Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż szanowny pan myśli?... Przybiegła. Blada zadyszana, ledwie na nogach utrzymać się mogąc. Weszła i stanęła we drzwiach, oparłszy się o futrynę; wargi sine jak u trupa, zęby szczękały. „Witam pana, Andrzeju Michajłowiczu! mówiła. Przechodząc tędy, zobaczyłem światło, myślałam, że tu jest mój mąż. Bałam się, czyście go do kart nie zasadzili, pan bowiem jest uwodziciel“. Słowem nie wie, co plecie, jakby w gorączce; bo przecież w całym pułku wiadomem było, że jej mąż pojechał do powiatu odebrać naboje. Mówiąc usiłowała uśmiechać się, a oczy jej takie ogromne, niebieskie, patrzą na mnie z przerażeniem. Nienawiść do niej objęła mnie. „Rozbieraj się!“ mówię. Zdjęła ze siebie futerko, ręce jej się trzęsą jak pijanej. Zrozumiała, od pierwszej chwili zrozumiała, czego ja od niej chę. Gdy zdjęła futerko, krzynąłem: „Rozbieraj się dalej, zdejm stanik, spóść spodnicę!“ Ani mrugnęła powieką, lecz patrzała na mie, nie mogąc oczu spuścić. Chwyciła za górny guzik stanika i rozpięła go: zaczęła maczać za drugim, nie mogła znaleźć, tak jej palce nerwowo skakały. Ani słowa, ani głosu. Lecz wtedy koledzy sprzeciwili się. Byli oni wszyscy pijani, zezwierzęceni, czerwoni, od pijaństwa obrzękli, a przecież