Z ulicy rosyjskiej/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Z ulicy rosyjskiej
Pochodzenie Wiera
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1929
Druk „Oświata”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. С улицы
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Z ULICY ROSYJSKIEJ


...Prawda, prawda, rzeczywiście tak. Szanowny pan, którego szanownego nazwiska nie mam zaszczytu znać, słusznie to określił. Główną przyczyną moich łajdactw i tego, że tak nisko upadłem, jest rzeczywiście słaby mój charakter. Toteż i adwokat na rozprawie, na której mnie sądzono, powiedział tak: „Przed wami, panowie przysięgli, stoi jaskrawy przykład fizycznego i umysłowego zwyrodnienia na gruncie dziedzicznego alkoholizmu, zaniedbanego wychowania, wyniszczenia i brzydkich chorób“. Przedtem badało mnie trzech profesorów i to samo jednogłośnie orzekli. Zaraz sobie te ich słowa w notesiku zapisałem. Bo muszę sobie przyznać, że jakkolwiek postradałem obraz i podobieństwo człowieka inteligentnego, mimo to lubię ludzi wykształconych i poważnych.
Widząc mnie, z pewnością pan nie powie, że to siedzące przed panem indywiduum znajdowało się kiedyś na dobrej drodze i mogło sobie wyrobić imię i karjerę. A przecież naprawdę tak było. Wyrażę się symbolicznie: Jest tu na Peresypie traktyernia „Jagódka“, ot taka za przeproszeniem mordownia. Wiszą tam nad bufetem dwa obrazki, prawdopodobnie dla tych, co jeszcze nie są pijani. Na jednym jest przedstawiony jakiś obdartus, powiedzmy taki jak ja. Siedzi w błocie pod płotem, a obok niego ryje świnia. Pod tem podpisano: „Mógłby być człowiekiem!“ Na drugim obrazku podpisano: „kupował za gotówkę — kupował na kredyt“ i wymalowane dwa indywidua. Jeden chudy, obszarpany, spodnie mu od dołu psy odgryzły, chwycił się za głowę, oczy mu na wierzch wyszły — to ten, co na kredyt kupował. A drugi siedzi do niego tyłem, taki, uważa pan, tłusty burżuj z bokobrodami, rozparty, z cygarem i śmieje się, a przed nim kasa cała, nabita rulonami złota. Obrazki ot, lichota, taniutkie, ale zasługują na uwagę, bo to coś tak jakby porównanie z mojem teraźniejszem życiem. Tak, tak! Szynkarzem tam jest Wukoł Naumycz, starowina. Mówię ja raz do niego: Mógłbyś sobie, Wukoł, kazać jeszcze jeden obrazek namalować, na którym powinno być tak, że niby ten wyłuskany chwycił tego bankiera jedną ręką za kołnierzyk, a drugą ręką wjechał w ogniotrwałą kasę, a pod tem podpisać: Oto i co z tego wynikło! Lecz szynkarz na żartach się widać nie znał. Ja mu to powiedziałem po prostu, dla alegorji, a on zaraz chciał posyłać po policję. Tak, jakbym ja jemu samemu groził w ten sposób. Cham, oczywiście, cham!
O tym trzecim obrazku, niby o tej mojej fantazji, to ja szanownemu panu nie na darmo mówiłem, bo ja sam niegdyś taką praktyką próbowałem się zająć i z mojego to życia wziąłem. Dzięki Bogu jeszcze, że wysoki sąd i przysięgli uznali mnie za niepoczytalnego i puścili wolno. Gdyby nie to, ho, ho! przyszło by mi iść dobywać „kredę i złoto“ w miejscowościach nieco oddalonych!
Kiedy już do tego doszedłem, to pozwól szanowny panie, że opowiem wszystko po porządku. Wybaczy szanowny pan, ale tak z powierzchowności pańskiej i ze sposobu wyrażania się sądząc, mam wrażenie, że pan jest redaktorem. Może więc być, że moja autobiografja przyda się szanownemu panu na niedzielny feljeton, albo na artykuł popularno-naukowy. Może szanowny pan naprzykład zatytułować: „Przyczynek do zagadnienia, jak niektóre osobniki nonsensownie urządzają swoje życie“. Albo, jeszcze lepiej, po prostu: „Spowiedź przestępcy“. Czy pozwoli szanowny pan, każę przynieść na jego rachunek jedno piwo? Ale niech już pan pozwoli takie lepsze, za ośm kopiejek, bo w niem podobno niema gliceryny. Hej! Pszt! Czyżyk! Bombę piwa! Czego się gapisz durniu, jako wół na malowane wrota!? To ten pan płaci. Nie widzisz, komu służysz, bałwanie! Nie dowierza, szelma. Po prawdzie, to ja tu kiedyś awanturę zrobiłem, no i oprócz tego moja toaleta. Wie pan, jak to w Grand-Hotelu śpiewa jedna szansonetka:

Oryginalny mój kostjum,
Błyszczące me brylanty,
A wszystko to na tararam, tararam...

Słucham, panie gospodarzu. Przepraszam, wiem, w takiem miejscu i zaraz kuplety. Już więcej nie będę — milczę! Tak! Tak! Niech pan wybaczy, szanowny panie. Po sprawiedliwości mówiąc, to ja nawet w jednym pokoju z szanownym panem nie godny jestem przebywać. Kto pan jesteś, a kto ja! Ale widocznie szanowny pan ma współczucie dla człowieka, przez los prześladowanego, kiedy się pan nie wzdrygał usiąść obok mnie. Niechże mi będzie wolno ucałować pańską rękę. No, no, już nie będę, nie będę. Niech się szanowny pan tylko nie gniewa!
Tak to więc było. Przedstawiłem się najprzód szanownemu panu jako były student, ale to wszystko nie prawda. Poprostu widziałem, że szanowny pan człowiek inteligentny i myślę sobie: on najbardziej wygląda na studenta i — strzeliłem. Ale szanowny pan obszedł się ze mną łaskawie i dlatego ja będę z panem rzeczywiście szczerym... Byłem w uniwersytecie tylko raz jeden w życiu i to podczas zjazdu archeologicznego, gdym był w jednej gazecie reporterem. Poszedłem tam mocno podcięty i nie rozumiałem z tego, co oni tam bajali... o jakimś kamiennym z jakimś perjodem...
Pozwoli jednakże szanowny pan dodać, że ja nie jestem bez jakiego takiego wykształcenia. Proszę. Do tego czasu pamiętam: Alcybiades był bogaty i znakomity, przyroda szczodrze obdarzyła go zdolnościami... i dalej jeszcze o psie, jak to on mu odrąbał ogon... wyjątki na is, wszystkie jeszcze pamiętam, no i wiele jeszcze innych rzeczy.
Mój ojciec był tapicerem i dekoratorem; miał własny warsztat na Kudrynie w Moskwie. Matkę mało pamiętam. Tyle tylko, że była kobieta tłusta, surowa i z jednem okiem, bo drugie, to zupełnie było tak skonstruowane, jakby niem na kogo mruczała. Pamiętam też, ale to już, jak przez sen, że ją przy mnie ściskał nasz starszy czeladnik, Szikmow, i mówił: „Nic nie szkodzi, on tego nie zrozumie, mały Andrjuszka, damy mu kopiejkę“... Oboje, ojciec i matka, widocznie dużo pili, bo zawsze od nich wódką pachło, a bili mnie tem wszystkiem, co było pod ręką, jak się to mówi, pałką, skałką, trzepałką. Wychowaniem się mojem nie zajmowali, a ja sobie rosłem, jak trawa na ulicy i na podwórzu. Właściwym moim wychowawcą był nasz terminator, co się nazywał Juszka.
Mogę śmiało powiedzieć, żem w życiu mojem widział dużo najróżnorodniejszych indywiduów. Wystarczy, gdy wspomnę choćby to, żem siedział w kryminale. Ale, jak mi Bóg miły, tom takiego obrzydliwca i bezwstydnika, jak on, nigdy nie napotkał. Czego on nas, malców, uczył, co nam kazał robić tam za wozownią między drzewem, to nie śmiem panu powiedzieć, naprawdę, nie śmiem. A on sam przecie był prawie jeszcze dzieckiem.
Najmniejsza to jeszcze, żeśmy palili papierosy, pili wódkę, grali w cetno i licho i w karty, lewa prawa, i żem brał ojcu pokryjomu pieniądze.
Ojciec sam w święta, gdy byli u nas goście, bawił się tem, że mnie częstował aż do upicia się, a potem kazał tańczyć... Z Juszką szło jeszcze gorzej. W jedenastym roku życia spróbowałem kobiety.
Stało się to także na wozownią, pod kierunkiem Juszki i przedziwnie się udało. Człowiek ten zupełnie znikł gdzieś z horyzontu i nie wiem, gdzie się obraca, czy w katordze, czy go też gdzie ubili, jak psa... Nikt nie miał na mnie takiego piekielnego wpływu, jak on. Bałem się go okropnie. Wierz mi szanowny pan, że czasem jeszcze teraz go widzę we śnie, jak mnie kijem grzmoci, że się aż budzę ze strachu... Za pańskie zdrowie! A szanowny pan nie? No, jak łaska. Dobre. Chłodne.
Jakoś w tym czasie podrosłem. Nie wiem już, jaki cudotwórca przepchnął mnie do gimnazjum, do klasy przygotowawczej. Myślę, że się nie obeszło bez kubana — musieli wsunąć komu należało. Tu oto rozpoczęło się chodzenie mojej grzesznej duszy drogami oszustwa.
W ciągu trzech lat, zdaje mi się, byłem we wszystkich zakładach naukowych klasycznych i realnych. Tom nauczycielowi natarganych papierków do kieszeni napchał, to mnie znów pijanego na ulicy znaleziono. W jednem miejscu ukradłem koledze kolekcję piór i coś tam w tym guście.
Przyjdę, bywało, do domu, ojciec zaraz po oczach poznaje. „Wypędzili cię?“ Ja milczę. „Ach, ty sukin synie! Poczekaj, do szewca cię oddam, dopiero popamiętasz! Ruszaj! Przynieś powróz!“.
W końcu nie było już gdzie wstąpić. Zostało jeszcze tylko jedno prywatne gimnazjum Hacimowskiego. Może pan o niem słyszał? Godne uwagi było jego urządzenie, powiem jednem słowem: zamek, pełen cudów i wspaniałości. Jakibądź kupiecki obijak, co do piętnastu lat życia gołębie ścigał, tato, mamo, bez błędu napisać nie potrafił, w pięciu latach wychodził stamtąd ze świadectwem dojrzałości. Naprawdę, siedzieli tam w wyższych klasach zupełnie dojrzali mężczyźni, po dwadzieścia kilka lat mający, a zdarzali się znacznie starsi, brodaci, szanowne osoby. O jednym takim mamucie mówiono, że razem ze synem chodził do gimnazjum. Syn był w klasie przygotowawczej, a on w siódmej. Dla obu przygotowywano w domu bułki z szynką. Tutaj głównie pomieszczano kupieckich synów i szlacheckich, wszystkich bez wyjątku tych, których zewsząd wypędzono. Pieniądze brano znaczne.
Był to zakład na podobieństwo menażerji: szulerzy, skandaliści, utracjusze, wszyscy dobrani najrozpustniejsi młodzieńcy. Na nauczycielach jeździli jak na koniach. Ale też i nauczycieli tam byli! No!...
