Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nek jedno piwo? Ale niech już pan pozwoli takie lepsze, za ośm kopiejek, bo w niem podobno niema gliceryny. Hej! Pszt! Czyżyk! Bombę piwa! Czego się gapisz durniu, jako wół na malowane wrota!? To ten pan płaci. Nie widzisz, komu służysz, bałwanie! Nie dowierza, szelma. Po prawdzie, to ja tu kiedyś awanturę zrobiłem, no i oprócz tego moja toaleta. Wie pan, jak to w Grand-Hotelu śpiewa jedna szansonetka:

Oryginalny mój kostjum,
Błyszczące me brylanty,
A wszystko to na tararam, tararam...

Słucham, panie gospodarzu. Przepraszam, wiem, w takiem miejscu i zaraz kuplety. Już więcej nie będę — milczę! Tak! Tak! Niech pan wybaczy, szanowny panie. Po sprawiedliwości mówiąc, to ja nawet w jednym pokoju z szanownym panem nie godny jestem przebywać. Kto pan jesteś, a kto ja! Ale widocznie szanowny pan ma wpółczucie dla człowieka, przez los prześladowanego, kiedy się pan nie wzdrygał usiąść obok mnie. Niechże mi będzie wolno ucałować pańską rękę. No, no, już nie będę, nie będę. Niech się szanowny pan tylko nie gniewa!
Tak to więc było. Przedstawiłem się najprzód szanownemu panu jako były student,