biblią... Była to zwykła pociecha biednego człowieka, który w strapieniu uciekał się do ulubionych swoich ksiąg, proroków, psalmów i Hioba.
Późno w noc, dogorywająca lampka zmusiła go czytanie porzucić.
Wstał i przechadzał się smętny po pokoju, Iwaś nie spał, zawstydzony i przybity jego smutkiem...
— Byłeś kiedy w Dreźnie? spytał go z nienacka stając przed jego łóżkiem Jakób.
— Byłem, odparł młody człowiek nie rozumiejąc o co idzie.
— Widziałżeś tam poemat izraelskiéj przeszłości, mówił Jakób... ponury, tęskny, boleśny, który ja wolę nad dzisiejszą rozpustę bezmyślną zbogaconych bachurów takich jak ten Henryk... Widziałeś cmentarz żydowski Ruisdaela??
— Widziałem... rzekł cicho młody człowiek, przestraszył mnie alem go nie zrozumiał, jest to zagadkowy obraz, przerażający bólem jaki z niego tryska...
— Całemi godzinami można się wpatrywać w tę kartę, w ten poemat niewysłowionych smutków, mówił Jakób, niezgłębionéj boleści tajemnéj... przerażającéj jak historya atrydów, napiętnowanéj fatalizmem wiekowym dziejów nieubłaganych... ale ja wolę te łzy co płyną u cmentarza wielkiego malarza, niż śmiech co się rozlega z ust bezmyślnego Henryka, przedstawiającego całe pokolenie ogłupiałe zbytkiém, okamieniałe od złota...
Cóż to za cudowny utwór ten kawał szarego płótna, na którym zrazu widać tylko pokłębione chmury i kilka czarnych drzew, które burza odarła.
Przypatrz się jednak... niebo ciemne, trochę kamieni, pnie drzew i gąszcze tajemnicze, głębokie... przez jakieś porwane trzęsawiska sączy się zgniły strumień, oto cały materyał obrazu stworzonego z tych kilku rzeczy pospolitych... z siłą wyrazu niewypowiedzianą. Ów niedoszły lekarz a artysta zachwycający, Ruisdael, malarz posępnych skał, ruin, wody, ani w swym klasztorze, ani w zamku, ani w lasach i jeziorach mnogich, równie może pięknych, ale daleko mniéj wymownych, nie wypowiedział tak całego swojego genjuszu jak tutaj... tu on jest mistrzem podnoszącym się do epopei... Nigdy krajobraz jeszcze nie był tak straszny, tak zarazem jasno mówiący, tak majestatycznie wielki i piękny... żaden jasny Claude Lorrain uśmiechający się grą południowych promieni słonecznych, żaden Salvator Rosa ze zbójecką jaskinią i rozczochranemi drzewy, martwemi gruzami i ziemnemi bryły nie potrafił tak wiele wyśpiewać... To tęskna karta czarna dziejów narodu odepchniętego, prześladowanego, które mu na cmentarném nawet wygnaniu wśród zgnilizny i ruin, nie ma na ziemi spokoju... Tu ludzi nie ma, ale jest burza, ulewa i potok który niszczy i rozrywa... nawet kości śpiące w grobowcach.
Fatalizm i tu ich ściga...
Chcąc dolę Izraelitów odmalować nie mógł malarz nic innego wybrać nad cmentarz cmentarza... spoczynek i tu jeszcze niepewny — pod ruiną świątyni zburzonéj... na któréj gruzach dwoje ludzi modli się gdzieś w głębi, czekając by burza odeszła i zaświeciło słońce.
Ale w końcu XVII. wieku gdy obraz ten malował, tęcza jeszcze była daleko, słońce za chmurami, promyk jego zaledwie się przedzierał i padał na grób, nad którym dzikie z litości kwitły krzewy.
Co tu za smutek, jakie przerażenie panuje w całym obrazie... wypowiedzieć niepodobna... To miejsce ostatniego spoczynku wygnańców zdaje się prześladować niegościnna ziemia... woda podmywa groby, drzewa je poją wilgocią cieniów, burza rozwala i miota gałęźmi, a mimo to... dwoje ludzi się tu modli i kwiat biały rozkwita nadzieją wiosny...
Tak — na pozór sam smutek wieje od téj karty zapisanéj wszystkiemi rozpaczami wygnania i śmierci na obcéj ziemi; straszną się zdaje bez nadziei i przyszłości, ale na tle niebios oprócz dalekiéj tęczy, oprócz niedostrzeżonego prawie kątka niebios jasnego... jest coś co zwiastuje pokój i wypoczynek. Na jednym, jedynym, białym, potrzaskanym już grobowcu świeci promyczka słonecznego odblask, po nad nim tulący go krzew dziki weselném kwieciem się rozwija. I dwoje ludzi się modli, mężczyzna i niewiasta, skrytych głęboko, zaledwie dostrzeżonych.
Wiosna, modlitwa, promień słońca... ledwie są dostrzeżone oku tego, co pilniéj spoziera w te czarne, chmurne obsłony, samą zdające się rozpaczą i żałobą okrywać....
Cmentarz był całą historyą Izraelitów w Europie od wieków aż po dzień dzisiejszy, gdy się nią stała giełda... gdyśmy wnieśli się do pałaców po zrujnowanych panach i sami zapragnęli być nimi.
Niestety! umieliśmy płakać na grobach, nie umiemy śmiać się w tych złocistych pustkach i trzeba będzie może znowu tysiąców lat próby nowéj, abyśmy odzyskali tę godność jaką nas okrywało męczeństwo....
Jakób westchnął....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje orzeczenia, np. słowa powiedział, rzekł lub podobnego.