U Hacimowskiego ostatecznie nabrałem politury. Ale i stamtąd rychło mi zrobili — fit!... Za co? Za różności. Długa to historja. Zaczęło się od tego, że mi nauczyciel odebrał album takich, uważa pan, rysunków z objaśnieniami wierszowanemi mojej własnej muzy, no i tak dalej... Niema co i wspominać. Passons, jak mówią Francuzi.
Przyszedłem do domu. Ojciec znowu za linkę, ale zobaczył, że ja mocniejszy od niego, bo dostał, aż stękał. Strasznie się rozsierdził. — Jedna, powiada, została ci droga, przeklęty łotrze. Idź do wojska.
Wstąpiłem jako ochotnik. Przez cztery lata raz po razu zdawałem egzamin w junkierskiej szkole, nie mogąc w żaden sposób zgłębić tych mądrości. Nakoniec dokuczyła moja fizjognomia egzaminatorom i przepuścili mnie. Ze szkoły też do pułku trzy razy mnie obracali na różne sztuki. Wszedłem do pułku podporucznikiem, przewojowałem w tej kwaśnej randze dwa lata i nareszcie wszedłem między oficerów.



II.

O tem, co w oficerskiej służbie dokazywałem, nie będę się rozwodził.
Krótko powiem: piłem, łajdaczyłem się, weksle pisałem, tańczyłem kadryle w publicznych domach, bijałem żydów i siedziałem na odwachu. Jedno tylko dodam, i to szanownemu panu pod najświętszym słowem honoru, żem był zawsze w kartach korrekt. A mimo to wypędzili mnie za karty, jakkolwiek oczywistą przyczyną tego było coś gorszego... Może nie należałoby mówić... ale już wszystko jedno — opowiem.
Miałem w pułku kochankę, żonę jednego oficera. Bo to, uważa szanowny pan — pustkowie, obrzydliwa wschodnia mieścina, nuda, błoto. Jedyną nas wszystkich rozrywką była służba, to jest bicie sołdatów po pysku, wódka, karty, no i romanse. A takeśmy zawzięcie romansowali, że wszyscy, jakeśmy byli, wypadaliśmy sobie nawzajem szwagrami i nikt w tem nie widział nic szczególnego. Wszyscy wiedzieli, że ten a ten żyje z tą a tą, a jej męża zastali z tamtą; że z tą żyje porucznik Iwanow, który znowu przedtem miał tę a tę... słowem — Sodoma i Gomora.
Nazywała się Marja Nikołajewna. Była szczupła, delikatną, buzię miała, jak anioł boleści, pociągłą, łagodną, usta maleńkie, różowe, złotawe włosy, oczy duże, jasno-niebieskie. Była wykształcona. Ukończyła instytut z medalem, grała na pamięć Szopena, pochodziła z dobrej szlacheckiej rodziny i była majętną. Dużo z nas się koło niej kręciło, jak głuszców na toku, ale żaden nic nie wskórał. A ja, uważa szanowny pan, przyszedłem i wziąłem ją nagłością, co jeszcze tak niespodzianie się stało, żem sam nie myślał. Miała dwoje dzieci, dwie córeczki.
Robiłem na wielkanoc wizyty. Co tu mówić, wizyty — poprostu szukałem sposobności do zdwojonego pijaństwa. Bierzesz na cały dzień faeton i walisz od domu do domu. Gdziekolwiek wleziesz, wszędzie cały stół napitków i przekąsek; baby, mazurki, placki z rodzynkami, szynka taka i owaka, tarniówka, śliwowica. Tarach, tarach, pięć, sześć kieliszków, nabajesz i jazda do następnych znajomych. „Ach, co pan robi, my się z nikim nie całujemy!“ „Nie? A to wobec tego jakieżeście panie chrześcianki? Przecież w Piśmie świętem napisano: niech jedni drugich całują“... i tak dalej. Znany program.
Przyjechałem do Marji Nikołajewny już pod wieczór. Siedzę i pojęcia nie mam, co jem, piję i co plotę. Mąż jej, podpułkownik, obok w sypialnym pokoju chrapie, wróciwszy też z wizyt. Pora była tak szara, ni to dzień, ni to wieczór; na dworze deszczyk, nuda, zegar szepce, rozmowa się nie klei. Smutek mnie ogarnął. Zacząłem opowiadać Marji Nikołajewnie o moich dziecinnych latach, o Juszce, o ojcu, o lince, o tem, jak mnie z gimnazjów wyganiali. Rozpłakałem się. I oto, słuchaj, szanowny pan, jak człowiek może być podłym.
Płaczę, nos siąkam, łzy mi płyną z oczu i nosa, cały się trzęsę, opowiadam pięknej pani wykształconej najobrzydliwsze okropności, tak, że zdaje się, jakbym duszę całą wynicował. Ale nie — siebie ostatecznie przedstawiłem sympatycznie, jakbym niby był jakąś taką nieuznaną przez nikogo, wyższą istotą, czemś w guście Eugeniusza Onegina o ciężkiem pacholęctwie, chłopca, który nigdy pieszczoty nie zaznał. Czego ja tam jej wszystkiego nie nabajał...
Patrzę, a ona też płacze. Pochyliła, uważa szanowny pan, głowę na bok, ręce załamała na kolanach, ogromne oczy błyszczały, a łzy po policzkach gęsto jej płynęły, rzęsiście. Wtedy mnie poderwało. Słyszę, że mąż obok chrapie, więc rzuciłem się ku niej i jak jaki pierwszy kochanek na scenie: O! Czyż to możliwe, abyś ty płakała? Nad kim? Nademną? O święte te łzy twoje! Czem-że ja za nie odpłacę?“. I dalej ściskać jej ręce. Nie broniła się, ani słowa nie rzekła — poddała mi się, jak owieczka. Twarz miała od łez mokrą.
Poznałem wtedy, co to jest sztuka panowania nad istotą ludzką. Marja Nikołajewna stała się od tego wieczora moją niewolnicą. Literalnie, com chciał, tom z niej miał. Często mi ona potem mówiła: „Ja wiem, żeś ty niegodziwiec, żeś człowiek zepsuty, przewrotny, zdradzasz mnie dla najnędzniejszych stworzeń, żeś powinien być wstrętnym i fizycznie i moralnie dla szanującej się kobiety... a przecież cię kocham. Jestem twoją niewolnicą, twoją własnością, twoją rzeczą. Gdybyś kogo zabił, ograbił, zgwałcił niemowlę, czego wszystkiego po tobie można się spodziewać, ja mimo to wszystko nie przestanę cię kochać całe moje życie. Tyś moją chorobą“.
Podobne akafisty śpiewała ona mi nierzadko i wypisywała w listach, a ja to dobrze sobie spamiętałem... I za co, powiedz mi szanowny pan, boś przecie człowiek widocznie wykształcony i oczytany, za co tak często mądre, miłe piękne kobiety kochają przeróżnych gałganów? Czy może dla przeciwieństwa? Bo ileż ja ile takich przypadków widziałem w mojem życiu! Myśli szanowny pan może, że ona była szczególniej namiętna ta Marja Nikołajewna? O! bynajmniej! Ulegała jedynie tylko na moje żądanie; a zresztą traktowała mnie jak matka. Nie tak jak moja rodzona mamusia, która mnie na świat wydała, ale jak dobre i szlachetne matki traktują dorosłych synów: cierpliwie, spokojnie, pieczołowicie...
Tak. Mówiłem obecnie o panowaniu nad nią. Doprowadziłem do tego, że aż się dławiłem tem panowaniem i niech sobie szanowny pan wystawi, do tego stopnia stała się mi Marja Nikałewna wstrętną, że wypowiedzieć tego nie można. Pastwiłem się nad nią, jak zwierz, wypędzałem ją gdy do mnie przychodziła, naznaczałem schadzki, na które po pięć razy i więcej nie przychodziłem, jej miłe, pieszczotliwe, poczciwe listy walały się u mnie po sofie i po podłodze całymi tygodniami nierozpieczętowane.
Pieniądze z niej wyciągałem na łajdactwo na karty, a nawet na kobiety. I wie szanowny pan co powiem? Filozoficzną myśl: Żadne zło na tym świecie nie przepada. Jeśli kto dzieckiem skrzydła chrabąszczowi oberwał, to i to się mu policzy i doliczy. Pan Bóg nam wszystkim tam u siebie w górze prowadzi podwójną buchalterję; przychód i rozchód, wszystko uporządkowane w kontach. Zresztą, według Darwina, niema Boga; no to jest los, wszystko jedno. I ja silnie w to wierzę, że jeżeli mnie następnie, ach jak ciężko tłukło w tyłogłowie, to to wszystko za nią, za Marję Nikołajewnę. Oberwałem ja jej skrzydełka, zgubiłem ją, podeptałem, duszę jej zbrudziłem i wszystko to robiłem bez litości i nienawidziłem ją do drżączki, do zapamiętania!
Raz zebrała się u mnie kawalerska kompania. Piliśmy, graliśmy w karty, śpiewali, potem znów pili i znowu grali. Zgrałem się do nitki. Dwa razy posyłałem dieńszczyka do Marji Nikołajewny po pieniądze i znowu przegrałem. Przypominam sobie, że drugim razem przysłała mi karteczkę: „Mój drogi, usiłuj powstrzymać się od takich postępków, których jutro sam będziesz żałował. A cokolwiekby się nie stało, pamiętaj, że masz przyjaciela, który gotów dla ciebie wszystko uczynić“. Ja tę karteczkę w sieni, gdziem odbierał od dieńszczyka pieniądze, potargałem na kawałeczki i rzuciłem na podłogę.
Porucznik Parfineńko, któremu tego dnia szczęście szalenie służyło, wziął wszystkie pieniądze, jakie tylko kto miał, udał, że ma boleści i odszedł do domu, bo nie chciał już grać dalej. Myśmy dalej pili. Druga już była doba, jakeśmy nie spali. Rozgadaliśmy się o naszych damach. Ta ma długie nogi, to dobrze, ale zato chude; w sukni ładna, a jak ją rozebrać, to schwach. Ta ma brodawkę w pasie. Druga takie słóweczka nadzwyczajnie lubieżne wymawia... Trzecia tak a tak umie całować. Jednem słowem wszystkie rozbieraliśmy do ostatniej żyłeczki. Czyśmy się to potrzebowali żenować, będąc w rodzinie? Jazda!
Poczęli pytać o moją. A ja pod wpływem pijaństwa i wyuzdania powiadam: „Chcecie? A w tej chwili tylko świsnę, ona tu przyjdzie, jak psina i sama wam wszystko pokaże!“ Nie wierzyli. Ja natychmiast przez dieńszczyka posłałem karteczkę: „Tak a tak, droga Maniu, przychodź prędko, w przeciwnym razie więcej mnie nie zobaczysz. Abyś nie myślała, że to żarty, lub czcze pogróżki, to jak tylko mąż twój wróci, wszystko mu wyjawię“... a słowo „wszystko“ trzy razy podkreśliłem.
Cóż szanowny pan myśli?... Przybiegła. Blada zadyszana, ledwie na nogach utrzymać się mogąc. Weszła i stanęła we drzwiach, oparłszy się o futrynę; wargi sine jak u trupa, zęby szczękały. „Witam pana, Andrzeju Michajłowiczu! mówiła. Przechodząc tędy, zobaczyłem światło, myślałam, że tu jest mój mąż. Bałam się, czyście go do kart nie zasadzili, pan bowiem jest uwodziciel“. Słowem nie wie, co plecie, jakby w gorączce; bo przecież w całym pułku wiadomem było, że jej mąż pojechał do powiatu odebrać naboje. Mówiąc usiłowała uśmiechać się, a oczy jej takie ogromne, niebieskie, patrzą na mnie z przerażeniem. Nienawiść do niej objęła mnie. „Rozbieraj się!“ mówię. Zdjęła ze siebie futerko, ręce jej się trzęsą jak pijanej. Zrozumiała, od pierwszej chwili zrozumiała, czego ja od niej chcę. Gdy zdjęła futerko, krzyknąłem: „Rozbieraj się dalej, zdejm stanik, spóść spodnicę!“ Ani mrugnęła powieką, lecz patrzała na mnie, nie mogąc oczu spuścić. Chwyciła za górny guzik stanika i rozpięła go: zaczęła macać za drugim, nie mogła znaleźć, tak jej palce nerwowo skakały. Ani słowa, ani głosu. Lecz wtedy koledzy sprzeciwili się. Byli oni wszyscy pijani, zezwierzęceni, czerwoni, od pijaństwa obrzękli, a przecież ta pantomina przeraziła ich. Do tego stopnia ich przeraziła, że kiedy ona już wyszła, patrzymy, a tu podporucznik Bakanow leży zemdlony. Był to jeszcze zielony młodzieniec, grzeczny, przyzwoity, obyczajny, chociaż pił tęgo. Obiecali wszyscy i mnie i jej zachować to w tajemnicy, ale gdzież to możliwe? Historja stała się wiadomą w całym pułku i czara moich zbrodni, mówiąc wysokim stylem, przepełniła się. Poczęto na mnie patrzeć z ukosa; unikano podawania mi ręki, a jak mi kto ją podał, to oczami chodził na boki, jak jaki winowajca. Otwarcie nikt się nie odważył nic mi powiedzieć, bo mu żal Marji Nikołajewny. Jakoś od razu wszyscy się domyślili, że z jej strony nie jest to żadne romansidło, ani pusta zabawka z nudów, ale coś ogromnego, bolesnego, jakaś psychologja, czy psychiatrja. Męża jej też żałowali. Był on zasłużonym podpułkownikiem i o niczem nie wiedział i zdaje się, że do tej pory o niczem nie wie.
Czekali wszyscy na okazję.
Raz graliśmy w kasynie w lancknechta. Jest to gra urzędownie niedozwolona w oficerskim klubie, ale na to patrzono przez palce. Poszedłem i ja. Szło mi szalenie tego wieczora, poprostu do idjotyzmu mi szło, ale w sercu czułem jakąś trwogę; nie było mi wesoło. Do tego jeszcze, co dziwne, spotkałem się w przedpokoju z podporucznikiem Bakanowem, z którym nie przywitaliśmy się nawet a tylko popatrzeli niewyraźnie na siebie, poczem mi się jakoś tak przykro zrobiło.
Obeszły karty siedm czy ośm razy w około i na mnie przyszła kolej trzymać bank. Położyłem, jak sobie teraz przypominam, na prawo dwójkę karo, na lewo króla, pik i kładę środek raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć. Widzę, że się karta zagięła i mówię do siebie: „Zagięła się, bankier wygra“. Znane to graczom przysłowie. Nareszcie bęc, wyrzuciłem dwójkę. Moja! Lecz jaki los! Omyliłem się i wyrzuciłem naraz dwie karty. W tej chwili słyszę z tyłu: „Poruczniku, oprócz tego, żeś łajdak, jesteś jeszcze i szuler!“ Odwróciłem się, a Bakanow trzasnął mnie pięścią w twarz. I ktoś drugi uderzył mnie również w twarz i jeszcze i jeszcze ze wszystkich stron! Ja krzyczę: „Panowie! Pozwólcież! Cóż się stało? To nieporozumienie!“ A ci krzyczą: „Wynoś się z kasyna! Wyrzucić go! Za okno z nim! Szuler! Jutro precz z pułku!“
Rozumie szanowny pan, oni chcieli mnie za Marję Nikołajewnę ukarać, a nie chcąc jej przytem przed całą publicznością kompromitować, czepili się innej okazji. Po dwóch dniach sąd honorowy oficerski polecił mi podać prośbę o przeniesienie do rezerwy. I tak mnie wyrzucili z pułku, jak parszywego psa... I skończyło się... Cóż? sprawiedliwy jestem i muszę uznać, żem zasłużył. No... Cóż robić... Passons! Czy się jeszcze napiję piwa? Dziękuję, ale proszę, Wu zet tre zemabl. Tylko mi jakoś tak nie idzie samemu i ciągle samemu.



III.

Czem ja byłem potem? Raczej niech szanowny pan zapyta, czem ja nie byłem? Jakie mnie się przytrafiały koziołki! Byłem dziesiętnikiem przy budowie kanałów, byłem palaczem przy nawigacji Azowskiej, byłem rysownikiem, komiwojażerem, uczniem u dentysty, nosiłem worki w przystani, a w tem mieście byłem nakładaczem w drukarni. W tym czasie, gdy byłem nakładaczem, ożeniłem się. Głupio to wypadło. No, ale wszystko jedno, bom w półtora roku uciekł i porzucił żonę z dzieckiem. Zajmujące mieliśmy dziecko, po prostu rozkosz! Ale, bo ja też wogóle do szaleństwa kocham dzieci i zwierzęta. Rozeszliśmy się bez żadnych ceregieli. Nie było ani kłótni, ani bitki, ani zdrady. Po prostu mnie coś pognało pewnego majowego poranka. Przy tem miałem takie przekonanie, że bezemnie to sobie żona potrafi jakoś takoś urządzić życie, a przy mnie musi wszystko pójść w djabły. Wobec tego, nie mówiąc ani słowa, zakrywszy płaszczem pół twarzy, wsunąłem po prostu paszport do kieszeni i jazda do innego miasta.
Potem byłem śpiewakiem, występowałem w chórze operetki, także i przy teatrze w dramacie służyłem, występując w rolach chłopów i jako drugi komik ze śpiewem. Posługaczem w monasterze byłem rok cały. A zresztą to już i nie pamiętam.
Z monasteru wyrzucili mnie nagle w jednej chwili. Byłem tam przydzielony do posług w izbach gościnnych. Nieźle się wiodło, życie było wesołe. Z okręgowej kasy płacili mi dziesięć rubli miesięcznie przy całem utrzymaniu, no i były poboczne dochody. Piło się ślicznie przy każdej sposobności... Wogóle dobrze się działo. Chytry najczęściej się wiesza przy świętych... Tak już jest. Latem do spowiedzi złaziło się do nas tysiące bab, po największej części wiejskich, kupcowych i mniejszych właścicielek realności, różnych, i młodych i starych. Szczególniejsza to rzecz, że niema dla kobiety nic słodszego, jak grzeszyć i z tego się spowiadać i znowu grzeszyć. A już tem częściej, gdy się znajdą w miejscu tak wspaniale urządzonem do modlitwy, do wzdychania, gdzie tak miło, tak spokojnie... A oto, dlaczego mnie wygnali z tego świętego miejsca.
Wisiały tam na ścianach w tych gościnnych izbach takie drukowane karty, nie do modlitwy, ale takie... jakby to powiedzieć... rymowane sentencje ojca Powsiekakia. Tytuł miały: „Walka duchowna z niewidzialnym wrogiem“. Do dziś dnia pamiętam urywki z nich, jak np.: „Bracie, módl się, gdy drzwi zamykasz, bo wtedy zwierza duszegubnego unikasz... Rozewrze on paszczękę grzechu ognistego, a ty nie zaniedbuj kłaść krzyża świętego... Usiłuje on cię trzasnąć lenistwa ogonem, a ty go odganiaj skruchą, no, i postu szponem... Naprzeciw baterji jego lubieżności niech dusza twoja prędko wał mocny wymości... Będzie on w ciebie walił kartaczem zazdrości, lecz cię obroni Zbawiciel od jego podłości“... I tak dalej o bombach, granatach, patronach i kulach. A... ja z braciszkiem od gościnnych izb, Prokorem, jakem się raz urżnął, wziąłem ołówek i ponad tamtymi wierszami podopisywałem moje własne, coś nakształt tych, co to, za pozwoleniem, pisze się po ścianach w miejscach ustępowych. I zupełnie o tem zapomniałem.
Aż tu raz nagłe nasłali nam nowego przełożonego. Przyjechał ten nowy komendant do monastyru, pooglądał, błogosławił i był bardzo zadowolony z porządku. Nakoniec przyszedł do gościnnych izb poważny taki pasterz, okazały, brodaty, nie arhirej, ale konfitura! Za nim ojciec ichumen, ojciec kaznaczej, ojciec ekonom i inni ojcowie; wszyscy bracia się zgromadzili. No i my służba z gościnnych izb stoimy skromnie pod ścianami z pobożnemi minami jak zdrętwieli.
Biskup się zapytuje: „A co to wy tu macie na ścianach?“ — „To, mówi ojciec ekonom, porozwieszaliśmy zasady zbawienia dla prostego ludu... niby w formie wierszów“. Podszedł najprzewielebniejszy, popatrzył chwilę, potem obrócił się do braci, cały czerwony z gniewu. „Czyj to nikczemny ołówek popisał te obrzydliwości?“ Potoczył oczami po nas wszystkich. Bystry arcypasterz spostrzegł, że Prokor zmienił się na twarzy i zaraz na niego palcem wskazał: „Ty!“ Prokor bęc mu do nóg: „Odpuść najprzewielebniejszy władyko, byłem tego pisania świadkiem, lecz za słaby byłem, aby nie pozwolić. To pisał posługacz Andrzej“. Zwrócił się wtedy władyka do mnie: „Jeżeli, powiedział, w jabłku znajdzie się robak, to się go wyrzyna ze środka i odrzuca, aby całe jabłko nie przepadło. Jutro wygnać tego pisarza z monasteru. Niech w ulicznych gazetkach uprawia swoje podłe rzemiosło“.
I co szanowny pan myśli? Pokazało się, że to był naprawdę prorok! Nie minęło i trzy miesiące, a za wolą losów rzeczywiście umieściłem się przy jednej gazecie, najprzód jako korektor, a potem jako reporter.
Lekkie tam było powietrze i wesołe, bo nie żądali ani wykształcenia, ani talentu, a sprawy załatwiało się głównie w szynkowniach, kawiarniach, wszyscy naokoło schlebiali! Miło! Lecz i tutaj się urwało. Taki już ten mój los.
Zarabialiśmy wszyscy po trochu ubocznie. Naprzykład w ogrodach zamiejskich, w kafeszantanach koło bufetu. Wspomniało się w dziesięciu wierszach dajmy na to, że wczoraj widzieliśmy nowozaangażowaną przez niestrudzonego właściciela „Gwadalkwiwiru“ meksykańską gwiazdę Puzu-Lapuzu, występującą jako niezrównana... i t. d., no i jest kredyt. Fejletoniści reklamowali tak niby mimochodem gastronomiczne zakłady, romansopisarze prowadzili swoich bohaterów po pewnych restauracjach i tak dalej. Odkarmialiśmy się też i przy sądach pokoju. Sądzą np. piekarza za to, że u niego czeladź sypia w korytach, restauratora za to, że u niego brud, cukiernika za sacharynę, a już najczęściej piekarzy i cukierników. A ja sobie siedzę za stołem sądowym na widoku i od czasu do czasu coś notuję w notesiku. A komuż miło figurować w kronice gazety? Otóż niby ja to coś notuję, a zerkam na bok i widzę, że mój piekarz nie odchodzi, choć sprawa jego już dawno skończona; nie odchodzi, a ciągle na mnie niespokojnie okiem rzuca. Tak ja z dziesięć minut jeszcze sobie bałamucę, a potem swobodnie, jakbym był u siebie w domu, wychodzę ze sali. On za mną, na ulicy pyta czułym głosem: „Przepraszam najmocniej, czy pan nie reporter? A ja basem na niego: „Reporter — czego pan chcesz?“ „Ja, tak, he... he... he... Bo to właśnie moja teraz była sprawa, może pan słyszał?“ — „Słyszałem“. „A czy pan notował?“ „Notowałem“. „E, bo to taka sprawa; po prostu niepotrzebnie mnie pan zaprotokołował... Ale, ale przepraszam, bośmy to przecież na ulicy, stoimy... Nie byłby pan łaskaw wstąpić tu ze mną na chwileczkę? Tu obok jest restauracja... jabym panu to wszystko... w porządku... Uważa pan, bo to i pora stosowna na kieliszek wódeczki. A są tu podobno i flaki po polsku. Możebyśmy wstąpili?“ Na chwilę robię się surowym. „No i owszem, na to mówiący i sam miałem nie co innego na myśli, więc zresztą umówmy się, że na połowę płacimy. My w redakcji mamy osobno na wszelkie tego rodzaju... jakże tam...“ Oczywiście wychodzi się z traktjerni i sytym i pijanym i z dziesiątką w kieszeni.
Powtarzam, że się urwało, a urwało się dlatego, żem nie mój kąsek połknął. Był u nas w redakcji niejaki Frukt, który prowadził kronikę miejscową i pisał niedzielne fejletony. Po prostu szanownemu panu powiem, że to był lew, nie człowiek! Sam niech szanowny pan osądzi, czy dużo można zarobić na pisaniu sprawozdań z rady miejskiej, albo na dwóch tysiącach wierszy fejletonu rocznie? No, powiedzmy dwieście, trzysta rubli rocznie. A on lokaja sobie trzymał, stołował się w „Belle-vue“ i u „Blanki“, miał utrzymankę, francuskę, ubierał się jak król Salomon w całej okazałości. Pił tylko szampana i to tak, że po prostu przy zupie już mu flakon podawali. Słowem był gracz!
On to raz w redakcji bierze mnie na bok. Tajemnica! „Słuchaj pan, powiada, jest interes. Możemy obaj zarobić tysiące. Chcesz pan?“ Cóżbym miał nie chcieć!“ „Zgoda! Zaraz panu dam gotowe cyfry. Pojedziesz pan do Dehterenki. Znasz go pan?“ „Znam“. „On w przeciągu dwóch tygodni ogłosi niewypłacalność, więc teraz dla niego rzeczą jest bardzo ważną, ażeby nikt nie wiedział w jakim stanie są jego interesa. Rozumiesz pan?“ I dał mi instrukcję najszczegółowszą.
Przyjechałem do Dehterenki. „Pan przyjmuje?“ — „Przyjmuje“. — „Proszę oddać mój bilet wizytowy“. A na moim bilecie: Współpracownik takiej a takiej gazety, korespondent takiego a takiego tygodnika stołecznego, a nad tem jeszcze na postrach szlachecka korona! — Wyszedł do mnie. „Czy mam zaszczyt mówić z panem Dehtereńkiem? — „Tak jest, ja sam. Czem panu mogę służyć?“ „Ja, uważa pan, zamierzam napisać szereg artykułów popularno-ekonomicznych o przemyśle wschodnim. Naturalnie jeden z najobszerniejszych artykułów poświęcony będzie pańskiej firmie, która tak wybitnie...“ słowem fura komplementów. On jakby nic, słucha, milczy, zdrów taki numer, siwy, wąsaty, z maleńkiemi oczkami, żylasty. „Dobrze to wszystko, powiada, ale cóż ja w tem mogę?“ „A oto, mówię mu, zebrałem ja tu nieco danych w cyfrach w tej oto książeczce i chciałbym dla dokładności na wszelki przypadek sprawdzić, a może pan, szanowny panie Tarasie Kuryłowiczu, może i nieco by dodał?“ Roześmiał się bałwan, wziął książeczkę i odszedł. W minutkę jakąś wrócił. „Nie, powiada wszystko tu dokładnie zestawione. Cóż tam nieco ja zresztą dodałem... Zresztą z drukiem to może się pan wstrzymać troszeczkę, a może być, że ja panu wkrótce dam inne cyfry. Do widzenia się“.
Wyszedłem na ulicę i zobaczyłem pięćset nowiutkich. Mało. Wtedy, uważa pan, ten sam monasterski, na duszę łakomy zwierz, strzelił do mnie bombę łakomstwa. Przyjechałem do redakcji; mag i czarnoksiężnik czekał na mnie. „No i cóż?“ — „Tak jak nic“, odpowiadam. Wysłuchał mnie, popatrzył w książeczkę i oddał ją. „To, mówi, mnie nie dotyczy. Słuchajno krokodylu, czy ty nie łżesz?“ „Klnę się na Boga i uczciwość!...“ „Aha, powiada, kiedy tak... dobrze... Dam ja mu bobu“. Na drugi dzień wyrżnął ci artykuł. No ale jak podstępnie to zrobił szelma. Ani nazwiska, ani imienia nie podał, ale każde dziecko z tego widziało, że to Dehtereńko puszczony w kurs. Ale źle się skończyło. Dehtereńko jak tylko przeczytał gazetę, wziął na kieł i natychmiast do gubernatora. Gubernator wezwał do siebie redaktora i tego samego wieczora jeszcze mnie, sługę Bożego, wylali z redakcji na ulicę do djablej matki.



IV.

Przez dwa lata potem z czego żyłem? Dalibóg, nie wiem. Za mieszkanie nie płaciłem, to się samo przez się rozumie; przebywałem po szynkowniach i chodziłem po lombardach. Głównie żyłem z pożyczek. Znajomych miałem mnóstwo w mieście jeszcze z czasów gazeciarskich. Zrobiłem w tym czasie filozoficzne spostrzeżenie, że z dowcipem i z nagłością należy pożyczać. Spotkawszy kogoś ze znajomych na bulwarze, należy pogadać, a potem nagle z taką obojętną miną wtrącić: „Ale, a propros, nie ma też pan tak rubla lub dwóch do jutra?“ Rubel to taka kwota, co wiadoma rzecz, nie obowiązuje. I tak nic nie robiąc, potrafiłem nie tylko nie umrzeć z głodu, ale jeszcze codzień wieczorem bywać podochoconym.
Od czasu do czasu trafiał się też i jaki zarobek. Jeden profesor z litości powierzył mi uporządkowanie swojej bibljoteki i zrobienie katalogu. Znany był staruszek, cały siwy, taki milutki i bezgranicznie dobry. Przez siedm miesięcy porządkowałem mu bibljotekę a jak raz zdecydowałem się ją przejrzeć, to aż jęknął biedaczysko. Nawet się rozpłakał: „Powiedz mi przynajmniej, na litość boską, przemówił, komuś sprzedawał? Ja to trzy razy, cztery, pięć razy tyle zapłacę, coś dostał, bo to przecież same białe kruki, jedyne egzemplarze!“ Żal mi się go zrobiło strasznie, ażem sam się rozpłakał, ale gdzież to można było to spamiętać? Sprzedawałem najwięcej na tandecie z ręki do ręki i na wagę.
Kobiety mnie też utrzymywały. I już to mój los przeklęty, że mi się trafiały baby najserdeczniejsze, najłagodniejsze, nawet z pomiędzy kucharek, przekupek, ulicznic, a nawet utrzymanek. Dlaczego tak było, djabli chyba wiedzą — ja nie wiem.
Ale bądź co bądź żyło się jakoś. Znalazłem drogę i do przytułków noclegowych. Razu pewnego nocowałem we Florowskim monastyrze (wogóle miałem mimowolny pociąg do różnych miejscowości duchownych). Chociaż to monastyr żeński, mimo to utrzymują tam sale noclegowe i dla jednej i osobno dla drugiej płci. Oddział szlachecki kosztuje jednego grzywiennika. Ten przytułek noclegowy nazwaliśmy od nazwiska monastyru hotelem Florida albo gospodą Florencją. Przyszedłem późno; silnie pijany. Jest tam taka długa oszklona galerja, a na prawo same komórki, każda na cztery osoby. Wskazano mi jednę wolną jeszcze pryczę i położyłem się. Rano stróż wszystkich budzi po kolei. Ja się nie wyspałem, głowa mi pęka z opilstwa, zły jestem jak sto djabłów. Patrzę vis a vis mnie krząta się młody człowiek, krótko ostrzyżony, bródka á la Anri Katr, ale bielizna na nim za przeproszeniem brudna jak noc. I wyglądam się w pasji, co będzie dalej? Młody człowiek zaczyna sobie czyścić buty. Czyści i czyści, stęka i stęka, nakoniec skończył; w butach można się przejrzeć. Potem zaczyna tak samo dokładnie czyścić surducik, kamizelkę; poczem nagle wyciąga z pod materaca spodnie; pokazuje się, że na nich spał całą noc. Pytam się go: „Na cóż to młodzieniec je tak schował, dla bezpieczeństwa? Żeby nie ukradli?“. „Nie, powiada, ja nie dlatego, żeby nie wyszły z fasonu, lepiej będą leżały“. Ja mu powiadam, czy to nie wszystko jedno w naszem położeniu, jak spodnie leżą? Byleby czyste sumienie mieć i kieliszek wódki“. A on się śmieje i pyta mi się: „A co to jest sumienie? Czy to jest co do jedzenia?“. Spodobał mi się; widzę, że człowiek nie nudny, więc proponuję wspólny spacer do traktjerni. „Ja, odpowiada mi, wogóle z przyjemnością przyjmuję zaproszenie, ale z rana to się boję, boby odemnie czuć było, a muszę iść do zajęcia“. „E, głupstwo, mówię mu, przekąsisz pan herbatą, przepłuczesz pan i przejdzie“. Zaczął się wahać, „możnaby rzeczywiście herbatą“. Tymczasem kończył toaletę. Gors papierowy, zdjął z gwoździa, kołnierzyk czyściutki, czarną krawatkę z niebieskiemi gwiazdkami; patrzę a bodajcie! Po prostu członek paryskiego dżokejklubu z żurnala mód, nawet na spodniach z przodu zaprasowanie. Ja mu mówię: „A to ci przemiana!“ A ten się tylko uśmiechnął i powiada: „U nas inaczej nie idzie!“
Słowo do słowa i zaszliśmy razem do szyneczku, do jednego, drugiego, trzeciego. Nakoniec widzę, że nasze fundusze wyciekły, i że niema czem zapłacić. Wtedy on pyta: „A która też teraz godzina?“ „Czwarta“. „Poczekaj pan tu na mnie z kwadransik“. Wdziewa czapkę ze szlacheckim galonem i za drzwi. Spuściłem nos na kwintę i mówię sobie: No, stary przyjacielu, teraz punkt ciężkości przeniesiony na ciebie. Oczywiście nie obędzie się bez kozy. Dowcipny jednak figiel ze strony tego młodzieńca. Ale mimo to czekam. Kazałem sobie dać gazetę. Przechodzi kwadrans i dwadzieścia minut i pół godziny i więcej... Zdążyłem przeczytać już wszystkie inseraty o tem, że uciekł czarny pudel, że potrzebny reporter... Przyznaję, żem upadł na duchu. Kelner chodzi koło mnie z najgroźniejszą miną. Przychodzi do stołu i dalejże mi pod nosem ścierać z obrusa serwetką i bez potrzeby przestawiać nakrycia. Co tu robić? Już mnie zebrało na odwagę, żeby poprosić o rachunek, gdy nagle wpada mój młody człowiek. „Cóż, naczekałeś się pan?“ „No, niby przyznać muszę...“ „Ale, głupstwo. Kelner, co się należy?” „Dwa dwadzieścia!” „Daj nam tu jeszcze butelkę czerwonego, a tu masz” — i brzdęk złotem o stół.
Poprzyjaźniliśmy się tego dnia a wieczorem zwierzył mi się zupełnie: „Moje zajęcie, powiada, całkiem proste, choć nie tak łatwe, jakby się na oko wydawało. Ja — strzelam”. „Niby jakże to pan strzelasz? Żebrzesz pan z powodu ubóstwa?” „Nie, zupełnie nie tak. Na ulicy z powodu nędzy żebrzą nieogoleni, z sinymi nosami i w łachmanach; dla takich dwudziestówka to bogactwo Szecherezady. A sam pan osądź, czyby się ktokolwiek odważył dać mnie dwadzieścia kopiejek, gdy mam uniformową czapkę na głowie, schludny garniturek, a w dodatku pięknie brzmiące szlacheckie nazwisko? Wchodzę śmiało do domu, każę się zaanonsować, przedstawiam się, podaję rękę jak równy równemu. „Proszę mi wybaczyć, że nachodzę, ale chwilowo znalazłem się w przykrych okolicznościach, oczekując z dnia na dzień otrzymania posady... Jakżeby się ten odważył dać mi mniej jak rubla? Nigdy w życiu!“
Spodobało mi się wszystko, co mi opowiadał. Spróbowałem i ja na drugi dzień tej samej taktyki. Bałem się z początku, ale nic, po trochu się wzwyczaiłem, przywykłem i począłem strzelać jak mistrz. Gdybym był nie zachorował, tobym był nie zaniechał tego życia. Ono i poniżające i niebezpieczne, ale zajmujące i zawsze pieniądze w kieszeni — duże pieniądze i lekkie.
Liczyć trzeba zawsze na psychologję. Wchodzę naprzykład do inżyniera, wtedy robię technika budowlanego: wysokie buty, w kieszeni stary meter drewniany; u kupca jestem byłym subjektem; u mecenasa sztuki — autorem; u wydawcy — literatem; pomiędzy oficerami robią na mnie składkę, jako na byłego oficera. Encyklopedja!... Lawirować trzeba i wyślizgiwać się jak wąż, każdej chwili na pikiecie, cały na baczności, aby się nie zdradzić, nie przesolić, nie wpaść w żebraczy ton. Cały czas patrzeć mu w oczy, nie i nie w oczy, ale nad nos, bo w ten sposób ostatecznie i sam się człowiek nie miesza i jemu się zdaje, że masz taki rzetelny, honorowy wygląd biednego pracownika, prześladowanego przez losy. Najważniejsze wyczekać, kiedy on się stropi i zażenuje się albo za ciebie, albo za swój wspaniały gabinet. Najtwardszego człowieka można koniec końców tak zawstydzić, że oczy spuszcza i zaczyna ręką w kieszeni szukać portmonetki. Wtedy trzeba nacisnąć pedał i niema czego obawiać się przesolenia. Wszystko jedno, że on ci w głębi duszy nie wierzy i żeś mu do ostateczności wstrętny, ale już nie dać, nie ośmieli się, nie zdecyduje się. W tem psychologja.
Prawda, że trafiało się i inaczej. Raz strzelałem ja kiedyś w członka jakiegoś słowiańskiego czy bałkańskiego Towarzystwa w Odesie. Nie, przepraszam, nie słowiańskiego Towarzystwa, bom potem się dowiedział, że on sam jakieś Towarzystwo zawiązał. On był, zdaje się, Czech, czy Chorwat, czy coś w tym rodzaju. To jego Towarzystwo miało za zadanie, by się zbierali w oznaczone dnie świąteczne dzieci i dorośli, przeważnie ludzie z prostego stanu w dużym lokalu bez ograniczeń jakichkolwiek, więc by mogli tam przychodzić i studenci i oficerowie i gimnazistki, a nawet mogłyby się i władze tem zainteresować, gdyby i gubernator i arhierej albo policmajster, jednem słowem idylla w cieniu drzew. I aby wszyscy w tem zgromadzeniu pod kierunkiem tego dalmatyńca śpiewali pieśni wyłącznie patrjotyczne i nabożne. Ale ja silnie podejrzewam, że całe to nabożne, śpiewackie Towarzystwo nie było niczem innem, jak tylko strzelaniną, ale na bardzo wielką skalę zakrojoną! Zresztą wiem to z pewnością, że pisywał on listy do różnych wysoko postawionych osób i ustawicznie naciągał na cele ideowo-patrjotyczne.
Zapędziłem się do niego. Poważny, ogromny pan, broda do pasa, twarz szeroka, taka otwarta, dobrotliwa, łysy.
— „Pan prezes owego wspaniałego, sympatycznego Towarzystwa? — „A jakże... ja, ja! — Cały na pańskie usługi“. I obiema rękami ściska mnie za rękę. Zacząłem ja mu śpiewać. Śpiewam i śpiewam, a on coraz uprzejmiejszy, głową w takt mi przytakuje, jakby porcelanowy słoń. W końcu powiada: „Wszystko to bardzo ładnie, ja rzeczywiście gotów jestem służyć, czem mogę, ale wybaczy pan, że muszę mieć dowód, że pan jesteś właśnie tym, za kogo się przedstawiasz. Dlatego pozwól pan zobaczyć pański paszport“. Coś mnie kolnęło w sercu, ale niedoświadczony i nieostrożny wyjmuję z bocznej kieszeni legitymację — w strzeleckim zawodzie należy ją mieć zawsze przy sobie — i podaję mu ją. On błyskawicznie buchnął ją do szuflady i trzask, zamknął ją na klucz, a palcem przycisnął taster dzwonka elektrycznego. „Dasza! Biegnij natychmiast po policję!“ Zacząłem go błagać, na kolana przed nim padać, obrośnięte ręce mu całować, ale ani rusz. Zagadałem do niego ostrzej, a ten najspokojniej wyjął z drugiej szuflady rewolwer i położył go przed sobą. „Spróbuj-no!“, powiada. Energiczny mężczyzna. Musiałem odsiedzieć dwa miesiące za niedozwoloną profesjonalną żebraninę.
No, ale to przypadek wyjątkowy. O drugim takim anim nawet nie słyszał nigdy. Dlatego, że, a mówię jak przed Bogiem, położywszy rękę na sercu, dlatego, że ludzie jeżeli ich brać nie hurtem, ale pojedynczo, to po większej części przyzwoici, dobrzy, zacni i czuli na nędzę. Prawda, że pomagają oni częściej nie tym, co się należy. Ale niema rady, nahalność zawsze prawdopodobniejsza od potrzeby. Czegoż się pan śmieje? Za pańskie zdrowie!
Dalej, dla czego to życie było przyjemne, to dla wolności. Sprzykrzyło mi się w jednem mieście, tom strzelił do innego i nawet bilet II. klasy wydusił, spakował kuferek i do następnego i do stolicy. Na powiat, do właścicieli dóbr, do Krymu, na Wołgę, na Kaukaz. Pieniędzy wszędzie masa, nieraz po dwadzieścia pięć rubli na dzień zarabiałem, piło się, kobiet się przerzucało bez liku — raj!
Prawdę mówiąc to przychodziło i przyciągnąć pasa czasami. Bywały miasta, gdzie wszystkie adresy były zepsute, bo albo za dużo zjechało się strzelców, albo niektórzy z nich zjawiali się pijani albo też wpadli w ręce policji i przez to do gazet i szup!... Tak, że nie szło. Męczy się człowiek i męczy, z hotelu przenosi się do przytułków noclegowych, zbytnie ubrania puszcza i bieliznę...
Wtedy nie było już co grymasić i trzeba było palić na ulicy. W tem to już wyrobił się szablon. Trzeba strzelać szybko, żeby nie dokuczyć, nie zatrzymywać, a i faraonowych myszy trzeba unikać, dlatego musisz się starać skoncentrować wszystko razem i zwięzłość i dobitność i krasomówstwo. Bijesz na aktora naprzykład: „Łaskawy panie, minutkę uwagi! Artysta dramatyczny — w roli nędzarza! Kontrast rzeczywiście straszny! Okropna ironja losu! Nie rzuciłby pan kilka centimów na obiad!?“ Do studenta mówię tak: „Kolego! Pomóż byłemu pracownikowi, wydalonemu administracyjnym porządkiem ze stolicy! Trzy dni nie miałem w ustach ni ziarnka maku!“ Gdy idzie wesoła kompanja podchmielonych, walę na oryginalność: „Panowie zrywacie róże życia, mnie zostają ciernie. Wyście syci, a ja głodny. Wy pijecie lafit i soterna, a moja dusza pragnie ordynarnej hary! Pomóżcie do zdobycia półkwaterka byłemu profesorowi czarnej i białej magji a obecnie kawalerowi zielonego węża!“ Skutkuje... Uśmieją się i dadzą, czasem nawet więcej, jak się spodziewałeś.
A jakie ananasy były wśród nas! Jeden naprzykład, niejaki Zabłoński, wysokiego wzrostu piękność, brodę i wąsy golił, twarz pełna, nos orli, niema co, pierwszy amant stołecznej sceny! Ten cztery tysiące rubli rocznie puszczał. I nie pił, z kobietami się nie rozbijał. Miał słabość do szykownego ubierania się. Surdut zawsze najmodniejszy, frak — na wszelki przypadek, brązowe rękawiczki, garnitur koloru takiego elektrik, laska ze srebrną rączką, palto stosowne do pory roku. Chwalił się, że od piętnastego roku życia nic rodzinę nie kosztował. Zadziwiająco dobrze znał geografję Rosji. Bywało, że mu ktokolwiek dla żartu wymienił jaką lichą mieścinę, to on natychmiast recytował: „Stoi nad rzeczką Wichładą, młyn walcowy, z inteligencji jest tam prezes zarządu, taki sobie, daje ale skąpo; okolniczy dziki marszałek szlachty jak trzeźwy — wygania, jak pijany — daje ile żądasz“. I tak ze wszystkimi szczegółami.
Śliczny naród! Byli między nami tacy, którzy sami nie strzelali, ale tylko podawali adresy, służyli za książki adresowe. Taki zawsze razem z tobą wychodził na robotę. Idzie przez ulicę i zaraz zaczyna mruczeć pod nosem, tajemniczo: „Na prawo murowany dwór, Szpeht Arnold Karłowicz, architekt; bezwątpienia przyjmie, z początku będzie wymyślać brzydko, ale nie trzeba się stropić, ale przegadać jak wielbłąda. Piątka“. Albo: „Arystarhow Paweł Pawłowicz; u siebie w domu nie daje, trzeba go złapać w banku ziemskim między trzecią a piątą: nie cierpi długich rozhoworów“. „Girczycz mechanik obok; zepsute miejsce, ani pensa“. „Margareta Francowna Pauli, śliczna kobieta; do niej trzeba napisać kaligraficznie i literackim stylem; kocha się w literaturze pięknej“. I tak dalej. Rozumie się, że takiemu przewodnikowi należy się połowa albo trzecia część, zależnie od umowy.
Byli i tacy, którzy tylko pisali listy niewykształconym. W tem był też szablon: „Najszanowniejsza, Najzacniejsza Pani i Dobrodziejko! Wielkiego miłosierdzia pełne Twoje serce i znane współczucie dla bliźnich przez losy prześladowanych, ośmielają mnie“... i tak dalej etc. etc. Takich listów nosi się przy sobie z pięć, ze sześć na wszelki przypadek bez adresu niczyjego. Niektórzy dołączają do listu swój paszport i później przychodzą po niego.
Byli starcy, którzy we dwóch i trzech miejscach otrzymywali co miesiąc pensję i z tego żyli. Dla takiego starca najważniejszą rzeczą poczciwy wygląd dopełniony siwizną. Ale i jakież oni mają potrzeby?! Herbata, tytoń, kieliszek wódeczki, gazetka i zresztą nic więcej.
Był jeszcze, pamiętam, i niejaki Bogojawleński, poprzednio seminarzysta. Złota, rozumna głowa, ale z wejrzenia zupełnie szewc i do tego zezowaty. Ten zazwyczaj siadywał u siebie w numerze rozebrany do koszuli, pił i listy pisał. A około niego kręciło się kilku ludzi na posyłkach. Ach! Jak on pisał! Przedewszystkiem kaligrafja. Pismo okrągłe, czarne (tuszem pisał), nadzwyczaj czytelnie, jak najpiękniejszy druk. A dalej styl. Cudów dokonywał listami. Wiadomo ogólnie, że niepodobna wzruszyć popa — to fakt. To istne krzemienie! Myśmy ich wszyscy omijali. A on jak wytnie takiemu archimandrycie ośm stronic z różnymi tekstami i to wybiera mu nie takie teksty, jak np. „ręka dającego nie zbiednieje“ albo „proście a będzie wam dano“, ale takie „z Mądrości Syna Syrakowa“, z proroka Borucha i do tego jeszcze w nawiasie doda: „ustęp ten a ten, wiersz taki a taki“. Wspaniałe pisywał listy i nigdy nie doznał odmowy.
Ale żaden nie składał pieniędzy. Wszystko się przepuszczało. Kobiety to ta niektóre składały na książeczki oszczędności, ale i to do pierwszego miłosnego stosunku. Znaną jest maniera u kobiet, strzelać „na maszynę do szycia“. Takim pomagają czasem dość obficie, ale przystojnym i to rzadko bezinteresownie.
Może szanownego pana to nie zajmuje, może pan nie życzy sobie... To tak z początku.
Straszna to hołota, ci strzelcy, gorsi od kryminalistów. Ci ostatecznie stanowią jakąś jedność, mają swoje ambicje, odwagę. Strzelcy — nie. Za rubla sprzeda i zdradzi jeden drugiego, splugawi, zdenuncjuje, spotwarzy. Zazdrośniki, kłamcy, tchórze, łakomcy. Wogóle powiem, szanownemu panu, że ilum widział włóczęgów, to z nich najgorsi ci, co się z klasy wykształconych rekrutują! Wszyscy ci dymisjonowani oficerowie, przepite studenty i aktorzy. Wstrętni! Na słodki kąsek łakomi a pracy nienawidzą wszystkimi fibrami duszy. Cóż? Ja tu mówię i o sobie. To nie to, co prawdziwe włóczęgi. Taki leży na słońcu do góry brzuchem i niczego mu nie trzeba. Pakuje do brzucha czarny chleb z arbuzem. Wyleży się, to idzie do przystani grzbiet łamać. Cóż jemu? Nie boi się niczego, nikogo nie uznaje, nikomu się nie kłania. To też trzeba przyznać, że patrzyli oni na nas, strzelców z profesji, jak na gady. Ale co? Kiepskie złodzieje, oberwańcy i ci nami gardzili. A trzeba się było i z nimi spotykać na noclegach.



V.

Dostałem ja się z kolei w zawodzie strzelca do Krymu. Krym, uważa szanowny pan, jak cały Wschód wogóle, to istne gniazdo włóczęgów i aferzystów, a kto tam już raz był, tego pociągnie tam zawsze. Ciepło, morze, góry, pięknie, pieniądze się walają do koła. Dlatego też tam aż się roi od nierobów. Osiedliłem się tam i ja. Z jednej strony związałem się z jedną babą, a do tego puszczała mi się krew ustami, więc trzeba było osiedlić się w cieplejszym klimacie. Zapuściłem tedy korzenie na Krymie.
Z początku mi się wiodło, ale wkrótce się urwało. Nastała zima, mroźna, a ja bardzo osłabłem; nocą poty, dniem febra, zacząłem kaszleć, po prostu z nóg leciałem. Bieda! Najważniejsze, że sezon się kończył, złote barany wyjechały do Moskwy, do Petersburga, zostali tylko chorzy golcy. A miejscowym mieszkańcom rdzennym osoba moja naprzykrzyła się do ckliwości. Spotykali sucho: „Przepraszam, pan znowu? Już po raz czwarty? Wybacz pan, ja nie Vanderbildt, aby wszystkich brać na utrzymanie“.
Kobieta mnie porzuciła. Ładna była bestja, gorąca, zła, niecierpliwa, nienasycona; przez całe moje życie jedna mi się taka trafiła. Lubiła żyć szeroko, Polka była. Wołali ją Zosia. Na pożegnanie zrobiła mi skandal na ulicy; wpadła w pasję, żem nic nie dostał. „Ty — krzyczała — nieszczęśliwy strzelcze, plugawcze kryminalny, podłe ścierwo!“ Poszła i już do domu nie wróciła.
Straciłem głowę. Jakoż z litości jednego kapitana dostałem się parowcem z Krymu tutaj. Tu poszło jeszcze gorzej; po prostu, nędza! Zima ostra, ja w letnim paltociku, buty dziurawe, kaszel mnie zgina we dwoje. Wiatr od morza dogryza — ach! aż przegania ze strony na stronę. Żem ja to przeżył, wydziwić się nie mogę! A najgorsze ze wszystkiego, że straciłem odwagę. Proszę, a głos mi się łamie i łzy duszą. Wtedy poznałem, że prawdziwa nędza rzadko znajduje współczucie. Prawdziwe nieszczęście, nie wiedzieć dlaczego, wygląda nienaturalnie. „Tyś pijany, obrzydliwcze, jedzie od ciebie jak z kufy, idź się przespać!“ A ja nietylko, żem nic nie pił, ale nie jadłem od wczoraj. Poszedłem do doktora. Umyślnie ze złości wybrałem najdroższego. I co szanowny pan sobie myśli? Okazał się najpoczciwszym człowiekiem. Nie mówię już, że mnie leczył za darmo. Myśmy się na doktorów nigdy nie uskarżali. Jak już który był bardzo wzięty, to bywało powiada: „Nie mam czasu rozgadywać się z panem; tu masz pan kartkę i idź pan do mojego asystenta“. A jeszcze na wychodnem woła: „Słuchajno pan, gdzież pan idziesz? Panu może pieniędzy potrzeba? Masz pan tu, a wychodź pan prędko“. A ten po prostu, poczciwa dusza, choć żyd, leczył darmo, dawał na lekarstwa, obdarzał ubraniami, które były, uważa szanowny pan, z przeszłego wieku. Darował mi palto na wełnianej wacie. Zacząłem się po trochu poprawiać. Raz mi mój doktor powiada: „Słuchaj jegomość, nie przykrzy ci się bez zajęcia? Ja tu miałbym dla ciebie posadę. Chciałbyś być za buchaltera pod „Wschodnią gwiazdą?“ — „Całą duszą, rękami i nogami“. — „No to idźże tam o jedenastej jutro, zgłoś się do gospodarza i powiedz, że ja cię posyłam. On już wie“.
Dostałem się do hotelu i trochem odetchnął. Obowiązek lekki — siedzę i piszę sobie rachunki dla odjeżdżających. Pensji dwadzieścia pięć rubli, stół, herbata od właściciela, pokój, prawda pod schodami, ale ostatecznie pokój, własne legowisko. Rozejrzawszy się, począłem zarabiać trochę na rachunkach. Robiło się to całkiem po prostu. Gościowi pisałem rachunek trochę wyższy, a do książki wpisywałem rzeczywisty, różnicę brałem. Nieporozumienia były bardzo rzadkie. Zdarzyło się, że pakuje mi się do kantoru jakiś obcy ziemianin w prochowniku i zaczyna harmider, to ja mu natychmiast z miłym uśmieszkiem: „Ach, czyżby możliwe? Takiemu szanownemu gościowi? Natychmiast się to sprawdzi... Uważa szanowny pan, że to dwadzieścia numerów, zamięszanie“... Zagaduję go... mięknie.
A przecież, przecież stanowisko było dość liche. Zacząłem się rozglądać naokoło i widzę, że kelnerzy lepiej stoją, jak ja. Po cztery lub pięć rubli zarabiają dziennie, a nawet po sześć, siedm a nawet po dziesięć przy sposobności. Do tego muszę dodać, że ze mną byli sobie sans façon. Myślał ja, myślał, gdy w tem opróżniło się jedno miejsce kelnera. Poszedłem do gospodarza i prosiłem o nie. Ten z początku zamrugał oczami i powiada: „Zmiłuj się pan, jakżeż to? Pan przecież wyższy oficer, jakże to panu tu będą „ty“ mówić! Mnie to nawet nie będzie składnie zwracać się w ten sposób do pana, a nie mogę robić różnicy, sam pan to zrozumie, nie wypada“. Uspokoiłem go, odkrywszy mu część mojego życia, oczywiście nie najciemniejsze ustępy, ale przecież opowiedziawszy mu niektóre zdarzenia. Zgodził się. Mądry był człowiek.
Z początku mi kelnerzy srodze dokuczali, bo bądź co bądź z lepszego byłem stanu; byłem oficerem, niedawno jak pan w redakcji siedziałem. Lecz to przeszło. Bo primo ja sam miałem ostre zęby, secundo, mam doskonałą zdolność naginania się do wszystkiego. A czem jeszcze zdobyłem sobie u nich poważanie — to wiadomościami prawno-sądowemi. Kelnerzy mają ustawicznie do czynienia z sądem i z policją, po największej części z powodu awantur i niepłacenia rachunków. Trudno mi też było przywyknąć do tej służby. Kelnerstwo to tylko tak na oko wydaje się łatwem. Przedewszystkiem trzeba cały dzień trzymać się na nogach, a bywają dnie, że i na chwilę usiąść nie można. Starzy kelnerzy uczyli mnie między innemi z początku, że lepiej jest zupełnie nie przysiadać, bo człowiek rozdelikaca się i cały słabnie. W pierwszych dniach jak przychodziłem do domu, to tak mnie bolały krzyże i nogi, żem omal nie krzyczał.
Potem pamięć potrzebna szczególniejsza. Na który stół nosisz, co w kuchni obstalować, ile marek należy się w bufecie, a jak zażądają rachunku, trzeba wszystko pamiętać. Zapomnisz o czemś — awantura gotowa. Ale i z tem szybko się obeznałem i począłem funkcjonować nie już tak, jak inni, ale lepiej. Stali goście bardzo mnie lubili, szczególniej ci, którzy przychodzili do separatek z porządnemi damami. Może być dlatego, żem był obyty z życiem więcej, jak inni. Znałem ja ten interes. Nie wlepiam ślepiów w damę, nie włażę do separatki, gdy nie muszę, przy drzwiach nie sterczę, zachowuję się skromnie i swobodnie. Inny, choć i stary kelner, co zęby zjadł na kelnerskiej służbie, a nie rozumie, jak w takich okolicznościach powinien się zachowywać. Robi wesołka, omal że się nie umizga, włazi do separatki nie wołany, niby spuszczać story w oknach. Zdaje się mówić: „My przecież wiemy, pocoście tu przyjechali. Wiemy, ale milczymy“. A ja tę całą politykę szybko posiadłem. Lubiły mnie też te kompanie, które szeroko hulały. Bywało, nawiozą śpiewaczek, szansonistek takich najlepszych, wyprawiają bezeceństwa takie, coby inny tylko plunął, a ja jakby nigdy nic, usługuję tak, jakby naokoło mnie nie ludzie byli, ale bezduszne rzeczy. To też moi goście tak zwykle mówili kelnerom: „Nie, przyjacielu, masz tu dobry napiwek, ale idź zawołaj tutaj do posługi Andrzeja, bośmy do niego przywykli“.
Jak się kończyło u nas w restauracji wydawać kolację, to przy bufecie zostawał się tylko jeden kelner dyżurny na przypadek, gdyby z pod numerów kto czego zażądał. A nas większa część braliśmy fraki we węzełki i szli do restauracji „Wenecja“ posiedzieć ze dwie godzinki, pograć w karty i w bilard.
Jak my się tam ze służbą obchodzili, Boże wielki! Rozwalamy się na stołkach, nogi nie omal na stół: „Ej, ty chamie, gwoździu!“ Innych nazwisk nie było dla usługujących. „Nie widzisz sukinsynie, komu służysz? Jakiś likier przyniósł? W pyski was walić chamów!“ Ten oczywiście widzi, że nad nim znęca się swój brat, zuchwalec bezczelny, ale musi milczeć z obowiązku. Napiwki dawaliśmy za to grube.
A jak obrabialiśmy między sobą państwo, które u nas bywało! Bo też i prawdę powiedziawszy, państwo myślicie, że my jak manekiny, nic nie widzimy, nie słyszymy, nie rozumimy. A przed nami nic się nie ukryje. Wiemy, kto lubi pić na cudzy rachunek, kto pieniądze towarzyszowi potajemnie zabiera do węzełka z chusteczki albo wsuwa do buta. Gdy zaś dama przyszła raz do gabinetu z jednym panem, a drugi raz z innym, to zapewniam szanownego pana, żeśmy napewno zawsze odgadli, który z nich był mąż, a który... tak. Na takie to nie mieliśmy innych nazw, jak swołocz, włóczykij i flondra. Lubiliśmy też rozgadywać się o właścicielach restauracji, jak to który z nich dorabiał się. Przy tej sposobności zrozumiałem „Tajemnice dworu madryckiego“. Co nazwisko, to zbrodnia, grabież, zabójstwo albo jeszcze gorzej.
Pozwoli szanowny pan przedstawić sobie kolekcję: Jarczenko, właściciel pierwszorzędnego hotelu „Berlińskiego“, dwanaście tysięcy czystego dochodu. Historyczne dane: Był przez trzy lata portjerem w domu publicznym, założył obskurny szynczek, a w pięć lat z tego hotel „Berlin“. Teraz puszcza własne konie na wyścigach. Zwracam uwagę, że właśnie w tym domu, gdzie on był portjerem, ostatni raz widziano obywatela ziemskiego Onofrienkę, który może sobie szanowny pan przypomina, zginął bez wieści. Z tego powodu siedział Jarczenko sześć miesięcy w śledztwie, ale go wypuszczono dla braku dowodów.
Cypeniuk i Leszczeniecki. Jeden trzyma bufet na statkach parowych, drugi hotel „Warszawa“. Obaj mają własne kamienice. Cypeniuk — znany. Leszczeniecki ma utrzymankę, jakąś wiedeńską gwiazdę. Pierwej oba służyli za kelnerów numerowych w hotelu „Kijów“. Za nich jeden kupiec z Moskwy nagłą śmiercią zakończył życie w numerze. Cypeniuka wzięli, bo go zdradziły podrapania na rękach i na czole. Marynowali go w śledztwie półtora roku, ale nie mogli sobie z nim dać rady. Zaciął się, jak byk, no i puścili go.
Teraz Kazimierz Chrzanowski. Ogród „Tiwoli“ z kafeszantanem. Jeździ automobilem. Zajmował się maklerstwem. Trzy swoje siostry puścił w obrót, każdą w piętnastu latach, co było podstawą dalszej jego karjery.
Nagórski był na utrzymaniu u sześćdziesięcioletniej staruchy. Malewicz — umeblowane pokoje na Wielkiej Dworjańskiej, 300 numerów, toż samo, tylko jeszcze gorzej, wstyd mówić. I tak dalej. Słowem wszyscy „Ustawa karna“ na gębach. Ja też wogóle mogę szanownemu panu przyznać się, że w te opowiadania o prostych chłopach, co przychodzą do stolicy z łapciami na ramieniu, a umierają w posiadaniu miljonów, które własną pracą zdobyli, słabo wierzę. We fundamencie takich fortun leży zawsze oszustwo, jeżeli nie krew.
Myśli szanowny pan, żeśmy ich potępiali? O! Przeciwnie! Mówiło się: „Ot, zuch, jak się sprytnie urządził. Nie było się nad czem namyślać. Niechby się ino mnie coś takiego trafiło, tak samobym po łbie walił!“ Rozjuszaliśmy się wszyscy, jakieśmy o tych rzeczach rozprawiali.



VI.

Szczególniej jeden. Był u nas taki kelner Michajło, drab... Przepraszam panie bufetowy, zaraz skończę. Niech szanowny pan będzie łaskaw, bo on mnie nie usłucha, każe mi dać jeszcze bombę piwa, można gorszego. Można mu powiedzieć, że ja duszkiem. Zaraz i historję moją skończę... Otóż tak. Merci. Czego się bałwanie gapisz na zegar? Słyszałeś! Gospodarz pozwolił. Ty...
Ihre Gesundheit! Był ten Michajło w służbie biegły, z charakteru melancholik, pochodził z Mazep. Ubóstwiał do idjotyzmu cerkiewne obrządki. Ciągle mruczał: „Izraelowi na puszczy...“ Dużo mówić nie lubiał, ale jak takie bywały pogawędki, to go siłą nie odciągnąć. Jak to było, co to było, gdzie pieniądze schowali, nieraz aż się naprzykrzył. Oczy mu się robiły takie czarne, szklące. Był numerowym na pierwszym piętrze.
Z czego ja mu się podobałem, nie umiem powiedzieć. Możebne, że wspólność losów do siebie nas zbliżała. Byliśmy niejako odłączeni od reszty towarzyszów, a rozmowy nasze obracały się ciągle około tego samego. I nakoniec oba w tych rozmowach ostatki wstydu utraciliśmy. Tak to wyglądało, jakbyśmy jeden przed drugim nago stawali. Stanowczego słowa jeszcze nie wymówiliśmy, aleśmy przecież czuli, że bezowocnie się nie rozejdziemy.
Ja w tym czasie począłem chorować. Przesilałem się ze wszelkiej mocy. Zdarzało się, że padam na stołek, bo mnie kaszel zamęcza. Z początku wytrzymywałem, a potem, gdy już było niepodobieństwo, rzucam naczynia na stół i uciekam na korytarz. Kaszlę i kaszlę, aż mi się w oczach ciemno robi. Takich rzeczy w lepszych restauracjach nie znoszą. Mówią: „Albo służ, albo idź do szpitala leżeć. Tu nie towarzystwo dobroczynności. Gości mamy lepszych“. Czułem, że mi dadzą laufpas. Myślałem: znowu ulica, zimno, pluskwy w noclegowych przytułkach, końska kiełbasa, świństwo!.. Właśnie i moja Zośka do mnie wróciła, bo przewąchała gadzina, że można znowu ze mnie ciągnąć. Jak pieniądz jest, to ona grzeczna, spokojna, nawet za grzeczna, a jak niema, to wrzeszczy na mnie wobec sąsiadów: „Kelner śmierdzący! Cham, Włóczęga! Sobacza dusza!“ Takie wtedy dla mnie miała słowa.
Były to najcięższe chwile mego życia, w które, zdaje mi się, przez wszystkie piekła przeszedłem. Bywało, że w mój dzień wychodu błądzę po ulicach i myślę: „A może też kto zgubi pulares, a ja go znajdę i w nim ze trzy tysiące rubli... Albo podejdzie do mnie staruszek, poczciwy miljoner i spyta ze współczuciem: „Dlaczego masz tak smutną minę, sympatyczny młodzieńcze? Powiedz otwarcie, co ci dolega? Może mi się uda pocieszyć cię?“
W tym czasie zajechał do nas do hotelu ten człowiek, świeć Panie nad jego duszą! Co? Szanowny pan się dziwi, że ja się żegnam? Nie, niech szanowny pan nie myśli, że ja w nocy w Boga wierzę, a zaś we dnie w szelmostwie i pijaństwie zapominam o Nim, o moim dobroczyńcy. Mogę dalej opowiadać? Może to szanownemu panu będzie nieprzyjemne, przykre? No, jeżeli tak, to idę po porządku.
Był to grubas niemały. Zarządził dobrami jakiemiś na Krymie i Kaukazie. Nad Wołgą pod jego zarządem było więcej, jak dwieście dziesięcin, oprócz tego kopał naftę i żelazo. Co dzień go widywałem. Rano, wyjdzie z mieszkania na śniadanie, to siedzi przy nim z godzinę ze dwie, aż przykro było nań patrzeć. Ogromny, nabrzmiały, twarz ziemista, pod oczami czarne worki, a oczy jak ołowiane, bezmyślne, ledwie nie wyłażą na wierzch. Ciężko bardzo dychał, coś źle było u niego z płucami czy sercem, zdaje mi się, że miał astmę piersiową. Oparty piersiami o stół, z łokciami rozstawionymi, dychał nie tyle gardłem, co plecami i brzuchem i głową. Jak wciągał powietrze, to głowę i piersi podnosił do góry, gębę otwierał, a jak wypuścił powietrze, to cały przewalał się na stół. I tak się męczył pół godziny. Ale to nic. Wypije przed śniadaniem trochę wódki, butelkę czerwonego wina gorącego i widocznie się poprawia i wesołość mu wraca.
Grube on, zdaje się interesa robił, a wszystko z żarcikami, z pogawędką przy obiedzie przy szampanie. Ale w karty wysoko grał i łajdaczył się okropnie. Szczodry był. Dużo nie jeden z nas od niego zarobił.
Mieszkał pod czwartym numerem u Michajły na pierwszem piętrze i, o dziwo, od tej pory przyjaźń nasza z Michajłem pękła, jak nożem uciął. Oziębliśmy dla siebie i basta. Raz idę na dół po schodach, a on mnie z góry woła: „Andrzej!“ Patrzę, a on przez poręcz pochylony kiwa na mnie palcem. Twarz ma wykrzywioną, jak djabeł jaki, ni to uśmiechem, ni chorobą. Wróciłem na górę do niego, pytam się: „Co?“ A on mówi: „Wczoraj Nikołaj Jakowlewicz (tak się nazywał czwarty numer), pijany wrócił i jak tylko się położył, zachrapał, nie zamknąwszy drzwi. Ja go potrząsał, potrząsał: „Możeby się pan rozebrał?“ Ale gdzie tam“. Zrozumiałem ja o co idzie, popatrzyłem na Michajłę, a on na mnie. „Więc cóż?“ — szeptem pytam. A on tak przeciągle: „Ano nic!“ — „Bądź zdrów, Michajło!“ A on też tak przeciągle: „Bądź zdrów, Andrzeju!“
Drugi raz potem było tak samo. Podałem wieczorem do czerwonego gabinetu ostrygi, miętusa faszerowanego i jakieś białe wino i stoję na korytarzu pod zegarem. Było kwadrans na pierwszą. Nagle ktoś mnie z tyłu jakby trącił w grzbiet. Oglądam się, patrzę, w kącie stoi Michajło. Blady, jak półkoszulek. Stoi i milczy. I uważa szanowny pan, co szczególne, że zaraz zrozumiałem, o co idzie. Niceśmy do siebie nie mówili. Zauważyłem, że ma na rękach białe rękawiczki.
On szedł naprzód, a ja za nim. Podeszliśmy pod numer czwarty. Na kurytarzu ani żywej duszy i lampy już pogaszone. Ja szepcę: „Ciszej!“. A on umyślnie z całym zamachem trzasnął drzwiami, popchnął mnie przed siebie i zamknął drzwi na klucz.
W numerze było ciemno. Tak ciemno, żem w pierwszej chwili i Michajły nie widział i nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem, gdzie drzwi, w którą iść stronę. Naraz słyszę potarcie zapałki — i światło. Patrzę, Michajło zapala świecę przed lustrem; myślę sobie, co ten bałwan najlepszego robi. A on zaraz ze świecą zapaloną za przepierzenie do sypialni. Słyszę, jak mówi: „Panie! Panie Nikołaju Jakowlewiczu, pozwól się pan rozebrać, tak panu niewygodnie będzie, pozwól pan, że panu łóżko poprawię“. Chwilkę pomilczał i znowu: „Wstawaj, ty buhaju czerkieski! Jak ci dam obcasem w brzuch!... I znowu cicho, słychać tylko, jak pan ciężko i z wysiłkiem dyszy. Równocześnie Michajło woła: „Andrzej, chodź-no tu“. Wszedłem do sypialni. Nikołaj Jakowlewicz leży na wznak, brzuszysko ogromne, jak góra, gęba otwarta, po brodzie mu śliny ciekną, jedna noga na łóżku, druga zwieszona. Och! jakże on oddychał! Czy widział szan. pan kiedy rybę, którą na brzeg wynieśli. Zupełnie tak samo. Widocznie, jak mu się do płuc dostawała jedna łyżeczka kawowa powietrza, to on ją zaraz gardłem i nosem napowrót... Jęczy, charczy, męczy się, twarz mu się wykrzywia, a obudzić się nie może...
A Michajło znów: „Budzisz się, czy nie, ty sobacza duszo! We dwóch przyszliśmy cię rozebrać!“ Po tych słowach trzask mu jedną poduszkę z pod głowy. Ten nic, tylko głowa opadła mu, jak cielęciu, zacharczał i dalej łapać powietrze. Obrócił się ku mnie Michajło, straszny taki, jak zwierz. „Siądź mu na nogi i trzymaj“. A sam buch mu poduszkę na twarz i przygniótł go. Co dalej robił Michajło, nie widziałem i nie wiem, bo był do mnie tyłem obrócony. Pamiętam, że pan nogami drgnął raz, drugi, trzeci, ale całkiem słabo, potem jakby jęknął raz i koniec. Możebne, że sam nie wiedział, że umiera. Byłem jakby otumaniony. Czuję, że mnie Michajło ściąga z łóżka: „Złaź“ — Zlazłem i nie mam pojęcia o niczem. Widzę, jak Michajło buszuje po komodach, po stołach, w sukniach. Nikołaj Jakowlewicz leży już na dwóch poduszkach i nogi ma razem, jakby spał, a ja, jak idjota, nic nie rozumiem. Słyszę tylko, że w drugim pokoju jakieś szklanki brzęczą, widocznie na ulicy wóz jechał.
Potem zrobiło się znowu ciemno... Michajło mi szepce: „Musimy wyjść“. Anim nie miał strachu, ani mi nie było żal — zdębiałem cały. Podeszliśmy do drzwi, posłuchali — cicho, wyszliśmy na korytarz — nikogo! Michajło się popatrzył na mnie i mówi: „Do czegoś ty, durniu, podobny! Idź do mnie do bufetu i napij się wódki“. Poszedłem, a on jeszcze został na korytarzu.
Wie szanowny pan, ile to wszystko trwało? Ośm minut! Nawet mnie nie zdążyli w żadnym gabinecie wołać. Umyślnie do obu zajrzałem i pytałem, czy to nie państwo dzwonili. I tak się złożyło, że żaden kelner nie zauważył, że mnie nie było, a ja całą resztę wieczoru służyłem, jak automat, ani raz się nie omyliłem, ani raz nie zakaszlałem. Przyszedłem do domu. Zośka, jak zwykle, na mnie skoczyła z wymyślaniami, ale mi to było obojętne, jak jakiej maszynie. To też zaraz ucichła. Rozebrała się, milcząc, położyła się i przycisnęła się do mnie. Długi czas czułem, jak jej rzęsy łaskotały mi twarz. Spałem tej nocy doskonale, tak, żem się ani razu nie obudził. Za to już potem, w kryminale, to ciągle mi się majaczyło, jak to mu nogi drgały, a szklanki brzęczały. Na drugi dzień, jak się zbudziłem, tom omal nie oszalał z przerażenia. „Boże mój, myślałem, czy to było we śnie? Czyż to prawda, żeśmy z Michajłą człowieka — człowieka zabili?!“ Ubrałem się...
Już idziemy, idziemy, niech się pan nie niecierpliwi. Do widzenia, panie gospodarzu. Dziękuję pięknie... O, jak wieje! Brr!! Nie znudziłem szanownego pana mojem opowiadaniem: zaraz skończę.
Ubrałem się i wyszedłem na ulicę. Było wczas rano, może szósta siódma godzina. Na ulicach nie było nikogo. Pomknąłem do Michajła — mówią, że nie nocował w domu, że może został w hotelu. Do restauracji iść było mi za wczas, no i nie mogę tam iść, jakoś nie wypada. Zacząłem spacerować po mieście. Otwarli turecką kawiarnię, posiedziałem tam, wypiwszy filiżankę czarnej kawy. Patrzę po ludziach i myślę: „Wszyscyście wy, wszyscy szczęśliwi, każdy z was pracuje, wszyscy macie czyste ręce... a ja?!“ Potem poszedłem na bulwar. Słońce weszło. Na drogach wilgoć. Gimnazjastki idą do szkoły, małe, trzepałkowskie, o buziach świeżutkich, co tylko wymytych... Siadłem na ławeczce i zdrzemnąłem się. Wtem widzę, idzie policjant i tak z boku na mnie spogląda, jak wrona na ogniłą kość. W tej chwili pomyślałem: „Podejrzewa“. Podszedł on do mnie: „Siedzieć, powiada, panie kochany, na bulwarze każdemu wolno, tego my nie zakazujemy, ale co już spać, to nie wolno. Nad nami policmajster. Surowo“.
Co się wtedy ze mną stało, tego pojąć nie mogę. Wstałem z ławeczki i mówię mu: „Zaprowadź mnie pan do urzędu, bo ja tej nocy zabiłem człowieka”. Z początku mi nie uwierzył. „Idź się przespać; bredzisz po wczorajszem pijaństwie!“ Sekundę zastanowiłem się. „Może to sam los mi dopomaga? Możeby i uciekać?” Lecz nie mogłem się zmódz, aby uciekać. Zabrał mnie. Oto wszystko. Michajło z początku się zapierał, lecz w końcu nie wytrzymał i przyznał się. Ach, jaki to był twardy człowiek! Wyobraź sobie, szanowny pan, co on przez ten czas, kiedy ja poszedłem się wódki napić, zrobił. Nasz hotel, jakkolwiek był pierwszorzędny, był przecież budynkiem starym i u drzwi wewnątrz były haczyki. On przedtem, nim odszedł, ustawił haczyk stojąco, tak, że jak drzwiami trzasnął, to haczyk wpadł w kółko. Oglądali mu ręce i nie znaleźli żadnych zadzierek, bo też nie darmo sobie wdział rękawiczki. Słowem, że gdybym ja się nie przyznał, toby na nas nigdy nie było padło podejrzenie.
Miałem znakomitego obrońcę z Petersburga. On mówił tak: „Ze wszystkich czynów podsądnego wyłazi bezmyślność, osłabienie woli i głupota. Jego taksamo można skłonić do dobrego, jak i do złego”. — Dobrze on się we mnie rozpatrzył — do nitki. Wspomniał o ojcu i o Juszce, o różnych moich usterkach i o Zośce. Mnie uwolnili, a Michajła, jako głównego winowajcę, a także i za jego upór zasądzili na sześć lat. Pół roku mnie jeszcze trzymali w domu warjatów, no i zdecydowali, że ja choć tego... psychicznie... ale nieszkodliwy i wypuścili na wolność. Oto i wszystko.
Ja wiem, szanowny panie, że takich rzeczy wogóle się nie opowiada, bo teraz po tem, com powiedział, droga nam nie wspólna, ale jeżeli pan ma iść na lewo, to ja powinienem na prawo i odwrotnie. Niech się szanowny pan nie gniewa, ale ja jeszcze raz nadużyję pańskiej wspaniałomyślności. Uważa szanowny pan... nocleg... rano kieliszek wódki... cośby nie coś zjeść... — Oj! Gdzież to dla mnie... tak dużo!... Zresztą merci bien.
Dokąd ja pójdę? A gdzieżby... na ulicę. Ja, człowiek... z ulicznego bruku. Nie zataję przed szanownym panem, że po jego szczodrobliwości utknę dzisiaj w jakiej wesołej jamie. Mówi szanowny pan, żebym się podniósł?... E, co tam! Mój cykl skończony zupełnie i niema dla mnie nic lepszego, jak — ulica.
Wie szanowny pan, co?... Pozwól, szanowny pan, że mu jeszcze coś krótko powiem... Wszyscyśmy lokatorami Pana Boga. Tylko, że jedni zajmują pierwsze piętro i płacą z góry za dziesięć lat, a odźwierny na ich widok nie wie, jak się kłaniać. Drudzy mieszkają sobie na poddaszu i rzetelnie, akuratnie płacą, uważając przetrzymanie terminu za hańbę nie do zmycia. Są i tacy, którzy samowolnie zrywają kontrakt i ci są po prostu już skandaliczni... A są i tacy i ja do nich należę, którzy i nie płacą i wszystkim za skórę załażą, a wysadzić ich z mieszkania niema sposobu.
Tak to i jest... Ale cóż ja też szanownego pana na zimnie zatrzymuję. Wybacz, szanowny pan łaskawie.
O revoar musie, jak mówią Francuzi i głębokie mersi. Czuję ja po ciemku, czuję, jak się szanowny pan waha: czy mi podać rękę, czy nie. — Nie zawracaj sobie, szanowny pan, głowy głupstwami. Do czego to podobne?!... No, życzę szanownemu panu... Ależ to djabelski wiatr.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.